Wiem, że tytuł jest na tyle nic nie mówiący, że tekst zainteresuje mało kogo. Wziął się on, ów tytuł, z zabawnej sceny, którą w swym (tu już mówię ostrożniej bo wielu tego tylu humoru nie trawi) zabawnym filmie "Airplane II: The Sequel" (u nas „Spokojnie, to tylko awaria”) umieściła spółka producencka Abrams&Zucker. Oto prom kosmiczny, wiozący na Księżyc kolonistów, ulega awarii i podąża, bez możliwości zmiany kursu, ku Słońcu. Automatyczny pilot co chwila podaje pasażerom coraz dramatyczniejsze komunikaty a oni dość spokojnie je przyjmują, co najwyżej komentując kolejne szeptem. Znoszą więc jakoś to, że kurs jest błędny, że nie da się go zmienić, że podążają ku niechybnej zagładzie. Dopiero kiedy maszyna podaje, że właśnie skończyła się kawa, pasażerowie wpadają w panikę.
I o tym właśnie chciałbym powiedzieć. A właściwie zastanowić się kiedy wreszcie „skończy się kawa”. Przynajmniej dla tych, którzy jakoś nie widzą, że coraz bardziej prawdopodobne jest to zderzenie ze słoneczną tarczą, którego efekt jest oczywisty.
Tak mnie naszło na kanwie tego „wersalu”, który dwa dni temu urządzili „młodzi gniewni” (co ani tacy znowu młodzi a ni tym bardziej gniewni się nie okazali) panu Premierowi.
Trudno zaprzeczyć, że jest źle. Ale jakoś wychodzi mi, że wcale nie tam, gdzie to raczyli dostrzec panowie Kukiz z Hołdysem. Pan Lipiński zdawał się nie dostrzegać, by gdziekolwiek było.
Może w takim razie ja napisze gdzie dostrzegam.
Kilka razy zdarzyło mi się nawiązać do specyfiki mojej ulicy. Ważne jest przypomnienie, że coś takiego, jak owa specyfika istnieje, by nie naciągać czytelników na przekonanie, że pisze o zjawisku odnoszącym się do każdej ulicy i każdego miasta.
Moje miasto to taka półmetropolia z ambicjami. Dotknięta smutnym procesem degradacji najpierw ekonomicznej (padły tu wszystkie wielkie zakłady pracy) oraz administracyjnej (pożegnała się z wojewódzkością). Zaś moja ulica to takie prawie centrum w zabytkowej substancji, zamieszkałe w sporej masie przez prawie porządnych obywateli. W znacznej większości niezamożnych.
Mieszkam na tej ulicy na tyle długo, by zauważyć zjawisko dostosowywania się jej do rzeczywistości. To zaś nasuwa mi dość dziwne spostrzeżenia. Może trudno z tego zjawiska wyciągać wnioski ale coś jednak muszą oznaczać.
pamiętam choćby z czasów przedpoprzedniej ekipy wysyp aptek i sklepów mięsnych, powstających w każdym lokalu, który się zwolnił. Gdy nastała następna władza, ich miejsce, z powodów dla mnie niepojętych (do dziś) zaczęły zajmować drogerie (nieliczne) i cukiernie (przede wszystkim). Cholera wie czemu tak się nam słodyczy akurat zachciało.
Od trzech lat, w każdym wolnym miejscu powstają second handy. Było kilka sklepów „wszystko za pięć złotych” ale żaden się nie utrzymał. Tak zwanych „lumpeksów” w dwukilometrowym pasie mojej ulicy powstało w sumie trzynaście. Kilka już się zwinęło się, a w ich miejsce powstały następne. Mocno w branży usadowiła się jedna „sieciówka” bo chyba można tak mówić o firmie, której sześć sklepów sam kojarzę z ulic ścisłego centrum miasta.
O czym to świadczy? Może o niczym. Choć przecież niewiele rzeczy dzieje się bez przyczyny.
Koszyk Kaczyńskiego oraz „koszyk Kaczyńskiego” (kto nie wie nich poszuka w sieci) też w zasadzie niczego nie dowodzą. Dałbym się nawet przekonać, że czegoś wręcz przeciwnego niż teraz sądzę, ale tu akurat musiałbym być na bakier z tym, czego osobiście doświadczam. Nie tak dawno bo przy końcu minionego roku moi szefowie nagrodzili mnie sporą, jak na warunki mojej firmy, podwyżką. Miała charakter uznaniowy (to taka uwaga by nie sądzić, że to zjawisko nagminne) i wyniosła netto niemal 25% moich wcześniejszych poborów. Jakiś czas przed tym faktem moja sytuacja była taka, że spokojnie, bez zaciskania pasa i żarcia dóbr z nieco mniej górnej pułki potrafiłem odłożyć całkiem przyzwoity kawałek tego, co zarobiłem.
Prawdę mówiąc nie potrafię powiedzieć, kiedy dokładnie mój budżet implodował. Nie potrafię, bo po drodze zdarzyła się śmierć taty, co jakieś tam koszty przy okazji wygenerowała i konieczność wzięcia na barki kosztów utrzymania bezrobotnego brata. Tyle, że to było kilka miesięcy przed wspomnianą podwyżką i nawet wtedy potrafiłem coś uściubić.
Teraz wychodzę na zero. Może nie nauczyłem się jeszcze po prostu żyć „tu i teraz” metodą „koszyka Kaczyńskiego”. Ale jak by nie było, to jednak taka potrzeba się pojawiła i tyle. Moja nieumiejętność życia „tu i teraz” jest uciążliwością raczej wtórną. No chyba, że ktoś karkołomnie zechce zarzucić rosemannowi, że wyżarł cukier, rozregulował mechanizmy antyinflacyjne i schował mąkę. Słowem, że to ja jestem tym spekulantem, z którym krwawo się trzeba, wedle słów Premiera, rozprawiać.
Rozmowa pana Tuska z artystami, wbrew wielu opiniom, w jednym miejscu była bardzo konkretna. Konkretnie zaś wówczas, gdy Hołdys upomniał się o tak zwane „swoje”.
Była też tak bezbolesna wcale nie dlatego, że Premier, co sugerują jego partyjni wazeliniarze, był tak wyśmienicie przygotowany lecz (co jest chyba dla wszystkich oczywistym) z uwagi na uzasadniony ale nie do końca trafiony dobór rozmówców. Oczywiście jeszcze lepiej by chyba poszło gdyby naprzeciwko usiedli panowie Kulczyk, Krauze i Karkosik, bo ich pewnie nie za bardzo (choć pewien nie jestem) nawet koszty uzyskania przychodu bolą.
A wracając do przywołanego wcześniej dwa razy tuskowego „tu i teraz” to albo los znów (jak już parę razy) spłatał Premierowi figla albo też on czy tam jego podpowiadacze nie do końca wiedzieli co robią gdy tę perspektywę ustawiali. Bo nagle właśnie z tą perspektywą zaczęły się dziać niemałe harce. Oto wspomniane wcześniej trzy razy „teraz i tu”, obiecywane jako to ważniejsze w optyce rządzących spojrzenie na rzeczywistość, okazało się dość siermiężne by nie rzec, że całkiem gówniane, a głównym argumentem rządu i jego szefa zaczęło być przekonywanie obywateli, iż walczy o nasz świetlany los w odległej przyszłości. Tej samej przyszłości, która nie tak dawno niezbyt Premiera w zestawieniu z tym, cztery razy już wcześniej powtórzonym „teraz i tu” obchodziła. Takie nagłe qui pro quo się panu Tuskowi zrobiło.
Ale trzymał się minionej soboty mocno siłą dystansu, z jakim (poza tymi kosztami uzyskania…) mogą patrzeć na sedond handy z mojej dzielnicy panowie Kukiz i Hołdys. Trzymał się bo co jak co ale to wie pan Premier świetnie, że nie wszystkim kawa skończy się dokładnie w tym samym czasie. Jak wszystko tak i kubeczki na kawę ludzie mają zróżnicowane pojemnością. Tych, co mają je najmniejsze nikt za mistrzów najpewniej nie uznaje i na śniadanie przed kamerą raczej nie zaprosi.
Można więc śmiało przyjąć, że cokolwiek by się działo, wystarczy tylko konsekwentnie kontrolować poziom cieczy a każde kolejne „śniadanie mistrzów” przebiegać będzie w miłej i spokojnej, choć nie pozbawionej delikatnej troski atmosferze. I nasz lot ku Słońcu nijak tego nie zakłóci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz