Wywiad Mazurka z Lipińskim* był tym, na który czekałem od dawna bardziej niż na inne. Sam znacznie wcześniej usiłowałem uzyskać od muzyka wyjaśnienie tej zaskakującej wolty, którą uczynił w 2007 autor manifestu „Nie wierzę politykom” wykonując swój inny przebój, „Jeszcze będzie przepięknie” w towarzystwie polityków PO. Ale wywiad ten to dziś tylko wstęp do tego, o czym chcę napisać. Przede wszystkim dlatego, że wywiad, skądinąd dobry, jednak mnie rozczarował. Myślę, że Mazurkowi przeszkodził nadmiar sympatii do rozmówcy. Nie przycisnął gdy mógł.
W każdym razie liczyłem w tym przypadku na takie pełne wyjaśnienie nie tylko tamtej decyzji ale w ogóle zjawiska „strachu przed PiS-em” dość częstego (a może i modnego nawet) wśród ludzi związanych ze środowiskiem dawnej kontrkultury a dzisiaj raczej popkultury. Choć to ci sami ludzie oczywiście.
Nie uzyskałem tej odpowiedzi wcześniej ani z książki „Gościu. Auto-bio-Grabaż” będącej wywiadem-rzeką z Krzysztofem Grabowskim „Grabażem”, liderem niegdyś „Pidżamy Porno” a dziś „Strachów na lachy”, nie znalazłem tego w dość licznych ostatnio wywiadach z Kazikiem. Nie wyjaśnił też sprawy Tomasz Lipiński. Ograniczył się do stwierdzenia „rządy PiS były czymś, czego nie chciałbym znów przeżywać” oraz kilkukrotnego nawiązania do strachu jaki wtedy odczuwał.
Na fali tego mojego rozczarowania i tej nierozwiązanej zagadki „strachu popkultury” przed PiS –em, zajrzałem dziś, będąc w EMPiK –u do książki innego Krzysztofa Grabowskiego. Perkusisty i lidera legendarnego i antysystemowego (w każdym razie kiedyś) „Dezertera”. Książka nosi tytuł „Dezerter poroniona generacja?”. I tam znalazłem to, co chciałem. Może w formie namiastki ale zawsze. Otóż opisując rok 2005 i dojście do władzy PiS –u Grabowski (w formie literackiej rzecz jasna) kręci głową z niedowierzania, że można było wziąć do koalicji a więc dopuścić do władzy „ksenofobów i nacjonalistów”.
Moja reakcja była trójfazowa. Najpierw zachichotałem, pamiętając, że i obaj Grabowscy i Kazik i Lipiński wreszcie to jednak intelektualna elita naszej popkultury. Tedy musiało mnie rozbawić to ich zdegustowanie dopuszczeniem do władzy „ksenofobów i nacjonalistów” w postaci LPR-u i „Samoobrony” w kraju, w którym niewiele wcześniej premierami a nawet Ministrami Sprawiedliwości byli wysocy niegdyś funkcjonariusze partii potrafiącej strzelać do obywateli swego państwa. Gdzie LPR-owi i „Samoobronie” do tego?
W następnym momencie naszły mnie wątpliwości, bo, jakby nie było, wszyscy ci panowie to mniej lub bardziej idole młodzieży więc może po prostu nie mogą pamiętać.
Dopiero na koniec uświadomiłem sobie, że wszyscy oni są ode mnie starsi więc pamiętają doskonale. A przynajmniej powinni pamiętać. I wtedy, jako trzeci element reakcji, poczułem smutek wynikający z przegranej konfrontacji tych naprawdę godnych szacunku intelektów z narzuconymi wtedy (i kontynuowanymi dzisiaj) przez zainteresowane media i środowiska kalkami myślowymi, wedle których LPR to naziści niemal a „Samoobrona” to jedyna partia „postpezetpeerowska” czyli tacy prawdziwi postkomuniści.
I teraz czuję złość. Nie na nich bo oni co najwyżej zawinili jakimś, chwilowym być może, otępieniem swoich całkiem nieźle kiedyś kombinujących umysłów, ale na tych, którzy tak trafnie rozgryźli a później bezlitośnie wykorzystali sposób postrzegania świata przez to środowisko. Zabierając mi sporą część szacunku dla dawnych idoli.
Miałem jako człowiek bardzo młody okazję zetknąć się z częścią tej ówczesnej „kontrkultury” i pamiętam, że w ocenie i oglądzie sytuacji ludzi „stamtąd” wielką rolę odgrywała estetyka. Może ona przede wszystkim… I sądzę, że właśnie z tego powodu tak łatwo było im przyjąć do wiadomości na przykład, że „postkomuniści” to ci ze „słomą wystającą z butów”, stojący w swoich głupawych krawatach wokół Leppera – kierownika PGR-u a nie świetnie ubrani i pachnący (domyślam się bo nie wąchałem) „stypendyści Fulbrighta” ze swoją „socjaldemokratycznie” przebudowaną partią „tą samą ale nie taką samą”. I że najważniejszym wyznacznikiem politycznych predyspozycji jest umiejętność szerokiego uśmiechania się.
Tak więc już wiemy cóż strasznego było w rządach PiS-u. Ja co prawda sądziłem, że będzie też mowa o zbrodniach i innych nadużyciach ale na włączenie ich do katalogu grzechów PIS-u trzeba poczekać aż te wszystkie, po pięć razy umarzane śledztwa może po szóstym uruchomieniu wreszcie wydadzą jakieś „oczekiwane” owoce. Wtedy ten mój dysonans może zniknąć. Choć pewien tego nie jestem.
W wywiadzie Mazurka z Lipińskim ten mój niegdysiejszy idol i ten szanowany przeze mnie nadal umysł w pewnym momencie odpływa wyraźnie jakbyśmy obaj żyli w różnych choć z całą pewnością niemal równoległych światach. Mówi on bowiem o „Platformie swoich marzeń” określając ją jako „partię pod nazwą Donald Tusk”. Przyznaje, że takiej partii chciałby udzielać swego poparcia. Jakby nie zauważył, że to jego, deklarowane przez pół wywiadu, rozczarowanie partią rządzącą wynika właśnie z tego, że z roku na rok była ona coraz bardziej partią „pod nazwą Donald Tusk”. Gdy wywalał pozostałych „tenorów”, gdy wykończył Gilowską i Rokitę, gdy wreszcie zabrał się za „zjadanie ostatnich dzieci” tej swojej rewolucji roku 2007.
Jakkolwiek ten wywiad i ten fragment wyczytane w książce nie były dla mnie miłymi odkryciami, jedna rzecz pozytywna płynie z nich bez dwóch zdań. Jako człowiek kiedyś bliski poglądom i ideałom tych ludzi (choć nam się „rozjechało” pewnie gdzieś tak w okolicy 1991) przez długi czas drżałem na myśl o tym, że to może ja popełniam jakiś błąd, że to ja źle to wszystko widzę. Dzięki Tomaszowi Lipińskiemu wiem, że raczej nie ja. Przynajmniej nie we wszystkim.
* „PO jest taka nieruchawa”, wywiad Roberta Mazurka z Tomaszem (Tomkiem) Lipińskim, „Rzeczpospolita”, „PlusMinus”, 5-6 marca 2011, str P14 –P15.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz