środa, 16 marca 2011

Kiedy eksplodują nasze „atomówki”

Dość niespodziewanie dla mnie i, jak sądzę, pełen wiary w zdrowy rozsądek społeczeństwa, także dla wielu rodaków, pierwszoplanową kwestią rozważaną przez naszych (i nie tylko naszych) polityków stała się odpowiedź na pytanie czy nasze elektrownie atomowe są naprawdę bezpieczne. Choć laik ze mnie w wielu kwestiach naukowych a w dziedzinie energii jądrowej laik nad laikami, mogę przysiąc a nawet dać sobie ręce uciąć, że są tak bezpieczne jak żadne inne.

Proszę wybaczyć mi to dworowanie na wspomniany temat w sytuacji, gdy dla sporej części świata absolutnie nie jest do śmiechu, ale jak tu się nie śmiać gdy widzi się z jaką powagą nasi politycy z Premierem na czele pochylają się nad bezpieczeństwem elektrowni, których nie tylko nie ma ale nawet nie jest powiedziane, czy kiedykolwiek będą. Jeśli porówna się to, co mówią politycy i później co im wychodzi…

W tej sprawie znów mamy do czynienia z coraz bardziej dominującym w przedwyborczej narracji Platformy Obywatelskiej skupianiem się nad problematyką nie istniejącą, wirtualną. Nasze „bezpieczne atomowki” są dokładnie tak realne jak „deficyt finansów publicznych” rządów PiS z lat 2007-2011 i „opozycyjna” PO z tego czasu oraz wielkość naszych emerytur gwarantowanych nam przez pana Rostowskiego. I tak samo jak znaczna część obietnic złożonych w pamiętnej parodii Fidela Castro odegranej w pamiętnym dla wszystkich chyba wykonaniu Donalda Tuska.

Idąc za logiką tej dyskusji mógłbym zasugerować by zająć się też warunkami podróży superszybką koleją magnetyczną (przecież kiedyś taka u nas powstanie) albo warunkami socjalnymi pracowników zatrudnionych na naszych polach naftowych (nie można chyba całkiem wykluczyć, że ich nie mamy).

Oczywiście problem istnieje i będzie istnieć. Trudno zaprzeczyć, że energia atomowa jest zbyt kuszącą alternatywą by się nad nią nie pochylać. Ale pragnę zaapelować o realizm i rozsądek. Nie przesadzajmy z tą propagandą sukcesu z której co niektórym chyba faktycznie zaczęło wydawać że jakoś tak nagle staliśmy się II Japonią ze wszystkimi tego konsekwencjami. Nie wyłączając trzęsień ziemi i tsunami.

Tak naprawdę w naszym przypadku, jak mi się wydaje, o decyzji w sprawie atomu zadecydować powinny inne względy. Przede wszystkim to, czy cywilizacyjnie jesteśmy w stanie sobie z tym poradzić. Czy nie będzie tak, że nam walnie bo ktoś tam akurat „potrzebował” jakiegoś zaworku albo też miał akurat „szewski poniedziałek” i nie w głowie mu było wlepiać oczu w jakiś tam czujnik.

I dopiero wtedy zacznę się tak naprawdę przejmować tymi naszymi „atomowkami”. Tak, jak przejmuję się teraz problemami z utrzymaniem standardów budowanych autostrad, burdelem z kolejowymi rozkładami, służbą zdrowia, od której też można u nas zginać śmiercią gwałtowną oraz naszym narodowym problemem z przejrzystością wszystkiego, co powinno być przejrzyste. W tym problem a nie w żadnych tam tsunami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz