niedziela, 20 marca 2011

If I Should Fall From Grace With God

Trochę dale niż tydzień temu obejrzałem film Neila Jordana „Michael Collins”. Nie cały bo dopiero od momentu, w którym Eamon de Valera ucieka z więzienia Lincoln Gaol. Szkoda, że nie od początku ale to się da nadrobić kiedyś.

Film jest ciekawy choć z cała pewnością historia, która opowiada przycięta została na potrzeby możliwości percepcyjnych i oczekiwań amerykańskiego widza. Może to niesprawiedliwy sąd (wszak historię Irlandii znam „po łebkach”) ale jakoś postaci wydały mi się od początku zbyt oczywiste. Może normalnie bym się nad tym nie zastanawiał tylko chłonął opowieść o ludziach wielkich uwikłanych w awantury polityczne z romansem w tle gdyby nie fakt, że w roli „dobrego” obsadzono Liama Neesona, którego uznaję za dość bezpłciowego zaś tym złym (świetnie sprawdza się właśnie w takich rolach) Alana Rickmana którego uważam za jednego z aktorów o największych obecnie możliwościach. W każdym razie z tego właśnie powodu jakoś tak z oporami podszedłem do sposobu, w jaki film próbował ustawić w historii Irlandii postaci Michaela Collinsa i Eamona de Valery.

Obraz to pean na cześć tego pierwszego i „gęba” owładniętego ambicją i zazdrością bufona przyprawiona drugiemu. Tyle, że nawet w takiej formie nie jest to wcale oczywiste.

Niewątpliwie to, co zdarzyło się między 1919 a 1922 (a w zasadzie nawet 1949 gdy… wrócimy jeszcze do tego) dałoby się opisać jako spór między realizmem a maksymalizmem rozumienia pojęcia „walka o niepodległość”. Jakkolwiek film próbuje te dwie postawy podzielić między Collinsa i de Valerę to jednak wychodzi, że tak naprawdę o podziale ról zdecydował de Valera. Wybierając dla siebie piękniejszą ale bardziej wymagającą. Oczywiście można twierdzić, że przeliczył się gdy „wrobił” Collinsa w odpowiedzialność za traktat z 1921 oddający Brytyjczykom Ulster i pozostawiający Irlandię w zależności od Korony. Że przeliczył się przeceniając patriotyzm rodaków. W scenie, w której de Valera (Rickman) wysyła Collinsa (Neesona) na rokowania do Londynu tłumaczy Cillinsowi domyślającemu się, że kompromis z Anglikami może być bolesny „sobie zostawiam asa. Jest nim Naród i jestem nim ja”.

Kiedy Naród, w każdym razie jego większość, stanął przy Collnsie mogło się zdawać, że z tymi „asami” mocno się przeliczył. Ale czy na pewno? Wszak de Valera był uczestnikiem powstania wielkanocnego, które najdobitniej pokazało jak bardzo można przeliczyć się gdy liczy się na skłonność Narodu do poświęceń.

Myślę, że de Valera, jeśli faktycznie powiedział to, co powiedział w filmie, doskonale zdawał sobie sprawę jak to się wszystko skończy. To, co sam później sprowokował czy też zafundował Irlandii to był dowód zarówno tego, że nie miał złudzeń co do Narodu A.D 1922 jak i tego, że miał gdzieś to, co wtedy była gotowa myśleć o nim większość Irlandczyków. Nie miał natomiast gdzieś tego, co wedle niego i, jak okazało się później, wedle tych samych Irlandczyków, powinno było być ostatecznym celem zmagań w walce o niezależny byt narodu.

Miał chyba tyle szczęścia, że o ile w 1922 roku on musiał wywołać wojnę domową w kraju, który ledwie skończył zmagania z potężnym sąsiadem to Collins musiał jako pierwszy zacząć strzelać do rodaków. Do tego z armat podesłanych przez Anglików i na ich wyraźne żądanie. Kogo więc obciąża krew? Chyba obu.

Nieszczęściem de Valery było to, że później, gdy już historia oddała mu sprawiedliwość oddając na dziesiątki lat główną rolę w polityce Irlandii, było to, że chciał o Collinsie zapomnieć a raczej by o Collinsie zapomnieli Irlandczycy. W tym akurat okazał się niemal do końca małym człowiekiem. Choć tę małość poniekąd można zrozumieć gdy wie się, że Irlandia de Valery i Irlandia Collinsa przedzielone były stosem trupów.

A my wiemy, jak dużo mniej trzeba by kraj i jego obywateli podzielić.
Pod koniec życia de Valera oddał Collinsowi i historii, która się zdarzyła, sprawiedliwość szczerze przyznając: „Myślę, a bardzo długo to rozważałem, że historia uzna wielkość Michaela Collinsa, moim kosztem zresztą”.*

Czemu pisze o tym? Trudno nie przyznać, że jakoś historią i tragizmem nie ma chyba bliższego nam narodu w Europie niż Irlandczycy. I trudno też nie zauważyć o ile piękniej udało im się pogodzić w ostateczności z tym, czego tak naprawdę chcieli u początku drogi do niepodległości. Łatwą pokusą, której i my doświadczyliśmy, było pozostanie przy zapisach traktatu z 1921, który dawał pokój i spokój ale nie niepodległość. Łatwą pokusą tym bardziej, że symbolizowaną przez legendę Michaela Collinsa, „Wielkiego Kumpla”. Trudniej było to wszystko przewrócić, poświęcić ten spokój oczekiwany przez Naród, gotowy za niego oddać i niepodległość, pójść pod kule rodaków ze swoimi kulami dla rodaków. Trudniej tym bardziej, że de Valera nie był Collinsem.

Ale ostatecznie dziś nie ma śladu po traktacie. Od 1949 Irlandia zamiotła go ostatecznie. I poza północnymi hrabstwami de Valera dał Irlandii wszystko, co uważał za należne jej.

Albo my musimy się jeszcze wiele uczyć albo szczęściem Irlandczyków było to, że nie mieli „zaprzyjaźnionych” mediów. W każdym razie tak mocnych i tak „zaprzyjaźnionych”.


* Bardzo ciekawe opracowanie dot. Collinsa http://histmag.org/?id=548

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz