środa, 9 marca 2011

Dwie porcje indyka i esbecka wódka czyli Cena

Jakkolwiek nie umiem darować, że najlepsze lata życia przeżyć musiałem w siermiężnej pod każdym względem Polsce „patrioty” Gierka i „bohaterskiego” Jaruzelskiego być może faktycznie jestem szczęściarzem. Szczęściem moim jest zapewne to, że urodziłem się za późno by dorosnąć do tych dylematów, które stanowią alibi większości przyłapanych na jakichś niejasnych a czasem bardzo jasnych konszachtach z panami oficerami. Nie, nie mam na myśli niczego w rodzaju przedwojennych, tandetnych romansów a panowie oficerowie to nie brylujący na salonach ułani czy szwoleżerowie. Choć czasem można sądzić, że za takich byli brani. Szczególnie gdy stawiali więc i płacili za „dwie porcje indyka, dwie wódki i dwie herbaty”. Albo za kawę i śledzia (ciekawe zaiste polaczenie smakowe…).

Ale nie o tym mam zamiar pisać choć to i tak jeszcze mi w tekście wylezie. Bo musi. Jako ewidentny symbol tolerowanych gdzie niegdzie obyczajów. Inaczej się nie da po prostu.

Tak naprawdę głównym bohaterem tekstu będzie znamienne ale już dziś wyświechtane nieco zdanie „gdyby nie, to nie mógłbym (czy tam „nie mógłby” albo „nie mogliby”) mające być argumentem ostatecznym, mający te śledzie i indyki uzasadnić a właściwie unieważnić. Chyba dopiero po nim, choć nieodłącznie, pojawia się sugestia „prowadzenia gry”. Słowem w historii naszej… chciałem napisać „agentury” ale czy mogę? Nie nazwę więc tego tak. Powiedzmy więc, że w historii naszych zmagań z esbecką opresją główną rolę odgrywało takie polaczenie imperatywów ze sprytem.

Przykre jest to, że na większą skalę owo zdanie i ów wspomniany wyżej konglomerat uzasadnień zaczęły się pojawiać wraz z niezbyt w pewnych kręgach szanowaną pracą badawczą ks. Isakowicza- Zaleskiego. Kiedy ten i ów spośród tych, którym coś tam wytknięto zaczynał od tego, że „gdybym nie, to nie mógłbym pojechać na studia do Rzymu” a zaraz potem opowiadał jak sprytnie rozgrywał. Po czasie wychodziło że mało sprytnie i że jeśli ktoś rozgrywał to akurat nie on.

Problem wrócił wraz z próbą sprawiedliwej oceny istotnego wycinka dziejów „Tygodnika Powszechnego”. I znów pojawiło się to przekonanie jako fundament obrony przed zarzutem niewłaściwego postępowania albo i rzeczy wykraczających daleko poza słowo „niewłaściwe”. Tym razem argumentem, mającym przeciąć ewentualne oceny, szczególnie nieprzychylne, jest stwierdzenie „musieliśmy, bo bez tego nie moglibyśmy wydawać tygodnika”. I tyle. I rzecz oczywista. Gdyby nie ten śledź, indyk, gdyby nie TW Seneka, nie byłoby „tygodnika”.

No to by nie było! Wiem, że napisałem herezję. Pewnie gdzieś dwa poziomy ponad to, za co spalono choćby Jana Husa. No bo jakże tak „nie byłoby”?! Toż to i Polski by nie było chyba!

Chyba… Ale nie na pewno. Rzecz niesprawdzalna i każdego, kto mi z tym „nie byłoby Polski” wyjedzie uznam za idiotę.

W całym tym „ego me absolvo” nie podoba mi się kilka kontekstów. Pierwszym jest pycha przesłaniająca tym, którzy te sformalizowane czy też niesformalizowane kontakty z diabłem uprawiali, fakt takiego usytuowania, które tego rodzaju kontakty w zasadzie powinno wykluczać.

Wiem, ze wykluczyć ich nie mogli. Tedy powinny się one ograniczyć do takich całkowicie sformalizowanych. Nie mówię, że zaraz mieliby to być jacyś goście podjeżdżający z rana i wyciągający przemocą na przesłuchanie. Ale jednak wypadałoby urzędowo. ładniej tak by było… I tu z pierwszym łączy się kontekst drugi. Bo urzędowo nie byłoby tych herbat, śledzi i indyków. Ten kontekst, w którym były, podoba mi się jeszcze mniej. Bo ja rozumiem ze „nie byłoby tygodnika i Polski” bez rozmów ale jakoś nie chce mi się Wierzyc, że nie byłoby „tygodnika i Polski” bez wódki i porcji śledzia czy tam kapłona.

I w tym kontekście na ostre argumenty, że człowiek nie dał się złamać gestapo ani stalinowskim siepaczom więc nie dałby się i wtedy, gdy cena równa była rachunkowi za te dwie wódki, dwa indyki i dwie herbaty, mam jeden. Właśnie dał się złamać! Dał się złamać w sposób, w którym nie trzeba było być odpornym na ból kecz mądrym. I widzieć, ze ten indyk i ta wódka to takie samo narzędzie jak bykowiec. Tyle, ze przyjemniejsze w użyciu. Pan Wilkanowicz twierdzi, ze „aż tak głupi nie był”* ale myli się. Był.

Z mieszaniną rozbawianie i złości czytam zawsze wynurzenia tych „spryciarzy” i „graczy”, którzy z taką pewnością tłumaczą nam swoje „gry” oraz to, że „nic wartościowego” od nich diabeł nie uzyskał ani, że „nikomu nie zaszkodzili”. Niestety i to świadczy przeciwko nim. Przeciwko ich uczciwości albo ich inteligencji.

Tak się bowiem składa, że to akurat diabeł decydował w jakim celu stawiał te wódki i indyki i on też wiedział czy swój cel osiągnął. Jeśli więc uznał, że pan Wielkanowicz jest dla niego źródłem godnym oznaczenia TW, znaczy, że miał w kwestii „niczego wartościowego” nieco albo i diametralnie inne zdanie.

A co do krzywdy. Zrobili ją panowie „gracze” wielu ludziom. Nie wnikam w kwestie bezpośrednich skutków i ewentualnych ofiar tamtych biesiad przy indyku i wódce. Dla mnie namacalną krzywdą jest choćby istnienie całej tej dyskusji. Bo jej nie powinno być panowie z tygodnika. Dla was bardziej niż dla mnie powinno być oczywistym i jasnym, że z diabłem nie chadza się po kawiarniach i nie pija wódki czy kawy. Do diabła można chodzić tylko na wezwanie i dopowiadać na pytania z lampa waląca w oczy. nawet gdyby przez to miałoby „nie być tygodnika”. Wielu ludzi nie wydawało tygodników. Choć mieli ku temu predyspozycje robiliby to zapewne znakomicie.

To, że taki punkt widzenia nie dla każdego jest dziś oczywisty to właśnie wasza największa wina. Nie te śledzie, indyki i wódka, za które swą portmonetką kupił was diabeł wiedząc najwyraźniej z jakimi bufonami i pyszałkami ma do czynienia.

* http://archiwum.rp.pl/artykul/1028603_Az_taki_glupi__to_ja__nie_bylem.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz