Jeśli jeszcze chciałoby się brać poważnie to, co kiedyś (pojęcie to mocno dewaluuje się pod obecnymi rządami i czasem nawet znaczy tyle, co „wczoraj”) prominenci rządzącej Platformy mawiali, prezydentura Bronisława Komorowskiego miała być przeciwieństwem sposobu pełnienia urzędu przez śp. Lecha Kaczyńskiego. Tak wielkim, że dość popularne stało się przywoływanie sławetnego tuskowego „żyrandola” i prezentowanie nowej głowy Państwa jako strażnika tego cennego sprzętu. Wielu wskazywało, że tak rzecz widzi nie tylko grono przeciwników Bronisława Komorowskiego i PO ale też i sam Donald Tusk, który bez dwóch zdań mając możliwość wyboru i na podorędziu konkurenta obecnej „głowy” gwarantującego przynajmniej większą ogładę, miał postawić na uosobioną zasadę „primum non nocere”
Nie wiem, czy na rzeczywistym kształcie prezydentury a przynajmniej na jej starcie nie zaważyły te wszystkie, anonimowe i płynące ze znanych, konkretnych ust „podśmiechujki” kwestionujące rzeczywistą pozycję i samodzielność pana prezydenta. Wygląda na to, że owo „pierwsze wrażenie Bronisław Komorowski i jego wierne otoczenie postanowiło zniwelować na zasadzie „klina klinem”.
Ekspansja „obozu prezydenckiego” jest zaiste imponująca by nie rzec, szokująca. To ostatnie dotyczy niemal każdego aspektu, który w sytuowaniu Komorowskiego na politycznej scenie ma jakiekolwiek znaczenie. Pierwszym zaskoczeniem, nie wiem czy dla wszystkich i czy wielkim, było gwałtowne odcięcie „pępowiny” łączącej obecnego prezydenta z PO. Okazało się, ze dużo trwalsza była ta nieco starsza, kończąca się w łożysku „ojców założycieli” stanowiących dzisiaj najbliższe grono pistunów szanownego Bronisława.
Trudno powiedzieć jak mocno zawiedziony czuł się Donald Tusk gdy okazało się, że straż żyrandola pilnuje mocno i fachowo ale nie dla niego.
Ale personalia personaliami. Ludzie może nie są „od Tuska” ale i nie daleko od niego. Zdecydowanie istotniejszym aspektem ekspansji „obozu prezydenckiego” jest coraz nachalniejsze dobijanie się o rzeczywistą władzę. Ma to skalę i kształt „zbrojnego” wyrąbywania sobie jakiejś „republiki prezydenckiej”. Niepodległej od nikogo.
I tu dopiero wielu musi się czuć zaskoczonych. A może i czuć się głupio. Jak pamiętamy, prezydentura „Władysława Komorowskiego” miała być ostoją spokoju, przewidywalności a i klasy przy okazji. Czy jest? A zapytajcie, szanowni Państwo, tego czy tamtego. Jarosława Kaczyńskiego, Donalda Tuska, Marcina Mellera… Gdyby podłączyć ich pod wariograf i odebrać przysięgę to pewien jestem, że odpowiedzieliby jednym głosem.
Nie chodzi mi przy tym najbardziej o tę klasę, która, jaka jest, widzi każdy. Chyba co niektórych nawet zatkało bo jakoś cicho tak o tym, że ktoś się z tego powodu wstydzi, że jest Polakiem. Widocznie od jakiegoś czasu poczucie wstydu Polakom znacznie stępiało.
Mnie dziwią zdecydowanie bardziej dość powściągliwe reakcje i mediów i polityków na te formy „wyrąbywania”, które są z mego punktu widzenia przejawem politycznego awanturnictwa. Nie wiem czy ta powściągliwość to po prostu uzewnętrznienie przyjętego powszechnie przekonania, że mamy do czynienia z „prezydenturą specjalnej troski”. W każdym razie największe durnoty pana Bronisława skutkują z miejsca największym wysypem wszelakich egzegetów gotowych „racjonalizować” prezydenckie nonsensy.
Ot choćby wyrażona ostatnio przez prezydenta opinia, że nic nie zmusza go do tego, by misję tworzenia rządu musiał powierzyć liderowi zwycięskiego ugrupowania. W pierwszej chwili, i zapewne słusznie, uznano, że jest to sygnał pod adresem PiS-u, Jarosława Kaczyńskiego wreszcie i tych, którym na samą myśl o „zwycięskim Kaczyńskim” robi się duszno jakby byli samą Marit Bjorgen na podbiegu ale bez „ratującej życie”, dziennej dawki sterydów. Zaraz zostało jednak powiedziane, delikatnie zresztą, w formie stwierdzenia, iż godzi to w „polityczny obyczaj”, że pan Bronisław Komorowski zapowiedział, iż chce zignorować wolę wyborców. Brzmi, prawda! Tedy znów zaczęto szukać jakiegoś wytłumaczenia bo przecież dla PO i pana Komorowskiego „wola wyborców” to świętość przywoływana tak często, że aż do porzygania. Rzecz jasna przywoływana z pominięciem czasów 2005-2007 i „nieszczęsnej”, poprzedniej Prezydentury. Tedy, aby się nam pan Bronisław nie okazał „demokratycznym” herezjarchą, uznano, że lepsze będzie zrobienie z niego głupka. Bo to następne tłumaczenie, że tak naprawdę było to ostrzeżenie pana Tuska, jest niczym innym jak oczywistym „bredzeniem głupola”. Po zwycięstwie PO pan Komorowski oczywiście mógłby wyznaczyć kogoś innego z tej partii niż Donald Tusk. Ale tylko w dwóch, hipotetycznych sytuacjach. Pierwsza mogłaby mieć miejsce, gdyby pan Komorowski został z jakichś przyczyn i jakimś sposobem niekwestionowanym hegemonem środowisk PO. Druga miałaby sens wówczas, gdyby w PO kto inny niż Tusk przejął władzę. W innych przypadkach takie zachowanie Komorowskiego byłoby niczym innym jak czymś w rodzaju konstytucyjnej formy odwrócenia się do świata plecami z przypiętą do nich kartką „jestem głupkiem, kopnijcie mnie” albo też… jawną i bezwzględną dywersją mającą na celu rozwalenie w drzazgi macierzystej partii. Co zresztą też było by tym odwróceniem się i tą kartką. No chyba że pan Komorowski (oczywiście w sercu a nie w kieszonce) nosi już legitymację innej partii. I przejdzie do historii jako „Cimoszewicz, wersja 0.2”, wcielający w życie marzenia „salonu” o „historycznym kompromisie”.
I choć wszystko na to wskazuje to jak najdalszy jestem od tego, by widzieć w tym jakąś dalekowzroczną politykę Bronisława Komorowskiego. Ot, po prostu po przeprowadzce do Belwederu mógł pan Bronisław wreszcie otworzyć swój plecaczek i wydobyć t ę noszoną tam od dawna buławkę. I teraz macha nią maksymalnie uradowany i będzie się kolegował z każdym kto nie da po sobie poznać, że uważa to za idiotyzm. A, jak widać, sporo jest takich, którzy prędzej sobie przy wyżeraniu konfitur, do których się wreszcie dorwali albo mają nadzieję dorwać, gotowi jęzory poodgryzać niż przyznać, że się poważnie pan Bronisław nie prezentuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz