W filmie „Czarny czwartek” scen wbijających się w pamięć jest tak wiele, że ta akurat mogła ujść uwadze albo nie utkwić. A miała kluczowe znaczenie bo wszystko inne z niej właśnie wynikło. Stefania Drywa kupuje w sklepie mały kawałek salcesonu ( większość czytelników pewnie nie wie co to takiego) i w ten sposób na własnej skórze dowiaduje się na czym polega polityka gospodarcza towarzysza Gomułki. Cóż to ma wspólnego ze współczesnością, o której, jak można sadzić z tytułu, ma traktować ten tekst? Weekend spędziłem w „Polsce B” w mieścinie będącej jej samą esencją. Tam właśnie byłem świadkiem sceny, mogącej nawet uchodzić za rodzaj recydywy gomułkowszczyzny. Jakaś skromnie ubrana kobieta, po skasowaniu przez obsługę sklepu jej wcale nie za obfitych sprawunków, najpierw zdziwiła się słysząc wielkość żądanej kwoty a zaraz po tym, przyznała, że tyle nie ma bo i nie spodziewała się takiej sumy. Tłumaczyła, że przecież nic specjalnego nie kupiła, zawsze starczało a na koniec musiała decydować co musi zostawić.
Jeśli by ktoś mi teraz zarzucił, że to moje porównanie i ta „gomułkowszczyzna” to gruba przesada i nadużycie, bez oporów przyznałbym mu rację. Gdyby nie jedna okoliczność.
Będąc na tym moim końcu świata ominąłem kolejny przykład tego, jak „zaprzyjaźnione media” zaczynają walczyć o podupadłą reputację Premiera i pompować zrozumienie dla jego racji. na dobra sprawę odnieść można wrażenie, że pan Tusk zmienił właśnie pracę i zatrudnił się w kilku redakcjach. W „Wyborczej” ponoć wręcz dostał propozycje całego cyklu materiałów. Będzie co czytać dzieciom jako bajeczki na dobranoc w myśl hasła „poczytaj mi mamo”.
Materiał, o którym myślę, to rozmowa Stokrotki Mej Ulubionej z panem Tuskiem w ramach „odchudzonego” po wyjęciu pana Błaszczaka programu „Siódmy dzień tygodnia”. W rozmowie tej pan Tusk tłumaczy różnicę między słusznym jego zdaniem wypominaniem swego czasu Jarosławowi Kaczyńskiemu wzrostu cen a niesłusznym bez wątpienia wypominaniem tego samego jemu. Jeśli ktoś chce pojąc istotę tej „słuszności” i „niesłuszności”, odsyłam do rozmowy. I do argumentacji Premiera, który zresztą przyznaje, że wcale nie uważał wówczas, iż Kaczyński za te ceny odpowiada. Pewnie mówi tak by i teraz nikt nie uważał że on ma coś wspólnego z benzyną za 5, 12 (za tyle kupowałem) i cukrem za cholera wie ile.
Sprawa tej niespójności, z jaką pan Tusk patrzy na swoje urzędowanie i wynikające z niego konsekwencje dla Polski, najdobitniej wychodzi, gdy zestawi się tę część materiału z „Wyborczej” w którym Premier rozwodzi się i rozczula nad prawem żyjących dzisiaj rodzin (tak… rodziny zawsze najbardziej chwytają za serce) do konsumowania owoców dobrobytu, przekonanie, że dobre chęci rządu i jego fachowość obiektywnie musiały przegrać z kryzysem oraz twierdzenie, że przez kryzys przeszliśmy „suchą nogą”.
Kiedy te polskie rodziny będą radośnie konsumować sugerowane przez szefa rządu owoce, mieć trzeba (przynajmniej z punktu widzenia Premiera i jego ekipy) nadzieję, że pojmą one uwarunkowania zewnętrzne wpływające na tę koszmarną cenę wspomnianych owoców.
Myślę, że zapowiadana i rozpoczęta właśnie działalność publicystyczna Donalda Tuska i wzmożona aktywność polityka, który dotąd słynął raczej z tego, że lubił się ze społeczeństwem bawić w „chowanego” świadczy o dość ograniczonej wierze w „mądrość ludu”. I o przekonaniu, że tę wiarę trzeba teraz intensywnie podsycać. Przypomina mi ona zresztą pewien program z czasów „Polski jaruzelskiej”. Nazywał się on „Proste pytania” i polegał na tym, że wbrew tytułowi, ówczesny szef telewizji udzielał skomplikowanych i dość karkołomnych odpowiedzi na jedno zasadnicze pytanie, które cisnęło się wówczas na usta każdego Polaka. No… prawie każdego. Pytania o to, czemu jest tak do dupy. Pan Loranc, bo to on był gwiazdą tej pogadanki, zwracał się do Polaków grobowym głosem i ze zbolałą miną co tym łatwiej pozwalało rodakom przyjąć, że łże jak pies. I to w porze, w której obywatele chcieli się od łgarstw władzy choć na chwile oderwać na rzecz jakiegoś westernu albo choć Dobranocki. Przytaczam ten przykład jako przestrogę dla naszej nowej „gwiazdy publicystyki”. Trzeba, panie Premierze znać granice.
Ja rozumiem, że w wyścigu wyborczym już wyszliśmy z ostatniego wirażu na ostatnia prostą. I wobec zadyszki obecnej ekipy ten i ów musiał uznać, że mamy do czynienia z ewidentną astmą i natychmiast trzeba podawać sterydy. Tyle, że Polak, jakkolwiek najczęściej „głupi po szkodzie”, to jednak poczucie własnej wartości ma najczęściej nad miarę rozbuchane i zdecydowanie nie lubi jak ktoś z niego w oczywisty sposób „ciągnie łacha”. I w związku z tym bez trudu może uznać, że przekonywanie, iż „Polska rośnie w siłę a ludzie żyją dostanej” i słodzenie tego cukrem za 5 złotych od kilograma z tłumaczeniem, że te 5 „zyla” to robota spekulantów, jest niczym innym jak sprezentowaniem nam kolejnej wersji misia. Takiego misia „na miarę naszych potrzeb i możliwości”. Z nadzieją, że nikt nie zauważy, iż „Oczko mu się odlepiło. Temu misiu.” I że raczej oczka się „odlepią” społeczeństwu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz