Im bliżej 10 kwietnia, tym więcej będzie się pojawiało różnego rodzaju głosów poświęconych rocznicy. Zupełnie zrozumiałe i zupełnie niepojęte za razem w jakim kierunku może to pójść. Tym bardziej, że już widać coś w rodzaju rozprowadzania.
Dwie rzeczy z delikatnego póki co szumu medialnego wyłowiłem. Obie skupiają się wokół kwestii co dalej z tym dziesiątym. Czy najbliższy będzie ostatnim, który zgromadzi tłumy pod Pałacem na Krakowskim?
Choć w całej reszcie jest różnie, głownie rozbieżnie, w jednym trudno mi się nie zgodzić z Elżbietą Jakubiak*. Choć po prawdzie ja to widzę szerzej niż ona, odnosząca rzecz tylko do zachowania dawnych kolegów z PiS. Wątpiąc i w to, że na dziesiątym kwietnia skończą obyczaj tłumnego czczenia kolejnych miesięcznic katastrofy jak też i w to, że czczą pamięć kogokolwiek, zauważyła, że od 10 kwietnia 2010 r. mimo tego, iż ciągle (mniej lub bardziej ale jednak) żyjemy Smoleńskiem, jakoś zatrzeć się zdążyły twarze i nazwiska tych, którzy wtedy zginęli. I to uważa za winę albo wręcz grzech zaniechania, stawiający pod znakiem zapytania szczerość wszelkich żalów i łez.
Właściwie trudno nie rozumieć tego jej żalu. Przypomina ona, że przecież zginęli tam przyjaciele i koledzy i tych, którzy co miesiąc są na Krakowskim jak i tych, którzy robią wszystko, by na Krakowskie nikt już nie zaglądał. A dziś z tej przemielonej tam elity pozostały w naszej pamięci jakieś jej szczątki. Na ich podstawie można być pewnym tego tylko, że była katastrofa. Wizja PiS powoli skłania się ku temu, że w tej katastrofie zginęły dwie osoby- prezydencka para. Wizja katastrofy, propagowana przez media głównego nurtu i przez czynniki, powiedzmy „oficjalne”, jest zdecydowanie bardziej elastyczna. Przez pewien czas pewnym było, że w Smoleńsku zginęła pani Szymanek- Deresz. Czasem sugerowano jeszcze pana Sariusza Skąpskiego. Od pewnego czasu zaś wiadomo, że zginął na pewno Protasiuk i Błasik.
I ta pustka w miejsce reszty nazwisk przeszkadza także i mi. I przeszkadza to jeszcze, że kiedy już pojawiają się inne nazwiska to zawsze niemal na dodatek z podziałem na te lecące samolotem „słusznym” i „niesłusznym”. A te są definiowane w zależności od optyki, jaką ogarnia się i ocenia naszą polityczną współczesność. Ona, niestety, zdominuje Krakowskie Przedmieście A.D 2011.
Druga rzecz, której trudno nie zauważyć, to coraz wyraźniej słyszane sugestie, że rok to dość. Dość dla żałoby. Bo jest przyjęte. W dodatku powszechnie.
Rozumiem, że coś, co ciągnie się tak długo, może nużyć. Ale w zasadzie to odnosi się do tych, którzy to ciągną. Pozostali raczej niczym uciążliwym się nie okazali za bardzo przez ten czas więc i zmęczyć się raczej nie mogli. A to oni o zmęczeniu mówią coraz częściej i coraz głośniej.
Pominę fakt, że tylko będący w żałobie jest w stanie stwierdzić ów koniec. Żal nie jest na rozkaz ani nie kończy go komenda „spocznij”. Sam odczuwający powie, że to już. I powie z czego to wynika.
Oczywiście takie moje widzenie sprawy tych, którzy na to patrzą inaczej, bez dwóch zdań nie przekona. Spróbujmy inaczej. Ot choćby odwołując się do innych symbolicznych gestów, które do nich zdają się trafiać. Choćby ten z rocznicą wybuchu wojny. Choć od dziesiątków lat każdy wie, że wtedy się zaczęło, przez kogo się zaczęło i dlaczego to dla niektórych fakt, że pani Kanclerz Niemiec w 2009 roku oficjalnie to przyznała był niemal jak prawdziwe zakończenie tamtej wojny.
Zamordowanych w Katyniu opłakaliśmy po tysiąckroć, mogliśmy w końcu na ich mogiłach postawić krzyże i modlić się przy nich przez lata. Ale są tacy, dla których „każdą cenę warto było zapłacić” by to Putin zadekretował żal żeby ofiara uznana została za naprawdę wypełnioną. A i tak przebąkuje się, że jeszcze trzeba by w tym roku potwierdził to Miedwiediew. Kto wie, czy za rok jakiś szef FSB, po nim jeszcze jakiś gubernator którejś z sybirskich obłasti?
Czy tak trudno przyjąć do wiadomości to, że zapewne tym, co mają w sobie siłę i determinację by ciągle tam, na tym Krakowskim być, czegoś do końca tej żałoby brak? Choć groby sa, krzyże są i modlitw nie brakuje.
Myślę, że nie w tym rzecz, że trudno. Myślę, że dobrze wiedzą, iż mogło to stać się już dość dawno. Problem, że trzeba jeszcze chcieć. I problem w tym, czego tak naprawdę chcą.
Pisze się i mówi, że historia magistra vitae est. Ci, którym ta maksyma szczególnie teraz powinna się przypomnieć, znają ją chyba doskonale. Na tyle w każdym razie, by wiedzieć, że nigdy jeszcze nie udało się spacyfikować niezadowolonego tłumu wezwaniem, by sobie do domu poszedł. I tym razem też nie pójdzie. Śmiem twierdzić, że wszyscy z tego sobie zdają sprawę i prawie wszyscy na to liczą. Prawie wszyscy, choć z jakże różnych powodów. Skłonny jestem przyjąć, że tylko Episkopat chce czegoś innego niż cała reszta. Tyle, że przez swą niedawną rolę teraz to sobie może chcieć!
* zauważony kawałek wypowiedzi bodaj w TVN24 gdy skakałem po kanałach.
czwartek, 31 marca 2011
wtorek, 29 marca 2011
Między Canossą, Jastrunem i wazeliną
No nie wiem naprawdę co sądzić o popierających PO elitach. Właściwie powinienem napisać „elitach” bez dodatkowego wskazania bo wiadomo, że elity popierają wyłącznie PO. Nie żebym twierdził, że nikt mądry nie jest na ten przykład za PiS-em ale jak jest, to z pewnością nie jest już elitą. Tak gdzieś chyba zadekretowano i już. Popierających SLD pomijam bo w mojej opowieści stanowią nie znaczący margines choć i tam mądrych się znajdzie.
Rozróżnienie między elitą a mądrymi nie popierającymi PO jest dla mojej narracji zasadnicze, bowiem tłumaczy mechanizm, nad którym się chce pochylić. Tak się przypadkiem złożyło (nie pisze tego jako figury retorycznej), że obejrzałem kawałek wczorajszego programu Tomasza Lisa, będącego dalszą częścią ekspiacji elity za to, że ośmieliła się fiknąć Platformie. Oglądałem kawałek jedynie bo poczułem się trochę, jakbym podglądał kogoś w sytuacji mocno intymnej, a na pewno wstydliwej. Ale to, co zobaczyłem wystarczyło. Pierwszym istotnym (choć nie pierwszym w ogóle) punktem programu był szczery żal za grzech apostazji w wykonaniu artysty Karolaka Tomasza. W zasadzie to ten żal sam sobie dopowiedziałem bo artysta Karolak odwrócił kota ogonem tłumacząc coś wyrwaniem z kontekstu i jakimiś problemami związanymi z autoryzacją. Niech mu będzie.
Reszta elity, w osobie kilku artystów była już w należytym pionie. Nawet Marcin Meller, który co najwyżej rozwodził się nad swoja mikromartyrologią wywołaną chwilowym załamaniem wiary. Rozmowa byłaby pewnie zdecydowanie ciekawsza, gdyby nie zdeterminował jej pewien zaproszony na widownię licealista, który, zapytany przez Lisa, przyznał, że popiera PiS ale szanuje poglądy głównych gości programu (bo jak już napisałem, konsekwencją zaproszenia przedstawicieli elity była ich homogeniczność ideologiczna). Ci więc też pospieszyli z zapewnieniami, że owszem, też szanują. Zaraz więc przełączyłem program, bo po takiej deklaracji jasne było, że dramaturgia siądzie. Wcześniej jednak artysta Barciś wykrzyknęła, że dla PO nie ma alternatywy niepomny, że do tego dnia jedynym okresem, w którym też nie było alternatywy była komuna z nieboszczką PZPR, zaś pan Grabowski zapewnił, że jego szkiełkiem i okiem PO nie zasługuje nawet na tę żółta kartkę pana Mellera a na czerwoną to już w żadnym wypadku i nigdy. I tak trzymać panie Andrzeju szanowny! Elita z pana cała gębą. Nawet jeśli nie zawsze jest pan w stanie zrozumieć, co ten okropny prezes Kaczyński mówi albo, tym bardziej, myśli.*
Pewnie mimo wszystko, mimo, ze tylko kawałek oglądnąć zdążyłem, czułbym się jednak jakoś smutny i może nawet wyobcowany, bo jednak jakieś tam pretensje zgłaszam, nieco się udzielam, staram się…
Na szczęście jest jeszcze Tomasz Jastrun - poeta. Jemu to koncern Presspublica poświęcił ostatnio mikroserial zamieszczony w swoich „flagowcach”**. Najpierw, zapoznawszy się, szczególnie z cytatami, w których pan Jastrun rozpisuje się o pewniej kategorii swoich bliźnich poczułem dumę. Ja, odczuwający coś w rodzaju złości, gdy ktoś, całkiem bez racji, próbuje mnie szufladkować jako „pisowca”, zapoznawszy się z tym, co o „pisowcach” właśnie ma do powiedzenia przyznający się do ciepłych uczuć wobec Tuska Komorowskiego i PO pan Jastrun, poczułem się nie tylko „pisowcem”, „pisiakiem” czy nawet „pisuarem” (to pan Jastrun ukochał najbardziej) ale wręcz z tego mego bycia „pisuarem” poczułem dumę. Bo zaiste stokroć bardziej wolę skończyć jako „pisuar” niż skończyć jak Jastrun.
Choć tak po prawdzie naszło mnie takie poważne podejrzenie, że naprawdę Tomasz Jastrun to w rzeczywistości zaprzysięgły „pisowiec” czy nawet „pisuar”, który podszywa się pod miłośnika PO by to środowisko kompromitować. No bo czy ktoś na poważnie mógłby opisać tę scenkę, w której pan Tomasz wspomina:
„Obiad z Wiolą. Ma 18 lat. Gra w klubie w siatkówkę na pozycji libero, co bardzo mi się spodobało, znałem wiele liberalnych kobiet, ale na pozycji libero nie. Co u niej? Matura i kłopot z ojcem. Zwleka z wyjaśnieniem.
− Jest pisowcem − mówi szeptem.”**
To oczywista ściema. W prawdziwym życiu, tak mi się przynajmniej wydaje, kłopot z ojcem Wioli to miałby raczej pan Tomasz. Tak bowiem jakoś, przynajmniej tak mi się wydaje, wszyscy reakcyjni ojcowie 18 – letnich Wiol tego świata zareagowaliby na obiady ich córek ze starszymi od nich o pół wieku panami (niechby i poetami).
Dlatego wyszło mi nagle, że cała ta publicystyka pana Tomasza Jastruna, będąca jednym wielkim skierowaniem zwolenników PiS do konkretnego specjalisty, nie może być na poważnie. Gdyby była, to trudno byłoby poważnie traktować pana Tomasza w całości.
Tu z pomocą przychodzi mi efekt uboczny jedynego jak dotąd znanego mi dzieła literackiego, które jest genialne przypadkiem. Polecam wszystkim, których ciekawi problematyka spisków i związanych z nimi teorii, by cisnęli w kąt wszelkie „kody daVinci” a jeszcze prędzej wszystkie pseudonaukowe opracowania na ten temat i sięgnęli po książkę „Oko w piramidzie” panów Robertów Wilsona (ten ma jeszcze Anton na drugie) i Shea. I proszę się nie zrażać opisem na tyle okładki informującym, że jest to „biblia hipisów”. Pisał to, moim zdaniem jakiś dureń, który książki chyba nie raczył przeczytać. O książce może jeszcze napiszę.
Wracając do mej (dzielonej ze wspomnianymi Sheą i Wilsonem) teorii na temat pana Jastruna sądzę, że jest on agentem PiS udającym zwolennika PO. Nie mogę oczywiście wykluczyć, że w rzeczywistości jest on agentem PO udającym agenta PiS podszywającego się pod zwolennika PO. W świecie zaludnionym przez dyskordian, eryzjan i eryzyjczyków nic nie jest takie, jakie się wydaje. I pod żadnym pozorem nie wolno nam wpadać w pułapkę oczywistości! Ale to już temat na tekst oddzielny.\
Miałem jeszcze pisać o wazelinie. Będzie krótko. Czym jest i do czego się nadaje wiedzą wszyscy. Flirtujący z władza wiedzą to bezspornie najlepiej.
* Pan Grabowski zauważył w trakcie programu, że prezes Kaczyński „odmówił Małyszowi prawa do…”. Pan Lis zareagował, że to nie tak było ale pan Grabowski został przy swoim. Uszło widocznie jego uwadze, że pan Małysz, sądząc z reakcji, jakie wywołał, politykiem okazał się faktycznie kiepskim (nomen omen) co jak najsłuszniej wytknął mu (jedynie) Kaczyński. Ale to taka uwaga luźna…
** http://uwazamrze.pl/2011/03/tako-rzecze-jastrun/
http://www.rp.pl/artykul/61991,632400_Nastepcy-Kaliguli.html (oba teksty, niestety, płatne w wersji elektronicznej)
Rozróżnienie między elitą a mądrymi nie popierającymi PO jest dla mojej narracji zasadnicze, bowiem tłumaczy mechanizm, nad którym się chce pochylić. Tak się przypadkiem złożyło (nie pisze tego jako figury retorycznej), że obejrzałem kawałek wczorajszego programu Tomasza Lisa, będącego dalszą częścią ekspiacji elity za to, że ośmieliła się fiknąć Platformie. Oglądałem kawałek jedynie bo poczułem się trochę, jakbym podglądał kogoś w sytuacji mocno intymnej, a na pewno wstydliwej. Ale to, co zobaczyłem wystarczyło. Pierwszym istotnym (choć nie pierwszym w ogóle) punktem programu był szczery żal za grzech apostazji w wykonaniu artysty Karolaka Tomasza. W zasadzie to ten żal sam sobie dopowiedziałem bo artysta Karolak odwrócił kota ogonem tłumacząc coś wyrwaniem z kontekstu i jakimiś problemami związanymi z autoryzacją. Niech mu będzie.
Reszta elity, w osobie kilku artystów była już w należytym pionie. Nawet Marcin Meller, który co najwyżej rozwodził się nad swoja mikromartyrologią wywołaną chwilowym załamaniem wiary. Rozmowa byłaby pewnie zdecydowanie ciekawsza, gdyby nie zdeterminował jej pewien zaproszony na widownię licealista, który, zapytany przez Lisa, przyznał, że popiera PiS ale szanuje poglądy głównych gości programu (bo jak już napisałem, konsekwencją zaproszenia przedstawicieli elity była ich homogeniczność ideologiczna). Ci więc też pospieszyli z zapewnieniami, że owszem, też szanują. Zaraz więc przełączyłem program, bo po takiej deklaracji jasne było, że dramaturgia siądzie. Wcześniej jednak artysta Barciś wykrzyknęła, że dla PO nie ma alternatywy niepomny, że do tego dnia jedynym okresem, w którym też nie było alternatywy była komuna z nieboszczką PZPR, zaś pan Grabowski zapewnił, że jego szkiełkiem i okiem PO nie zasługuje nawet na tę żółta kartkę pana Mellera a na czerwoną to już w żadnym wypadku i nigdy. I tak trzymać panie Andrzeju szanowny! Elita z pana cała gębą. Nawet jeśli nie zawsze jest pan w stanie zrozumieć, co ten okropny prezes Kaczyński mówi albo, tym bardziej, myśli.*
Pewnie mimo wszystko, mimo, ze tylko kawałek oglądnąć zdążyłem, czułbym się jednak jakoś smutny i może nawet wyobcowany, bo jednak jakieś tam pretensje zgłaszam, nieco się udzielam, staram się…
Na szczęście jest jeszcze Tomasz Jastrun - poeta. Jemu to koncern Presspublica poświęcił ostatnio mikroserial zamieszczony w swoich „flagowcach”**. Najpierw, zapoznawszy się, szczególnie z cytatami, w których pan Jastrun rozpisuje się o pewniej kategorii swoich bliźnich poczułem dumę. Ja, odczuwający coś w rodzaju złości, gdy ktoś, całkiem bez racji, próbuje mnie szufladkować jako „pisowca”, zapoznawszy się z tym, co o „pisowcach” właśnie ma do powiedzenia przyznający się do ciepłych uczuć wobec Tuska Komorowskiego i PO pan Jastrun, poczułem się nie tylko „pisowcem”, „pisiakiem” czy nawet „pisuarem” (to pan Jastrun ukochał najbardziej) ale wręcz z tego mego bycia „pisuarem” poczułem dumę. Bo zaiste stokroć bardziej wolę skończyć jako „pisuar” niż skończyć jak Jastrun.
Choć tak po prawdzie naszło mnie takie poważne podejrzenie, że naprawdę Tomasz Jastrun to w rzeczywistości zaprzysięgły „pisowiec” czy nawet „pisuar”, który podszywa się pod miłośnika PO by to środowisko kompromitować. No bo czy ktoś na poważnie mógłby opisać tę scenkę, w której pan Tomasz wspomina:
„Obiad z Wiolą. Ma 18 lat. Gra w klubie w siatkówkę na pozycji libero, co bardzo mi się spodobało, znałem wiele liberalnych kobiet, ale na pozycji libero nie. Co u niej? Matura i kłopot z ojcem. Zwleka z wyjaśnieniem.
− Jest pisowcem − mówi szeptem.”**
To oczywista ściema. W prawdziwym życiu, tak mi się przynajmniej wydaje, kłopot z ojcem Wioli to miałby raczej pan Tomasz. Tak bowiem jakoś, przynajmniej tak mi się wydaje, wszyscy reakcyjni ojcowie 18 – letnich Wiol tego świata zareagowaliby na obiady ich córek ze starszymi od nich o pół wieku panami (niechby i poetami).
Dlatego wyszło mi nagle, że cała ta publicystyka pana Tomasza Jastruna, będąca jednym wielkim skierowaniem zwolenników PiS do konkretnego specjalisty, nie może być na poważnie. Gdyby była, to trudno byłoby poważnie traktować pana Tomasza w całości.
Tu z pomocą przychodzi mi efekt uboczny jedynego jak dotąd znanego mi dzieła literackiego, które jest genialne przypadkiem. Polecam wszystkim, których ciekawi problematyka spisków i związanych z nimi teorii, by cisnęli w kąt wszelkie „kody daVinci” a jeszcze prędzej wszystkie pseudonaukowe opracowania na ten temat i sięgnęli po książkę „Oko w piramidzie” panów Robertów Wilsona (ten ma jeszcze Anton na drugie) i Shea. I proszę się nie zrażać opisem na tyle okładki informującym, że jest to „biblia hipisów”. Pisał to, moim zdaniem jakiś dureń, który książki chyba nie raczył przeczytać. O książce może jeszcze napiszę.
Wracając do mej (dzielonej ze wspomnianymi Sheą i Wilsonem) teorii na temat pana Jastruna sądzę, że jest on agentem PiS udającym zwolennika PO. Nie mogę oczywiście wykluczyć, że w rzeczywistości jest on agentem PO udającym agenta PiS podszywającego się pod zwolennika PO. W świecie zaludnionym przez dyskordian, eryzjan i eryzyjczyków nic nie jest takie, jakie się wydaje. I pod żadnym pozorem nie wolno nam wpadać w pułapkę oczywistości! Ale to już temat na tekst oddzielny.\
Miałem jeszcze pisać o wazelinie. Będzie krótko. Czym jest i do czego się nadaje wiedzą wszyscy. Flirtujący z władza wiedzą to bezspornie najlepiej.
* Pan Grabowski zauważył w trakcie programu, że prezes Kaczyński „odmówił Małyszowi prawa do…”. Pan Lis zareagował, że to nie tak było ale pan Grabowski został przy swoim. Uszło widocznie jego uwadze, że pan Małysz, sądząc z reakcji, jakie wywołał, politykiem okazał się faktycznie kiepskim (nomen omen) co jak najsłuszniej wytknął mu (jedynie) Kaczyński. Ale to taka uwaga luźna…
** http://uwazamrze.pl/2011/03/tako-rzecze-jastrun/
http://www.rp.pl/artykul/61991,632400_Nastepcy-Kaliguli.html (oba teksty, niestety, płatne w wersji elektronicznej)
poniedziałek, 28 marca 2011
Kiedy skończy się kawa czyli lekcja ekonomii
Wiem, że tytuł jest na tyle nic nie mówiący, że tekst zainteresuje mało kogo. Wziął się on, ów tytuł, z zabawnej sceny, którą w swym (tu już mówię ostrożniej bo wielu tego tylu humoru nie trawi) zabawnym filmie "Airplane II: The Sequel" (u nas „Spokojnie, to tylko awaria”) umieściła spółka producencka Abrams&Zucker. Oto prom kosmiczny, wiozący na Księżyc kolonistów, ulega awarii i podąża, bez możliwości zmiany kursu, ku Słońcu. Automatyczny pilot co chwila podaje pasażerom coraz dramatyczniejsze komunikaty a oni dość spokojnie je przyjmują, co najwyżej komentując kolejne szeptem. Znoszą więc jakoś to, że kurs jest błędny, że nie da się go zmienić, że podążają ku niechybnej zagładzie. Dopiero kiedy maszyna podaje, że właśnie skończyła się kawa, pasażerowie wpadają w panikę.
I o tym właśnie chciałbym powiedzieć. A właściwie zastanowić się kiedy wreszcie „skończy się kawa”. Przynajmniej dla tych, którzy jakoś nie widzą, że coraz bardziej prawdopodobne jest to zderzenie ze słoneczną tarczą, którego efekt jest oczywisty.
Tak mnie naszło na kanwie tego „wersalu”, który dwa dni temu urządzili „młodzi gniewni” (co ani tacy znowu młodzi a ni tym bardziej gniewni się nie okazali) panu Premierowi.
Trudno zaprzeczyć, że jest źle. Ale jakoś wychodzi mi, że wcale nie tam, gdzie to raczyli dostrzec panowie Kukiz z Hołdysem. Pan Lipiński zdawał się nie dostrzegać, by gdziekolwiek było.
Może w takim razie ja napisze gdzie dostrzegam.
Kilka razy zdarzyło mi się nawiązać do specyfiki mojej ulicy. Ważne jest przypomnienie, że coś takiego, jak owa specyfika istnieje, by nie naciągać czytelników na przekonanie, że pisze o zjawisku odnoszącym się do każdej ulicy i każdego miasta.
Moje miasto to taka półmetropolia z ambicjami. Dotknięta smutnym procesem degradacji najpierw ekonomicznej (padły tu wszystkie wielkie zakłady pracy) oraz administracyjnej (pożegnała się z wojewódzkością). Zaś moja ulica to takie prawie centrum w zabytkowej substancji, zamieszkałe w sporej masie przez prawie porządnych obywateli. W znacznej większości niezamożnych.
Mieszkam na tej ulicy na tyle długo, by zauważyć zjawisko dostosowywania się jej do rzeczywistości. To zaś nasuwa mi dość dziwne spostrzeżenia. Może trudno z tego zjawiska wyciągać wnioski ale coś jednak muszą oznaczać.
pamiętam choćby z czasów przedpoprzedniej ekipy wysyp aptek i sklepów mięsnych, powstających w każdym lokalu, który się zwolnił. Gdy nastała następna władza, ich miejsce, z powodów dla mnie niepojętych (do dziś) zaczęły zajmować drogerie (nieliczne) i cukiernie (przede wszystkim). Cholera wie czemu tak się nam słodyczy akurat zachciało.
Od trzech lat, w każdym wolnym miejscu powstają second handy. Było kilka sklepów „wszystko za pięć złotych” ale żaden się nie utrzymał. Tak zwanych „lumpeksów” w dwukilometrowym pasie mojej ulicy powstało w sumie trzynaście. Kilka już się zwinęło się, a w ich miejsce powstały następne. Mocno w branży usadowiła się jedna „sieciówka” bo chyba można tak mówić o firmie, której sześć sklepów sam kojarzę z ulic ścisłego centrum miasta.
O czym to świadczy? Może o niczym. Choć przecież niewiele rzeczy dzieje się bez przyczyny.
Koszyk Kaczyńskiego oraz „koszyk Kaczyńskiego” (kto nie wie nich poszuka w sieci) też w zasadzie niczego nie dowodzą. Dałbym się nawet przekonać, że czegoś wręcz przeciwnego niż teraz sądzę, ale tu akurat musiałbym być na bakier z tym, czego osobiście doświadczam. Nie tak dawno bo przy końcu minionego roku moi szefowie nagrodzili mnie sporą, jak na warunki mojej firmy, podwyżką. Miała charakter uznaniowy (to taka uwaga by nie sądzić, że to zjawisko nagminne) i wyniosła netto niemal 25% moich wcześniejszych poborów. Jakiś czas przed tym faktem moja sytuacja była taka, że spokojnie, bez zaciskania pasa i żarcia dóbr z nieco mniej górnej pułki potrafiłem odłożyć całkiem przyzwoity kawałek tego, co zarobiłem.
Prawdę mówiąc nie potrafię powiedzieć, kiedy dokładnie mój budżet implodował. Nie potrafię, bo po drodze zdarzyła się śmierć taty, co jakieś tam koszty przy okazji wygenerowała i konieczność wzięcia na barki kosztów utrzymania bezrobotnego brata. Tyle, że to było kilka miesięcy przed wspomnianą podwyżką i nawet wtedy potrafiłem coś uściubić.
Teraz wychodzę na zero. Może nie nauczyłem się jeszcze po prostu żyć „tu i teraz” metodą „koszyka Kaczyńskiego”. Ale jak by nie było, to jednak taka potrzeba się pojawiła i tyle. Moja nieumiejętność życia „tu i teraz” jest uciążliwością raczej wtórną. No chyba, że ktoś karkołomnie zechce zarzucić rosemannowi, że wyżarł cukier, rozregulował mechanizmy antyinflacyjne i schował mąkę. Słowem, że to ja jestem tym spekulantem, z którym krwawo się trzeba, wedle słów Premiera, rozprawiać.
Rozmowa pana Tuska z artystami, wbrew wielu opiniom, w jednym miejscu była bardzo konkretna. Konkretnie zaś wówczas, gdy Hołdys upomniał się o tak zwane „swoje”.
Była też tak bezbolesna wcale nie dlatego, że Premier, co sugerują jego partyjni wazeliniarze, był tak wyśmienicie przygotowany lecz (co jest chyba dla wszystkich oczywistym) z uwagi na uzasadniony ale nie do końca trafiony dobór rozmówców. Oczywiście jeszcze lepiej by chyba poszło gdyby naprzeciwko usiedli panowie Kulczyk, Krauze i Karkosik, bo ich pewnie nie za bardzo (choć pewien nie jestem) nawet koszty uzyskania przychodu bolą.
A wracając do przywołanego wcześniej dwa razy tuskowego „tu i teraz” to albo los znów (jak już parę razy) spłatał Premierowi figla albo też on czy tam jego podpowiadacze nie do końca wiedzieli co robią gdy tę perspektywę ustawiali. Bo nagle właśnie z tą perspektywą zaczęły się dziać niemałe harce. Oto wspomniane wcześniej trzy razy „teraz i tu”, obiecywane jako to ważniejsze w optyce rządzących spojrzenie na rzeczywistość, okazało się dość siermiężne by nie rzec, że całkiem gówniane, a głównym argumentem rządu i jego szefa zaczęło być przekonywanie obywateli, iż walczy o nasz świetlany los w odległej przyszłości. Tej samej przyszłości, która nie tak dawno niezbyt Premiera w zestawieniu z tym, cztery razy już wcześniej powtórzonym „teraz i tu” obchodziła. Takie nagłe qui pro quo się panu Tuskowi zrobiło.
Ale trzymał się minionej soboty mocno siłą dystansu, z jakim (poza tymi kosztami uzyskania…) mogą patrzeć na sedond handy z mojej dzielnicy panowie Kukiz i Hołdys. Trzymał się bo co jak co ale to wie pan Premier świetnie, że nie wszystkim kawa skończy się dokładnie w tym samym czasie. Jak wszystko tak i kubeczki na kawę ludzie mają zróżnicowane pojemnością. Tych, co mają je najmniejsze nikt za mistrzów najpewniej nie uznaje i na śniadanie przed kamerą raczej nie zaprosi.
Można więc śmiało przyjąć, że cokolwiek by się działo, wystarczy tylko konsekwentnie kontrolować poziom cieczy a każde kolejne „śniadanie mistrzów” przebiegać będzie w miłej i spokojnej, choć nie pozbawionej delikatnej troski atmosferze. I nasz lot ku Słońcu nijak tego nie zakłóci.
I o tym właśnie chciałbym powiedzieć. A właściwie zastanowić się kiedy wreszcie „skończy się kawa”. Przynajmniej dla tych, którzy jakoś nie widzą, że coraz bardziej prawdopodobne jest to zderzenie ze słoneczną tarczą, którego efekt jest oczywisty.
Tak mnie naszło na kanwie tego „wersalu”, który dwa dni temu urządzili „młodzi gniewni” (co ani tacy znowu młodzi a ni tym bardziej gniewni się nie okazali) panu Premierowi.
Trudno zaprzeczyć, że jest źle. Ale jakoś wychodzi mi, że wcale nie tam, gdzie to raczyli dostrzec panowie Kukiz z Hołdysem. Pan Lipiński zdawał się nie dostrzegać, by gdziekolwiek było.
Może w takim razie ja napisze gdzie dostrzegam.
Kilka razy zdarzyło mi się nawiązać do specyfiki mojej ulicy. Ważne jest przypomnienie, że coś takiego, jak owa specyfika istnieje, by nie naciągać czytelników na przekonanie, że pisze o zjawisku odnoszącym się do każdej ulicy i każdego miasta.
Moje miasto to taka półmetropolia z ambicjami. Dotknięta smutnym procesem degradacji najpierw ekonomicznej (padły tu wszystkie wielkie zakłady pracy) oraz administracyjnej (pożegnała się z wojewódzkością). Zaś moja ulica to takie prawie centrum w zabytkowej substancji, zamieszkałe w sporej masie przez prawie porządnych obywateli. W znacznej większości niezamożnych.
Mieszkam na tej ulicy na tyle długo, by zauważyć zjawisko dostosowywania się jej do rzeczywistości. To zaś nasuwa mi dość dziwne spostrzeżenia. Może trudno z tego zjawiska wyciągać wnioski ale coś jednak muszą oznaczać.
pamiętam choćby z czasów przedpoprzedniej ekipy wysyp aptek i sklepów mięsnych, powstających w każdym lokalu, który się zwolnił. Gdy nastała następna władza, ich miejsce, z powodów dla mnie niepojętych (do dziś) zaczęły zajmować drogerie (nieliczne) i cukiernie (przede wszystkim). Cholera wie czemu tak się nam słodyczy akurat zachciało.
Od trzech lat, w każdym wolnym miejscu powstają second handy. Było kilka sklepów „wszystko za pięć złotych” ale żaden się nie utrzymał. Tak zwanych „lumpeksów” w dwukilometrowym pasie mojej ulicy powstało w sumie trzynaście. Kilka już się zwinęło się, a w ich miejsce powstały następne. Mocno w branży usadowiła się jedna „sieciówka” bo chyba można tak mówić o firmie, której sześć sklepów sam kojarzę z ulic ścisłego centrum miasta.
O czym to świadczy? Może o niczym. Choć przecież niewiele rzeczy dzieje się bez przyczyny.
Koszyk Kaczyńskiego oraz „koszyk Kaczyńskiego” (kto nie wie nich poszuka w sieci) też w zasadzie niczego nie dowodzą. Dałbym się nawet przekonać, że czegoś wręcz przeciwnego niż teraz sądzę, ale tu akurat musiałbym być na bakier z tym, czego osobiście doświadczam. Nie tak dawno bo przy końcu minionego roku moi szefowie nagrodzili mnie sporą, jak na warunki mojej firmy, podwyżką. Miała charakter uznaniowy (to taka uwaga by nie sądzić, że to zjawisko nagminne) i wyniosła netto niemal 25% moich wcześniejszych poborów. Jakiś czas przed tym faktem moja sytuacja była taka, że spokojnie, bez zaciskania pasa i żarcia dóbr z nieco mniej górnej pułki potrafiłem odłożyć całkiem przyzwoity kawałek tego, co zarobiłem.
Prawdę mówiąc nie potrafię powiedzieć, kiedy dokładnie mój budżet implodował. Nie potrafię, bo po drodze zdarzyła się śmierć taty, co jakieś tam koszty przy okazji wygenerowała i konieczność wzięcia na barki kosztów utrzymania bezrobotnego brata. Tyle, że to było kilka miesięcy przed wspomnianą podwyżką i nawet wtedy potrafiłem coś uściubić.
Teraz wychodzę na zero. Może nie nauczyłem się jeszcze po prostu żyć „tu i teraz” metodą „koszyka Kaczyńskiego”. Ale jak by nie było, to jednak taka potrzeba się pojawiła i tyle. Moja nieumiejętność życia „tu i teraz” jest uciążliwością raczej wtórną. No chyba, że ktoś karkołomnie zechce zarzucić rosemannowi, że wyżarł cukier, rozregulował mechanizmy antyinflacyjne i schował mąkę. Słowem, że to ja jestem tym spekulantem, z którym krwawo się trzeba, wedle słów Premiera, rozprawiać.
Rozmowa pana Tuska z artystami, wbrew wielu opiniom, w jednym miejscu była bardzo konkretna. Konkretnie zaś wówczas, gdy Hołdys upomniał się o tak zwane „swoje”.
Była też tak bezbolesna wcale nie dlatego, że Premier, co sugerują jego partyjni wazeliniarze, był tak wyśmienicie przygotowany lecz (co jest chyba dla wszystkich oczywistym) z uwagi na uzasadniony ale nie do końca trafiony dobór rozmówców. Oczywiście jeszcze lepiej by chyba poszło gdyby naprzeciwko usiedli panowie Kulczyk, Krauze i Karkosik, bo ich pewnie nie za bardzo (choć pewien nie jestem) nawet koszty uzyskania przychodu bolą.
A wracając do przywołanego wcześniej dwa razy tuskowego „tu i teraz” to albo los znów (jak już parę razy) spłatał Premierowi figla albo też on czy tam jego podpowiadacze nie do końca wiedzieli co robią gdy tę perspektywę ustawiali. Bo nagle właśnie z tą perspektywą zaczęły się dziać niemałe harce. Oto wspomniane wcześniej trzy razy „teraz i tu”, obiecywane jako to ważniejsze w optyce rządzących spojrzenie na rzeczywistość, okazało się dość siermiężne by nie rzec, że całkiem gówniane, a głównym argumentem rządu i jego szefa zaczęło być przekonywanie obywateli, iż walczy o nasz świetlany los w odległej przyszłości. Tej samej przyszłości, która nie tak dawno niezbyt Premiera w zestawieniu z tym, cztery razy już wcześniej powtórzonym „teraz i tu” obchodziła. Takie nagłe qui pro quo się panu Tuskowi zrobiło.
Ale trzymał się minionej soboty mocno siłą dystansu, z jakim (poza tymi kosztami uzyskania…) mogą patrzeć na sedond handy z mojej dzielnicy panowie Kukiz i Hołdys. Trzymał się bo co jak co ale to wie pan Premier świetnie, że nie wszystkim kawa skończy się dokładnie w tym samym czasie. Jak wszystko tak i kubeczki na kawę ludzie mają zróżnicowane pojemnością. Tych, co mają je najmniejsze nikt za mistrzów najpewniej nie uznaje i na śniadanie przed kamerą raczej nie zaprosi.
Można więc śmiało przyjąć, że cokolwiek by się działo, wystarczy tylko konsekwentnie kontrolować poziom cieczy a każde kolejne „śniadanie mistrzów” przebiegać będzie w miłej i spokojnej, choć nie pozbawionej delikatnej troski atmosferze. I nasz lot ku Słońcu nijak tego nie zakłóci.
niedziela, 27 marca 2011
Suma wszystkich strachów czyli siła felietonisty
Nie dziwię się temu, co tak poruszyło wczoraj opinię publiczną. Dziwię się raczej, że tę opinie publiczna poruszyło. Bo to takie oczywiste jeśli popatrzy się na te nerwowe ruchy.
Jeśli miałbym się czemuś dziwić to właśnie tym nerwowym ruchom. Świadczącym nie o pełnej świadomości sytuacji ale raczej tę sytuację kreującym.
I jeszcze dziwię się, że w rzeczywistości roku 2011 są ludzie potrafiący jak najpoważniej dokonywać takich porównań, w których pojawia się Piłsudski i to wcale nie jako niedościgły wzór.
Od wczoraj na paskach różnych (najczęściej zaprzyjaźnionych) telewizji przesuwa się dla wielu szokująca wiadomość, że Premier nie wyklucza a nawet uważa za prawdopodobną możliwość wyborczej wygranej partii jego głównego adwersarza. Zapewne intencją polityka było zaprezentowanie się jako człowiek, który trzeźwo osądza otaczająca go rzeczywistość i potrafi wyciągać z niej wnioski. Niby słusznie ale jednak…
Zacznijmy od rzeczy fundamentalnej. Od tego, czemu to ów szef opozycji miałby wygrać wybory. Gdyby prześledzić fabułę wszelkich powieści Premiera, których ostatnio namnożyło się jak syryjskich chomików, to należałoby uznać, ze szef opozycji przegra bo szefowi rządu wszystko wychodzi jak ta lala. Właściwie prawie wszystko bo nie poradził sobie ze spiskiem biurokratów, którzy, na złość Premierowi chcącemu racjonalizować, wzięli i się masowo pozatrudniali.
Ciężka dola Premiera przypomina mi anegdotę o Temistoklesie spieszącym się na Agorę, gdzie miał się odbyć rutynowy ostracyzm. Zaczepił go niepiśmienny ale zaopatrzony w obywatelskie prawa chłopak i poprosił, by ten napisał mu na skorupce imię „Temistokles”. Nierozpoznany, wybitny polityk ateński spełnił prośbę ale zaraz zapytał jaki jest powód takiego wyboru. Młodzieniec odpowiedział, że wszędzie i od wszystkich słyszy jaki ten Temistokles jest wspaniały i ma już tego dość.
Słowem Kaczyński może wygrać bo Taki wspaniały ten Tusk że się obywatelom może zachcieć rzygać od tych słodkości i dostatków.
Poważnie zaś mówiąc, jeśli miałbym oceniać trzeźwo ostatnie posunięcia samego Tuska oraz tych, którzy uparli się dociągnąć do mety jak ongiś sędziowie i widzowie Pietra Dorando podczas maratonu w Londynie, to mi wychodzi z tego głęboka niewiara szefa rządu w swoje osiągnięcia oraz w to, że, jeśli rzeczywiście są, potrafią się same obronić.
Pamiętam choćby, gdy obecny Premier nie miał jeszcze powodów, by spać niespokojnie, przypominał nie jeden raz zauważoną przez kogoś prawidłowość, wedle której ten, kto ma telewizję publiczną, przegrywa wybory. Mamy rok wyborczy i telewizję w rękach partii Premiera. Nadto zdobytą w sposób, który jemu samemu zamknąć musi usta przed krytykami odnoszącymi się do „zawala szczania mediów”.
Mamy wreszcie niekończący się serial prasowy no i ostatnie przekonywanie artystów.
Coś chyba jest na rzeczy w tym, o czym mówiła prof. Staniszkis gdy widziała w oczach Premiera strach. Jak wiadomo strach do najlepszych doradców nie należy.
Wbrew pozorom nie jest tak, że społeczeństwo jest niewolnikiem mediów. W jakimś stopniu z pewnością ale o ile odnosi się to do wielu spraw, wątpliwe, by dotyczyło też tego, co politycy sądzą o swoich osiągnięciach i sukcesach. Złudnym więc może być przekonanie, że im więcej pogadanek pokazujących przeróżne osiągi wygłosi się w gazetach i telewizjach tym bardziej Naród będzie zakochany. Nie będzie.
Nie będzie choćby dlatego, że się Narodowi te pogadanki jakoś rozjeżdżają z tym, co spotykają na co dzień tak samo, jak im się różne „Magdy M” i „Brzydule” rozjeżdżają z ich osobistym, takim zdecydowanie bardziej szarym życiem.
Można oczywiście przyjąć, że taktyka tłumaczenia obywatelom co się z takim wysiłkiem i takim staraniem udało im dać w prezencie, jest taktyką poprawną. Bo przecież obywatel świadomy to wartość zdecydowanie pełniejsza niż obywatel świadomości pozbawiony. Tyle, że wartością najpewniejszą jest obywatel świadomy bez konieczności żadnych pogadanek serwowanych mu ze wszelkich możliwych źródeł.
W moim odczuciu ta taktyka, wyglądająca na pierwszy rzut oka tak, że oto się Premier wkurzył, pod nosem powiedział sobie „no dobra, skoro, qurna, nie pojmujecie to wam wyłożę jak krowie na rowie” i ruszył by wyjaśniać, to coś zupełnie innego.
Pamiętam sprzed kilku lat scenkę podpatrzoną w uniwersalnym dla takich sytuacji sztafażu polskiej służby zdrowia. W długaśnej kolejce do rejestracji doszło do kłótni o to, jak zracjonalizować tę procedurę. Kłótnia podzieliła kolejkę na jednego pana i cała resztę przy czym tak naprawdę 90% wymiany zdań nie polegała na forsowaniu rozmaitych pomysłów bo w takiej proporcji ów pan nie miał oczywiście szans, lecz na tłumaczeniu tego pana całej reszcie, że on chciał, żeby było lepiej. Szkoda mi było tego zacięcia gościa, marnowanego na coś, co do niczego nie prowadziło poza coraz większą niechęcią pozostałych.
I tak mi teraz wygląda Premier, który w okolicznościach zbliżających się wyborów ewakuuje się z realnej polityki na rzecz wirtualnego bytu medialnego. I w dodatku robi to w skali, która stoi w krzyczącej wręcz opozycji do jego wcześniejszej powściągliwości. Wręcz nachalnie.
Wiem, że obroną Tuska może być wskazanie, że takie są reguły roku wyborczego. Tyle, że wszystko powinno się podawać w strawnych proporcjach. Jak wiadomo człowiek to istota, która ma w sobie, zapewnie jeszcze nie odkryty, gen przekory i im częściej słyszy o tym, jaki ktoś jest wspaniały, mądry i sprawny tym bardziej myśli sobie na to „a takiego!”
W przypadku Tuska ten kontrast między tym, co było i w tym, co jest uderza szczególnie jeśli pamięta się jego dawną manierę odpowiadania półgębkiem, z ledwie skrywaną irytacją na głosy krytyki kierowane pod adresem jego partii, rządu i jego samego.
To nagłe otwarcie na media, mające wymiar istnej pielgrzymki po redakcjach, wygląda raczej na coś innego niż jakaś przemyślana, przedwyborcza strategia informacyjna. To raczej taka próba zaklęcia rzeczywistości, która nagle, z powodów najwyraźniej niepojętych dla Premiera, zaczęła wymykać się władzy spod kontroli. Takie gwałtowne bieganie po znajomych i tłumaczenie, że „to nie tak jak myślisz”. Tak zachowuje się ktoś, kto przestaje być racjonalny i liczy już tylko na cud.
Jeśli więc pan Tusk twierdzi, iż nie wyklucza takiej możliwości, że opozycja wygra wybory, to ja odbieram te słowa jako strach przed tym, że tak się faktycznie może stać i przekonanie, że jakiś ktoś, obywatele, wyborcy itd., na to nie pozwoli. Zaś to, że z tym strachem się tak ostentacyjnie obnosi, pokazuje, jak ten strach jest potężny. Że to suma wszystkich strachów, które na siebie tymi czterema latami sprowadził.
Z całą świadomością nie skomentowałem spotkania Premiera z artystami. Raz, że inni już to zrobili, jak mniemam, znacznie lepiej. Dwa, że to tylko słowa.
Jeśli miałbym się czemuś dziwić to właśnie tym nerwowym ruchom. Świadczącym nie o pełnej świadomości sytuacji ale raczej tę sytuację kreującym.
I jeszcze dziwię się, że w rzeczywistości roku 2011 są ludzie potrafiący jak najpoważniej dokonywać takich porównań, w których pojawia się Piłsudski i to wcale nie jako niedościgły wzór.
Od wczoraj na paskach różnych (najczęściej zaprzyjaźnionych) telewizji przesuwa się dla wielu szokująca wiadomość, że Premier nie wyklucza a nawet uważa za prawdopodobną możliwość wyborczej wygranej partii jego głównego adwersarza. Zapewne intencją polityka było zaprezentowanie się jako człowiek, który trzeźwo osądza otaczająca go rzeczywistość i potrafi wyciągać z niej wnioski. Niby słusznie ale jednak…
Zacznijmy od rzeczy fundamentalnej. Od tego, czemu to ów szef opozycji miałby wygrać wybory. Gdyby prześledzić fabułę wszelkich powieści Premiera, których ostatnio namnożyło się jak syryjskich chomików, to należałoby uznać, ze szef opozycji przegra bo szefowi rządu wszystko wychodzi jak ta lala. Właściwie prawie wszystko bo nie poradził sobie ze spiskiem biurokratów, którzy, na złość Premierowi chcącemu racjonalizować, wzięli i się masowo pozatrudniali.
Ciężka dola Premiera przypomina mi anegdotę o Temistoklesie spieszącym się na Agorę, gdzie miał się odbyć rutynowy ostracyzm. Zaczepił go niepiśmienny ale zaopatrzony w obywatelskie prawa chłopak i poprosił, by ten napisał mu na skorupce imię „Temistokles”. Nierozpoznany, wybitny polityk ateński spełnił prośbę ale zaraz zapytał jaki jest powód takiego wyboru. Młodzieniec odpowiedział, że wszędzie i od wszystkich słyszy jaki ten Temistokles jest wspaniały i ma już tego dość.
Słowem Kaczyński może wygrać bo Taki wspaniały ten Tusk że się obywatelom może zachcieć rzygać od tych słodkości i dostatków.
Poważnie zaś mówiąc, jeśli miałbym oceniać trzeźwo ostatnie posunięcia samego Tuska oraz tych, którzy uparli się dociągnąć do mety jak ongiś sędziowie i widzowie Pietra Dorando podczas maratonu w Londynie, to mi wychodzi z tego głęboka niewiara szefa rządu w swoje osiągnięcia oraz w to, że, jeśli rzeczywiście są, potrafią się same obronić.
Pamiętam choćby, gdy obecny Premier nie miał jeszcze powodów, by spać niespokojnie, przypominał nie jeden raz zauważoną przez kogoś prawidłowość, wedle której ten, kto ma telewizję publiczną, przegrywa wybory. Mamy rok wyborczy i telewizję w rękach partii Premiera. Nadto zdobytą w sposób, który jemu samemu zamknąć musi usta przed krytykami odnoszącymi się do „zawala szczania mediów”.
Mamy wreszcie niekończący się serial prasowy no i ostatnie przekonywanie artystów.
Coś chyba jest na rzeczy w tym, o czym mówiła prof. Staniszkis gdy widziała w oczach Premiera strach. Jak wiadomo strach do najlepszych doradców nie należy.
Wbrew pozorom nie jest tak, że społeczeństwo jest niewolnikiem mediów. W jakimś stopniu z pewnością ale o ile odnosi się to do wielu spraw, wątpliwe, by dotyczyło też tego, co politycy sądzą o swoich osiągnięciach i sukcesach. Złudnym więc może być przekonanie, że im więcej pogadanek pokazujących przeróżne osiągi wygłosi się w gazetach i telewizjach tym bardziej Naród będzie zakochany. Nie będzie.
Nie będzie choćby dlatego, że się Narodowi te pogadanki jakoś rozjeżdżają z tym, co spotykają na co dzień tak samo, jak im się różne „Magdy M” i „Brzydule” rozjeżdżają z ich osobistym, takim zdecydowanie bardziej szarym życiem.
Można oczywiście przyjąć, że taktyka tłumaczenia obywatelom co się z takim wysiłkiem i takim staraniem udało im dać w prezencie, jest taktyką poprawną. Bo przecież obywatel świadomy to wartość zdecydowanie pełniejsza niż obywatel świadomości pozbawiony. Tyle, że wartością najpewniejszą jest obywatel świadomy bez konieczności żadnych pogadanek serwowanych mu ze wszelkich możliwych źródeł.
W moim odczuciu ta taktyka, wyglądająca na pierwszy rzut oka tak, że oto się Premier wkurzył, pod nosem powiedział sobie „no dobra, skoro, qurna, nie pojmujecie to wam wyłożę jak krowie na rowie” i ruszył by wyjaśniać, to coś zupełnie innego.
Pamiętam sprzed kilku lat scenkę podpatrzoną w uniwersalnym dla takich sytuacji sztafażu polskiej służby zdrowia. W długaśnej kolejce do rejestracji doszło do kłótni o to, jak zracjonalizować tę procedurę. Kłótnia podzieliła kolejkę na jednego pana i cała resztę przy czym tak naprawdę 90% wymiany zdań nie polegała na forsowaniu rozmaitych pomysłów bo w takiej proporcji ów pan nie miał oczywiście szans, lecz na tłumaczeniu tego pana całej reszcie, że on chciał, żeby było lepiej. Szkoda mi było tego zacięcia gościa, marnowanego na coś, co do niczego nie prowadziło poza coraz większą niechęcią pozostałych.
I tak mi teraz wygląda Premier, który w okolicznościach zbliżających się wyborów ewakuuje się z realnej polityki na rzecz wirtualnego bytu medialnego. I w dodatku robi to w skali, która stoi w krzyczącej wręcz opozycji do jego wcześniejszej powściągliwości. Wręcz nachalnie.
Wiem, że obroną Tuska może być wskazanie, że takie są reguły roku wyborczego. Tyle, że wszystko powinno się podawać w strawnych proporcjach. Jak wiadomo człowiek to istota, która ma w sobie, zapewnie jeszcze nie odkryty, gen przekory i im częściej słyszy o tym, jaki ktoś jest wspaniały, mądry i sprawny tym bardziej myśli sobie na to „a takiego!”
W przypadku Tuska ten kontrast między tym, co było i w tym, co jest uderza szczególnie jeśli pamięta się jego dawną manierę odpowiadania półgębkiem, z ledwie skrywaną irytacją na głosy krytyki kierowane pod adresem jego partii, rządu i jego samego.
To nagłe otwarcie na media, mające wymiar istnej pielgrzymki po redakcjach, wygląda raczej na coś innego niż jakaś przemyślana, przedwyborcza strategia informacyjna. To raczej taka próba zaklęcia rzeczywistości, która nagle, z powodów najwyraźniej niepojętych dla Premiera, zaczęła wymykać się władzy spod kontroli. Takie gwałtowne bieganie po znajomych i tłumaczenie, że „to nie tak jak myślisz”. Tak zachowuje się ktoś, kto przestaje być racjonalny i liczy już tylko na cud.
Jeśli więc pan Tusk twierdzi, iż nie wyklucza takiej możliwości, że opozycja wygra wybory, to ja odbieram te słowa jako strach przed tym, że tak się faktycznie może stać i przekonanie, że jakiś ktoś, obywatele, wyborcy itd., na to nie pozwoli. Zaś to, że z tym strachem się tak ostentacyjnie obnosi, pokazuje, jak ten strach jest potężny. Że to suma wszystkich strachów, które na siebie tymi czterema latami sprowadził.
Z całą świadomością nie skomentowałem spotkania Premiera z artystami. Raz, że inni już to zrobili, jak mniemam, znacznie lepiej. Dwa, że to tylko słowa.
piątek, 25 marca 2011
Podzielony Naród czyli największy grzech Donalda Tuska
Myśl przyszła mi do głowy sama z siebie. Zresztą nie dziś ale dość dawno, dawniej nawet niż dzień łódzkiego mordu, który stanowi oczywistą esencję działań czy też zaniechań, o których myślę i chcę napisać. Wiem, że wielu nie zgodzi się z moją klasyfikacją błędów obecnej ekipy widząc dużo poważniejsze powody do tego, by jej dorobek oceniać negatywnie.
Ostatecznym asumptem dla tego tekstu była recenzja filmu „Krzyż” autorstwa Łukasza Warzechy, zatytułowana „Ludzie pod krzyżem”*. Skupia się ona na najbardziej jaskrawym, bez dwóch zdań skrajnym jeśli chodzi o formę ale już nie koniecznie o skalę przykładzie pęknięcia, które nam, obywatelom Polski zafundowano.
Pierwsza wątpliwość, jaka może się pojawić u tych, którzy nie są przekonani rzecz widzieć odymienie ode mnie, to kwestia odpowiedzialności za ten stan, który najbardziej objawił się, w formie istnej eksplozji, właśnie najbardziej na Krakowskim Przedmieściu, będzie zapewne kwestia winy za ten stan rzeczy.
Wiem, że żyjemy w kraju będącym najdoskonalszą ilustracją znaczenia terminu „absurd” a jednym z elementów tego obrazka jest rzesza krytyków jak najbardziej poważnie obciążających opozycję ( a ściślej jedną z opozycyjnych partii) za wszelkie zaniechania i błędy rządzących. Na zasadzie „nienależytego nadzoru”. Słowem „krakowiaczek nic nie winien, pocałował, bo powinien. Krakowianka temu winna, bo pozwolić nie powinna”. I nie zmienia tej optyki fakt, że rządza nami nie jakieś małolaty z okolic przedszkola i podstawówki, których za rączkę trzeba wszędzie prowadzać tylko ekipa której przewodzi polityk, o którym pan senatora PO, Janusz Sepioł wyraził się: „Co najmniej od czasów Piłsudskiego Polska nie miała przywódcy tak moralnie i intelektualnie górującego nad swoimi wrogami jak Donald Tusk".**
Jeśli poważnie tak właśnie chce się opisywać osobę i przymioty obecnego szefa rządu (a nie mam żadnych powodów by sądzić, że pan Sepioł robi sobie z szefa jaja) to nie można nagle, w zależności od tego, jak to byłoby wygodne, przyjmować, ze ten „drugi Piłsudski” i istny „moralny i intelektualny gigant” jest równocześnie kimś całkowicie nieodpowiedzialnym za swoje słowa i działania. I do tego jeszcze zakładnikiem gości, których on i jego otoczenie uważają za miernoty oraz „moralne i intelektualne zera”. Tu zaznaczam, że takich słów nie słyszałem z ust pana Tuska ani jego ludzi i dopuszczam się nadinterpretacji i skrótu myślowego.
W każdym razie kolejnym eksponatem naszej kolekcji absurdów byłby doskonały, jeśli nie rzec idealny, premier mający zakres władzy, z którym ciężko byłoby porównać władzę któregokolwiek z jego poprzedników, ubezwłasnowolniony przez człowieka, który tej władzy nie ma i to (co chętnie potwierdza komentatorzy) w żadnym rozumieniu tego określenia. Gdyby poważnie traktować taka optykę naszej sceny politycznej to usadowiony w ten sposób w jej centrum szef mającego poparcie większości legislatywy rządu byłby najoczywistszym elementem dopraszającym się ockhamowskiej brzytwy. Zresztą czasem trudno podważyć słuszność takiego postulatu jeśli zdarzają się sytuacje, w których podstawowym pytaniem, jakie się stawia jest pytanie o to, gdzie jest Premier.
Tedy skoro już wyjaśniłem z jakich powodów nie będę dalej dyskutował nad ustaleniem czemu to szef rządu bardziej odpowiada za stan państwa i obywateli niż ktokolwiek z polityków nie sprawujących władze, przejdę do kwestii bardziej konkretnej odpowiedzialności tego polityka za stan, który dla mnie jego właśnie obciąża najbardziej.
Wiem, że mało kto byłby w stanie z głowy zacytować choćby wyjątki z expose Donalda Tuska. Dla większości byłoby to trudne z racji monstrualności tej wypowiedzi, dla niektórych ze uwagi na włączający się z powodów „zdrowotnych” mechanizm daltoński a dla innych wreszcie przez manifestacyjne a wręcz ostentacyjne nie słuchanie tego, co ma on do powiedzenia. Ale można znaleźć tekst wspomnianej mowy Premiera. Zawiera on fragment, który przytoczę mimo jego obszerności:
„Jesteśmy odpowiedzialni i w związku z tym rozumiemy, że tak jak każdy wielki naród, tak i naród polski zawiera różne wspólnoty. Przekonań, wiary, interesów, wspólnoty etniczne, kulturowe. Tylko w przeciwieństwie do tych, którzy ustąpili miejsca w tych ławach, jesteśmy przekonani, a sądzę, że to przekonanie podziela przygniatająca większość Polaków, jesteśmy przekonani, że zadaniem dobrej władzy jest rozwiązywanie i łagodzenie konfliktów, a nie żywienie się tymi konfliktami. Że głównym zadaniem polityki, a pragniemy przecież właśnie takiej polityki, nowoczesnej, dojrzałej, rozsądnej polityki, jest uzgadnianie ze świadomością różnicy interesów i konfliktów, uzgadnianie w ramach demokracji parlamentarnej i w ramach rządów prawa wspólnych stanowisk. Niech nigdy więcej w Polsce władza z różnic między ludźmi, z różnic między wspólnotami i środowiskami, nie czyni przedmiotu gorącego konfliktu. Różnice mogą dawać pozytywne napięcia, mogą dawać pozytywną, synergię.
Pierwszym zadaniem naszego rządu będzie wyzwolenie pozytywnej energii z Polaków przy całej świadomości różnic między nami, także pozytywnej energii tu na tej sali.”***
Jeśli ktokolwiek spróbuje mi dowodzić, że to „pierwsze zadanie” zostało wykonane, to nie pozostanie mi nic innego jak prośba o wyjaśnienie dziwnego kształtu „pozytywnej energii”, która charakteryzuje relacje między Polakami „przy całej świadomości różnic między nimi”.
Oczywiście można twierdzić, że są teraz sprawy ważniejsze niż to, że „Polak Polakowi wilkiem” ale raz, że za tamte sprawy jakoby „nie da się przypisać winy” naszym rządzącym a przy takim patrzeniu idiotyzmem byłoby przypisywanie jej opozycji. Wszak wzrost cen, kryzys, „Widomy znak”, „Złote żniwa”, rakiety „Patriot” i cała reszta to nie nasza sprawka więc w czym rzecz? I czym się przejmować skoro nie nasza wina, nie nasza sprawka więc i nie my musimy to naprawiać! Przejmowanie się w sytuacji naszej absolutnej niewinności byłoby kolejnym bezsensem nadającym się by go ta ockhamowska brzytwa ciachnęła.
Z tym przypadkiem jednak to nie wyjdzie. To już nie te lata gdy Polakowi strzelającemu do Polaków można było mówić, że do Niemców strzela i on to łykał. Choć po prawdzie teraz, w apogeum konfliktu, też się próbuje. To nasze dzieło i nie przekłada się na nie ani światowy kryzys, ani knowania rewizjonistów znad Łaby ani nic poza tym, co jest tutaj.
I co będzie.
I właśnie ta bezterminowa prognoza opisująca kondycję narodowa to powód, dla którego o rządach obecnego Premiera i jego ekipy nie można powiedzieć nic dobrego.
Bo kryzys minie, świat może przekonany, że jednak nie my byliśmy nazistami ale ta pozycja rozmowy Polaka z Polakiem z perspektywy „wycelowanej lufy” pozostanie. Jako najtrwalszy efekt rządów obecnej władzy. Czy za taki owoc można znaleźć choć słowo pochwały?
Wiem, że usłyszeć mogę (i pewnie usłyszę) szereg uwag sprowadzających się do konkluzji, że di każdej wojny potrzeba dwóch stron. To prawda. Lecz prawdą jest i to, że mało jest wojen, w których te „obie strony” równo obciążała wina za jej wywołanie i skutki. Dla mnie nie ulega wątpliwości to, że w tej konkretnej sytuacji od Państwa uosabianego przez sprawujących władze mam prawo wymagać więcej niż od kogoś innego. Na dobrą sprawę od tego „kogoś innego” nawet nie za bardzo mam podstawy cokolwiek wymagać. Nadto od władzy, która na starcie zapewniła, że jej „pierwszym zadaniem” będzie przezwyciężenie podziałów a robi tak wiele by je pogłębiać, jest nie tylko niekompetentna ale i wiarołomna. O ile tak można to nazwać…
Bitwy o Krakowskie Przedmieście, o Małysza, a i prawdopodobna o Jana Pawła II, stają się, czy tego chcemy czy usilnie staramy się tego unikać, skazą na naszym życiu i poczuciu spokoju. jeśli przez prawie cztery lata rządów pan Tusk nie umiał nam zapewnić spełnienia swej obietnicy to o czym w of gole mówimy? No chyba, że faktycznie ta wojna, w która się tak zaangażował ma się stać wojną secesyjną, w efekcie której, jak ktoś tam postulował, powstaną dwie Polski. A granica będzie barierka na Krakowskim Przedmieściu. tyle, że szybciej niż zdołalibyśmy pomyśleć, i ta linia zostałaby przełamana.
W jednej z tych Polsk potrawa narodową będzie zapewne zaordynowana w dniu pogrzebu Sebastiana Karpiniuka przez ówczesnego prominentnego polityka PO kaczka po Smoleńsku i krwawa Mary.
* http://lukaszwarzecha.salon24.pl/290746,ludzie-pod-krzyzem
** http://www.rp.pl/artykul/632008_Lubu-dubu--szefowi-partii-chwala.html
*** http://www.rp.pl/artykul/71439.html
Ostatecznym asumptem dla tego tekstu była recenzja filmu „Krzyż” autorstwa Łukasza Warzechy, zatytułowana „Ludzie pod krzyżem”*. Skupia się ona na najbardziej jaskrawym, bez dwóch zdań skrajnym jeśli chodzi o formę ale już nie koniecznie o skalę przykładzie pęknięcia, które nam, obywatelom Polski zafundowano.
Pierwsza wątpliwość, jaka może się pojawić u tych, którzy nie są przekonani rzecz widzieć odymienie ode mnie, to kwestia odpowiedzialności za ten stan, który najbardziej objawił się, w formie istnej eksplozji, właśnie najbardziej na Krakowskim Przedmieściu, będzie zapewne kwestia winy za ten stan rzeczy.
Wiem, że żyjemy w kraju będącym najdoskonalszą ilustracją znaczenia terminu „absurd” a jednym z elementów tego obrazka jest rzesza krytyków jak najbardziej poważnie obciążających opozycję ( a ściślej jedną z opozycyjnych partii) za wszelkie zaniechania i błędy rządzących. Na zasadzie „nienależytego nadzoru”. Słowem „krakowiaczek nic nie winien, pocałował, bo powinien. Krakowianka temu winna, bo pozwolić nie powinna”. I nie zmienia tej optyki fakt, że rządza nami nie jakieś małolaty z okolic przedszkola i podstawówki, których za rączkę trzeba wszędzie prowadzać tylko ekipa której przewodzi polityk, o którym pan senatora PO, Janusz Sepioł wyraził się: „Co najmniej od czasów Piłsudskiego Polska nie miała przywódcy tak moralnie i intelektualnie górującego nad swoimi wrogami jak Donald Tusk".**
Jeśli poważnie tak właśnie chce się opisywać osobę i przymioty obecnego szefa rządu (a nie mam żadnych powodów by sądzić, że pan Sepioł robi sobie z szefa jaja) to nie można nagle, w zależności od tego, jak to byłoby wygodne, przyjmować, ze ten „drugi Piłsudski” i istny „moralny i intelektualny gigant” jest równocześnie kimś całkowicie nieodpowiedzialnym za swoje słowa i działania. I do tego jeszcze zakładnikiem gości, których on i jego otoczenie uważają za miernoty oraz „moralne i intelektualne zera”. Tu zaznaczam, że takich słów nie słyszałem z ust pana Tuska ani jego ludzi i dopuszczam się nadinterpretacji i skrótu myślowego.
W każdym razie kolejnym eksponatem naszej kolekcji absurdów byłby doskonały, jeśli nie rzec idealny, premier mający zakres władzy, z którym ciężko byłoby porównać władzę któregokolwiek z jego poprzedników, ubezwłasnowolniony przez człowieka, który tej władzy nie ma i to (co chętnie potwierdza komentatorzy) w żadnym rozumieniu tego określenia. Gdyby poważnie traktować taka optykę naszej sceny politycznej to usadowiony w ten sposób w jej centrum szef mającego poparcie większości legislatywy rządu byłby najoczywistszym elementem dopraszającym się ockhamowskiej brzytwy. Zresztą czasem trudno podważyć słuszność takiego postulatu jeśli zdarzają się sytuacje, w których podstawowym pytaniem, jakie się stawia jest pytanie o to, gdzie jest Premier.
Tedy skoro już wyjaśniłem z jakich powodów nie będę dalej dyskutował nad ustaleniem czemu to szef rządu bardziej odpowiada za stan państwa i obywateli niż ktokolwiek z polityków nie sprawujących władze, przejdę do kwestii bardziej konkretnej odpowiedzialności tego polityka za stan, który dla mnie jego właśnie obciąża najbardziej.
Wiem, że mało kto byłby w stanie z głowy zacytować choćby wyjątki z expose Donalda Tuska. Dla większości byłoby to trudne z racji monstrualności tej wypowiedzi, dla niektórych ze uwagi na włączający się z powodów „zdrowotnych” mechanizm daltoński a dla innych wreszcie przez manifestacyjne a wręcz ostentacyjne nie słuchanie tego, co ma on do powiedzenia. Ale można znaleźć tekst wspomnianej mowy Premiera. Zawiera on fragment, który przytoczę mimo jego obszerności:
„Jesteśmy odpowiedzialni i w związku z tym rozumiemy, że tak jak każdy wielki naród, tak i naród polski zawiera różne wspólnoty. Przekonań, wiary, interesów, wspólnoty etniczne, kulturowe. Tylko w przeciwieństwie do tych, którzy ustąpili miejsca w tych ławach, jesteśmy przekonani, a sądzę, że to przekonanie podziela przygniatająca większość Polaków, jesteśmy przekonani, że zadaniem dobrej władzy jest rozwiązywanie i łagodzenie konfliktów, a nie żywienie się tymi konfliktami. Że głównym zadaniem polityki, a pragniemy przecież właśnie takiej polityki, nowoczesnej, dojrzałej, rozsądnej polityki, jest uzgadnianie ze świadomością różnicy interesów i konfliktów, uzgadnianie w ramach demokracji parlamentarnej i w ramach rządów prawa wspólnych stanowisk. Niech nigdy więcej w Polsce władza z różnic między ludźmi, z różnic między wspólnotami i środowiskami, nie czyni przedmiotu gorącego konfliktu. Różnice mogą dawać pozytywne napięcia, mogą dawać pozytywną, synergię.
Pierwszym zadaniem naszego rządu będzie wyzwolenie pozytywnej energii z Polaków przy całej świadomości różnic między nami, także pozytywnej energii tu na tej sali.”***
Jeśli ktokolwiek spróbuje mi dowodzić, że to „pierwsze zadanie” zostało wykonane, to nie pozostanie mi nic innego jak prośba o wyjaśnienie dziwnego kształtu „pozytywnej energii”, która charakteryzuje relacje między Polakami „przy całej świadomości różnic między nimi”.
Oczywiście można twierdzić, że są teraz sprawy ważniejsze niż to, że „Polak Polakowi wilkiem” ale raz, że za tamte sprawy jakoby „nie da się przypisać winy” naszym rządzącym a przy takim patrzeniu idiotyzmem byłoby przypisywanie jej opozycji. Wszak wzrost cen, kryzys, „Widomy znak”, „Złote żniwa”, rakiety „Patriot” i cała reszta to nie nasza sprawka więc w czym rzecz? I czym się przejmować skoro nie nasza wina, nie nasza sprawka więc i nie my musimy to naprawiać! Przejmowanie się w sytuacji naszej absolutnej niewinności byłoby kolejnym bezsensem nadającym się by go ta ockhamowska brzytwa ciachnęła.
Z tym przypadkiem jednak to nie wyjdzie. To już nie te lata gdy Polakowi strzelającemu do Polaków można było mówić, że do Niemców strzela i on to łykał. Choć po prawdzie teraz, w apogeum konfliktu, też się próbuje. To nasze dzieło i nie przekłada się na nie ani światowy kryzys, ani knowania rewizjonistów znad Łaby ani nic poza tym, co jest tutaj.
I co będzie.
I właśnie ta bezterminowa prognoza opisująca kondycję narodowa to powód, dla którego o rządach obecnego Premiera i jego ekipy nie można powiedzieć nic dobrego.
Bo kryzys minie, świat może przekonany, że jednak nie my byliśmy nazistami ale ta pozycja rozmowy Polaka z Polakiem z perspektywy „wycelowanej lufy” pozostanie. Jako najtrwalszy efekt rządów obecnej władzy. Czy za taki owoc można znaleźć choć słowo pochwały?
Wiem, że usłyszeć mogę (i pewnie usłyszę) szereg uwag sprowadzających się do konkluzji, że di każdej wojny potrzeba dwóch stron. To prawda. Lecz prawdą jest i to, że mało jest wojen, w których te „obie strony” równo obciążała wina za jej wywołanie i skutki. Dla mnie nie ulega wątpliwości to, że w tej konkretnej sytuacji od Państwa uosabianego przez sprawujących władze mam prawo wymagać więcej niż od kogoś innego. Na dobrą sprawę od tego „kogoś innego” nawet nie za bardzo mam podstawy cokolwiek wymagać. Nadto od władzy, która na starcie zapewniła, że jej „pierwszym zadaniem” będzie przezwyciężenie podziałów a robi tak wiele by je pogłębiać, jest nie tylko niekompetentna ale i wiarołomna. O ile tak można to nazwać…
Bitwy o Krakowskie Przedmieście, o Małysza, a i prawdopodobna o Jana Pawła II, stają się, czy tego chcemy czy usilnie staramy się tego unikać, skazą na naszym życiu i poczuciu spokoju. jeśli przez prawie cztery lata rządów pan Tusk nie umiał nam zapewnić spełnienia swej obietnicy to o czym w of gole mówimy? No chyba, że faktycznie ta wojna, w która się tak zaangażował ma się stać wojną secesyjną, w efekcie której, jak ktoś tam postulował, powstaną dwie Polski. A granica będzie barierka na Krakowskim Przedmieściu. tyle, że szybciej niż zdołalibyśmy pomyśleć, i ta linia zostałaby przełamana.
W jednej z tych Polsk potrawa narodową będzie zapewne zaordynowana w dniu pogrzebu Sebastiana Karpiniuka przez ówczesnego prominentnego polityka PO kaczka po Smoleńsku i krwawa Mary.
* http://lukaszwarzecha.salon24.pl/290746,ludzie-pod-krzyzem
** http://www.rp.pl/artykul/632008_Lubu-dubu--szefowi-partii-chwala.html
*** http://www.rp.pl/artykul/71439.html
czwartek, 24 marca 2011
„Małysz- srałysz”
By mi tekstu nie uwalono od razu i niezawinienie, wyjaśniam, że tytuł, jak dalej wyjdzie, bardzo adekwatny do tego, o czym chcę napisać, zapożyczyłem z kwestii Czarka (grany przez Cezarego Pazurę) wypowiedzianej w skądinąd doskonałej jak na nasze warunki komedii „Show”. Tam, w okolicznościach jakiegoś reality show, pani „Wielki Brat”, bliska porażki w starciu z owym Czarkiem, który przekonał resztę uczestników by chcieli obejrzeć „Człowieka z marmuru”, rzuca od niechcenia informację, że w innym programie skacze Małysz i z dziełem pana Wajdy zostaje już tylko sam Czarek przegłosowany sromotnie.
Nie wiem jak to bywało z wami ale znajomy mi opowiadał jak to sam się star z małżonka gdy chciał jakiś film czy inny program ciekawy obejrzeć.
- Ale skoki będą – odparła połowica. Próbował się jeszcze bronić i to był jego błąd.
- No i co z tego? Małysz i tak pewnie będzie dziewiętnasty. Szkoda czasu – rzecz działa się, co oczywiste, bliżej schyłku kariery Mistrza.
- Ciekawe który ty byłbyś? – jadowicie zareagowała żona i kolega obejrzał ostatecznie jak Małysz był dziewiętnasty. I nie zaryzykował oczywiście żadnego „A nie mówiłem”.
I taki stosunek do Mistrza zalecam tym, którzy teraz po nim jeżdżą jak po łysej kobyle.
Fakt, że Mistrz zrobił coś zupełnie niepotrzebnego ale to jego ból. Jeśli ma wolę bycia kochanym przez większość społeczeństwa a nie przez całe to jakiś sens pewnie w tym dostrzega.
Pewnym natomiast jest to, że miał prawo i nam nic do tego. Zwykło się uważać, że jest on naszym dobrem narodowym ale prawnie nikt tego nie usankcjonował a nadto nie zastrzegł przed nikim, kto mógłby takie widzenie chcieć zmienić, w tym przed samym Małyszem. Tedy pozostaje nam tylko rozważyć rzecz w naszych sumieniach i zastanowić się czy tym, co zrobił ostatnio, faktycznie zasłużył na wymazanie tego, co robił przez lata.
I przyznam, że cieszę się z tego, że się nam Mistrz ujawnił jako zwykły śmiertelnik. Raz, że jakoś głupio by mi było żyć z przekonaniem, iż autorytetem w mojej mającej nie tylko poszarpana historię ale i całkiem sporo powodów do dumy ojczyźnie jedynym autorytetem jest facet, co genialnie lata na duch dechach.
Ja wiem, że wielu mogłoby mi zwrócić uwagę, że przecież przesądne nie jest. a nawet wręcz przeciwnie. Że po tym, co powiedział jest autorytetem podwójnym. Nie zdziwię się wcale takiemu widzeniu rzeczy skoro za odpyskowanie Kaczyńskiemu zostaje się u nas „Człowiekiem roku”. Ciekawe na co można liczyć jak się mu spuści manto? To taka uwaga luźna z prośbą gorąca by się nie inspirować i nie sprawdzać. A że tak sobie żartuję to i nie dziwota skoro najprostsza ścieżka do „Orła Białego” wiedzie przez wiadomy komitet poparcia.
Ale wróćmy do Małysza i mojej uciechy, że dał mi wreszcie pretekst. Bo faktycznie dotąd był on i dla mnie gościem, wobec którego z trudem byłem w stanie zdobyć się na obiektywizm. Nawet gdy przeginał szukając tysięcy wyjaśnieni swych „dziewiętnastych miejsc” wszędzie tylko nie w sobie. Był „bohaterem bez skazy” i już!
I tym mnie jakoś wewnętrznie wnerwiał bo szczerze i od zawsze (no przesadzam ale odkąd pamiętam) uważałem i uważam, że wszystko powinno być odbierane wedle swej prawdziwej wagi. Cierpię, że świat jest jaki jest, głownie z powodu zatracenia perspektywy jego miary i jego wagi. Kiedy patrzę na okładki pism dla masowej publiczności, widzę, że największe znaczenie mają dziś słowa, myśli i czyny kuglarzy i krawców. Jakby na ulicy zapytać przechodniów o trzy nazwiska gwiazd filmowych, trzech „dyktatorów mody” i trzech autorów najistotniejszych ostatnio odkryć medycznych to tylko ta trzecia grupa sprawi jakąś, jak mniemam, wielką trudność. A śmiem twierdzić, że powinno być raczej odwrotnie. To byłoby właśnie oczekiwanym znalezieniem właściwej miary w postrzeganiu świata.
I w tym ten Małysz mi przeszkadzał. Przyznam, że kiedy widzę w telewizorze całe kanały telewizyjne, poświęcone bohaterstwu gości, którzy poświęcili życie szlifowaniu umiejętności jazdy na dece z czterema kołkami albo takiej co pomyka po śniegu, czy też wirtuozom jazdy na takich małych rowerkach, że poza śmiertelnie groźnymi ewolucjami, da się na nich jechać tylko z kolanami pod brodą, ogarnia mnie żałość na przemian ze śmiechem.
No i tym swoim „upadkiem z piedestału”, bo taki niewątpliwie zaliczył jeśli brać pod uwagę nie jego dorobek a pozycję „narodowego świętego”, bez wątpienia zaliczył, sprawił mi nieco radości bo napo wrót stał się człowiekiem.
I chodzi mi teraz pokusa, której kiedyś poważniejsze znacznie grono nie potrafiło się oprzeć mając do czynienia z postacią jeszcze wybitniejszą. pamiętasz czytelniku sławna akcję „koszulkową” „Gazety Wyborczej” z egzemplarzem zawierającym stadko wron i pamiętny napis „Nie płakałem po papieżu”. O ile kiedyś bym nawet nie ośmielił się zabluźnić, to ten od niedawna ludki wymiar Mistrza pozwala mej wyobraźni widzieć siebie w koszulce z napisem „Małysz- srałysz” i dwiema wieśniackimi sztachetami upozowanymi w nieśmiertelne V.
Przy całym mym wielkim szacunku dla Mistrza! :)
Rzecz w tym, że ma prawo Małysz mówić co sądzi o „kwiatkach” na Krakowskim Przedmieściu a prezes Kaczyński co myśli o politycznym wyrobieniu Małysza zaś znowu Tusk o swej znajomości technik narciarskich skoków. Mają prawo uznać niektórzy, że ch** zwykły z naszego Mistrza wylazł jak też mogą inni uważać, że jest on drugim wcieleniem Henryki Krzywonos a ch*** to ci, co tego nie pojmują. Mają wreszcie prawo do wygłaszania swych sądów i ci, co uznają że ch*** to wszyscy ci wspomniani w zdaniu poprzednim. Mam wreszcie prawo i ja paradować sobie w koszulce z tytułowym napisem i nic nikomu do tego.
I tak Małysz pozostanie najwybitniejszym sportowcem w historii tego kraju. Choć może już nie koniecznie najbardziej lubianym.
I nie ma kruszyć kopi o to, z kim akurat sympatyzował gdy latał na złamanie karku bo i o co w ogóle chodzi? Czy to w ogóle problem?
Tak mi przyszło do głowy, że prawdziwy problem były wtedy, gdyby to Jezus nagle z nieba zstąpił i powiedział co o tym wszystkim, co my ze sobą wyprawiamy myśli. Co byście zrobili szanowni rodacy gdyby stanął akurat nie po tej stronie co wy?
Nie wiem jak to bywało z wami ale znajomy mi opowiadał jak to sam się star z małżonka gdy chciał jakiś film czy inny program ciekawy obejrzeć.
- Ale skoki będą – odparła połowica. Próbował się jeszcze bronić i to był jego błąd.
- No i co z tego? Małysz i tak pewnie będzie dziewiętnasty. Szkoda czasu – rzecz działa się, co oczywiste, bliżej schyłku kariery Mistrza.
- Ciekawe który ty byłbyś? – jadowicie zareagowała żona i kolega obejrzał ostatecznie jak Małysz był dziewiętnasty. I nie zaryzykował oczywiście żadnego „A nie mówiłem”.
I taki stosunek do Mistrza zalecam tym, którzy teraz po nim jeżdżą jak po łysej kobyle.
Fakt, że Mistrz zrobił coś zupełnie niepotrzebnego ale to jego ból. Jeśli ma wolę bycia kochanym przez większość społeczeństwa a nie przez całe to jakiś sens pewnie w tym dostrzega.
Pewnym natomiast jest to, że miał prawo i nam nic do tego. Zwykło się uważać, że jest on naszym dobrem narodowym ale prawnie nikt tego nie usankcjonował a nadto nie zastrzegł przed nikim, kto mógłby takie widzenie chcieć zmienić, w tym przed samym Małyszem. Tedy pozostaje nam tylko rozważyć rzecz w naszych sumieniach i zastanowić się czy tym, co zrobił ostatnio, faktycznie zasłużył na wymazanie tego, co robił przez lata.
I przyznam, że cieszę się z tego, że się nam Mistrz ujawnił jako zwykły śmiertelnik. Raz, że jakoś głupio by mi było żyć z przekonaniem, iż autorytetem w mojej mającej nie tylko poszarpana historię ale i całkiem sporo powodów do dumy ojczyźnie jedynym autorytetem jest facet, co genialnie lata na duch dechach.
Ja wiem, że wielu mogłoby mi zwrócić uwagę, że przecież przesądne nie jest. a nawet wręcz przeciwnie. Że po tym, co powiedział jest autorytetem podwójnym. Nie zdziwię się wcale takiemu widzeniu rzeczy skoro za odpyskowanie Kaczyńskiemu zostaje się u nas „Człowiekiem roku”. Ciekawe na co można liczyć jak się mu spuści manto? To taka uwaga luźna z prośbą gorąca by się nie inspirować i nie sprawdzać. A że tak sobie żartuję to i nie dziwota skoro najprostsza ścieżka do „Orła Białego” wiedzie przez wiadomy komitet poparcia.
Ale wróćmy do Małysza i mojej uciechy, że dał mi wreszcie pretekst. Bo faktycznie dotąd był on i dla mnie gościem, wobec którego z trudem byłem w stanie zdobyć się na obiektywizm. Nawet gdy przeginał szukając tysięcy wyjaśnieni swych „dziewiętnastych miejsc” wszędzie tylko nie w sobie. Był „bohaterem bez skazy” i już!
I tym mnie jakoś wewnętrznie wnerwiał bo szczerze i od zawsze (no przesadzam ale odkąd pamiętam) uważałem i uważam, że wszystko powinno być odbierane wedle swej prawdziwej wagi. Cierpię, że świat jest jaki jest, głownie z powodu zatracenia perspektywy jego miary i jego wagi. Kiedy patrzę na okładki pism dla masowej publiczności, widzę, że największe znaczenie mają dziś słowa, myśli i czyny kuglarzy i krawców. Jakby na ulicy zapytać przechodniów o trzy nazwiska gwiazd filmowych, trzech „dyktatorów mody” i trzech autorów najistotniejszych ostatnio odkryć medycznych to tylko ta trzecia grupa sprawi jakąś, jak mniemam, wielką trudność. A śmiem twierdzić, że powinno być raczej odwrotnie. To byłoby właśnie oczekiwanym znalezieniem właściwej miary w postrzeganiu świata.
I w tym ten Małysz mi przeszkadzał. Przyznam, że kiedy widzę w telewizorze całe kanały telewizyjne, poświęcone bohaterstwu gości, którzy poświęcili życie szlifowaniu umiejętności jazdy na dece z czterema kołkami albo takiej co pomyka po śniegu, czy też wirtuozom jazdy na takich małych rowerkach, że poza śmiertelnie groźnymi ewolucjami, da się na nich jechać tylko z kolanami pod brodą, ogarnia mnie żałość na przemian ze śmiechem.
No i tym swoim „upadkiem z piedestału”, bo taki niewątpliwie zaliczył jeśli brać pod uwagę nie jego dorobek a pozycję „narodowego świętego”, bez wątpienia zaliczył, sprawił mi nieco radości bo napo wrót stał się człowiekiem.
I chodzi mi teraz pokusa, której kiedyś poważniejsze znacznie grono nie potrafiło się oprzeć mając do czynienia z postacią jeszcze wybitniejszą. pamiętasz czytelniku sławna akcję „koszulkową” „Gazety Wyborczej” z egzemplarzem zawierającym stadko wron i pamiętny napis „Nie płakałem po papieżu”. O ile kiedyś bym nawet nie ośmielił się zabluźnić, to ten od niedawna ludki wymiar Mistrza pozwala mej wyobraźni widzieć siebie w koszulce z napisem „Małysz- srałysz” i dwiema wieśniackimi sztachetami upozowanymi w nieśmiertelne V.
Przy całym mym wielkim szacunku dla Mistrza! :)
Rzecz w tym, że ma prawo Małysz mówić co sądzi o „kwiatkach” na Krakowskim Przedmieściu a prezes Kaczyński co myśli o politycznym wyrobieniu Małysza zaś znowu Tusk o swej znajomości technik narciarskich skoków. Mają prawo uznać niektórzy, że ch** zwykły z naszego Mistrza wylazł jak też mogą inni uważać, że jest on drugim wcieleniem Henryki Krzywonos a ch*** to ci, co tego nie pojmują. Mają wreszcie prawo do wygłaszania swych sądów i ci, co uznają że ch*** to wszyscy ci wspomniani w zdaniu poprzednim. Mam wreszcie prawo i ja paradować sobie w koszulce z tytułowym napisem i nic nikomu do tego.
I tak Małysz pozostanie najwybitniejszym sportowcem w historii tego kraju. Choć może już nie koniecznie najbardziej lubianym.
I nie ma kruszyć kopi o to, z kim akurat sympatyzował gdy latał na złamanie karku bo i o co w ogóle chodzi? Czy to w ogóle problem?
Tak mi przyszło do głowy, że prawdziwy problem były wtedy, gdyby to Jezus nagle z nieba zstąpił i powiedział co o tym wszystkim, co my ze sobą wyprawiamy myśli. Co byście zrobili szanowni rodacy gdyby stanął akurat nie po tej stronie co wy?
Etykiety:
Małysz
Socjał Kaczyński, komuch Tusk
Przezabawny finał znalazł jak najbardziej poważny spór polityczny dotyczący panującej obecnie drożyzny oraz ustalenia komu za taki stan rzeczy należy przypisać odpowiedzialność a może i winę. To, co na początku zdawało się misterną partią szachów szybko przeszło w fazę warcabów błyskawicznych by skończyć się salonowcem, znanym też w kręgach raczej niesalonowych pod prostszą nazwą dupniaka.
Przypomnę, że na samym początku wspominany zarzut, postawiony przez opozycję, zaowocował dość twardo postawionym przez osoby związane z partia rządzącą stanowiskiem, że rząd nie będzie wpływał na ceny. Bo jest rynek, kapitalizm i takie tam… Dodano do tego dość szerokie omówienie przyczyn obecnego stanu rzeczy oraz absolutnego braku wpływu na niego i winy rządu pana Tuska.
W trakcie „wymiany uprzejmości” między liderami obu obozów, związanych z problemem wzrostu kosztów utrzymania obywateli, szef opozycji nazwał szefa rządu „wójtem” a ten wytłumaczył się iż wcale nie twierdził wtedy (choć mało kto odniósł inne wrażenie), że za cenę jabłek odpowiada Kaczyński. Tak jak on teraz za cenę cukru na przykład nie odpowiada…
Następny ruch wykonała opozycja wysyłając swego szefa na zakupy. Przy ich okazji został przez niego przedstawiony pomysł „dodatku drożyźnianego” dla najbiedniejszych. Pomysł w mojej ocenie niezbyt sensowny. Raz, że najkosztowniejszy z uwagi na jego mechanizm, na który składa się nie tylko potencjalna kwota pomocy z budżetu ale też koszt jego obsługi. Dwa, że taki mechanizm skłania do nadużyć.
Słusznie więc Prezesa Kaczyńskiego ochrzczono z miejsca populistą i socjałem. To drugie nie jest takie znowu negatywne. Jak wiadomo kto za młodu nie był… Poza tym o socjalnych sentymentach Prezesa wiadomo było nie od dziś. I nie dam sobie ręki uciąć za to, że nie one właśnie są w największym stopniu magnesem przyciągającym do PiS-u „żelazny elektorat” miast i wsi. No a populista… a kto w tej kwestii może powiedzieć, że jest bez winy? Zresztą nie chcę wybielać pana Prezesa bo jest dorosły i sam sobie poradzi.
Choć przyznam, zdawać by się mogło, że właśnie wtedy przeszedł do defensywy. Najpierw tłum dziennikarzy ruszył na zakupy i okazało się, że jak się chce to się da. Niemal za tyle samo co wówczas gdy Tusk „czołgał” Kaczyńskiego za te jabłka. Najwyżej jakieś marne 19% drożej. Później czepiono się tej „Biedronki” nieszczęsnej.
Pan Premier z miejsca podchwycił ten watek i ochoczo, nie zważając na to, że jego słowa mogą być uznane za kryptoreklamę, iż on oraz jego dalsza i bliższa rodzina niemal nie wychodzi z „Biedronki”. To ostatnie to oczywiście moja lekka nadinterpretacja.
Tu to ja się znowu Panu Premierowi zacząłem dziwić, bo, przyznaje, chodzę do „Biedronki” ale tylko wtedy, gdy już nie mam innego wyjścia. I poniekąd to „nie wychodzenie” rodziny Tusków ze sklepów tej firmy mogę pojąć. Tam często trudno się wręcz od podłogi odkleić…
Nota bene ciekawostką sprawy jest to, iż wniosek z niej może być taki, że lepiej w Polsce być szefem opozycji niż szefem rządu. Ten pierwszy może sobie pozwolić, by olewać wszelkie „Biedronki” i jak panisko wydawać pięć dych w sklepie osiedlowym a ten drugi, bidula, musi tłuc się przez miasto by zaoszczędzić dwie dychy.
W każdym razie zdawało się, że Prezes PiS te batalię przegrał. Tym bardziej, że różne „zaprzyjaźnione stacje” zaczęły urządzać konkursy przeróżne na to, co Prezes jest w stanie ze swych zakupów przyrządzić. Dobrze, że nie wpadło do głowy Kaczyńskiemu kupić jakiegoś płynu do czyszczenia ani chusteczek higienicznych bo dopiero radiosłuchacze mieliby kulinarny problem…
No i kiedy Kaczyński był już prawie znokautowany zwyczajem spędzania czasu przez rodzinę Tusków w tanim dyskoncie, Premier miał pecha. Zapytany przez dziennikarzy o cenę cukru, która to cena i w „Biedronce” nijak do kolorowych wizji Premiera nie pasuje ten…
Z tego pana Tuska, co to swą polityczną i publiczną karierę zaczął jako szef „gdańskich liberałów”, co jak tylko doszli pierwszy raz do władzy, to tak zaczęli prywatyzować i wspierać kapitalizm tak intensywnie, że zasłużyli w niektórych środowiskach na pieszczotliwy przydomek „sprzedawców Polski”, wylazł nagle istny Kim Ir Sen! No może raczej jakiś późny Gomułka czy tam środkowy Gierek. Ni z tego ni z owego dawny piewca wolnego rynku oświadczył, że za ceny cukru odpowiadają „spekulanci” po czym przyznał, iż wezwał do siebie jakiegoś kierownika naszego cukrownictwa i go ostro objeb… znaczy objechał za ten wzrost cen. Wzrost, co to dzięki takim metodom, jak zastosowana przez Premiera wobec kierownika, ma być tylko chwilowy. Dodał, ze ów kierownik cukrownictwa jest „państwowy” i Premierowi podlega więc objeb… objechać go Premier miał możliwość. Wojowniczo zapowiedział też, że są jeszcze państwowi operatorzy sprzedający prąd obywatelom, zapewne po „zawyżonych” cenach. I też czeka ich los kierownika cukrownictwa czyli solidne objeb… objechanie przez Premiera.
Można oczywiście przyklasnąć postawie Kim Ir… znaczy Donalda Tuska ale mnie zadziwia rzecz inna. Wśród sukcesów jego rządu wymieniono przecież również „przyspieszenie procesu prywatyzacji”. Ja się w takim razie pytam po co prywatyzować skoro w ten sposób Premier Kim pozbawia się tego tak skutecznego środka regulacji cen w naszym państwie. Cóż zrobi Premier, jeśli sprzeda KGHM a zaraz po tym, przez spekulacyjną zmowę „kartelu miedziowego” podrożeje miedziany drucik i już ci wkrótce objeb… objechani szefowie państwowych prądnic i tak będą musieli podnosić ceny choćby Premier posunął się wobec nich nawet do rękoczynów?
Tak więc jedynym logicznym krokiem naszego, objawionego właśnie Kima powinna być powszechna nacjonalizacja. Taki „skok na OFE” w skali duuuużo większej. Wtedy ludziom się będzie żyło dostatniej a Polska będzie… no to jest jeszcze do ustalenia przez znawców doktryn ekonomicznych. A Premier będzie dbał o ich socjalne bytowanie wzywając tego i owego kierownika by go w razie konieczności objeb… objechać pro publico bono.
A swoją drogą ciekaw jestem co by zrobił Premier Tusk, gdyby w tej jego pobliskiej „Biedronce” jednak kasjerka by mu nabiła te pięć dych za zakupy? Czy objeb… objechałby kierowniczkę tej, konkretnej „Biedronki”? A jeszcze ciekawsze co by usłyszał w odpowiedzi. Sądzę, że, bez względu na treść i formę byłaby to jak najbardziej teraz konieczna dla psychicznego zdrowia naszego Premiera, zapomniana już chyba lekcja liberalizmu ekonomicznego.
Przypomnę, że na samym początku wspominany zarzut, postawiony przez opozycję, zaowocował dość twardo postawionym przez osoby związane z partia rządzącą stanowiskiem, że rząd nie będzie wpływał na ceny. Bo jest rynek, kapitalizm i takie tam… Dodano do tego dość szerokie omówienie przyczyn obecnego stanu rzeczy oraz absolutnego braku wpływu na niego i winy rządu pana Tuska.
W trakcie „wymiany uprzejmości” między liderami obu obozów, związanych z problemem wzrostu kosztów utrzymania obywateli, szef opozycji nazwał szefa rządu „wójtem” a ten wytłumaczył się iż wcale nie twierdził wtedy (choć mało kto odniósł inne wrażenie), że za cenę jabłek odpowiada Kaczyński. Tak jak on teraz za cenę cukru na przykład nie odpowiada…
Następny ruch wykonała opozycja wysyłając swego szefa na zakupy. Przy ich okazji został przez niego przedstawiony pomysł „dodatku drożyźnianego” dla najbiedniejszych. Pomysł w mojej ocenie niezbyt sensowny. Raz, że najkosztowniejszy z uwagi na jego mechanizm, na który składa się nie tylko potencjalna kwota pomocy z budżetu ale też koszt jego obsługi. Dwa, że taki mechanizm skłania do nadużyć.
Słusznie więc Prezesa Kaczyńskiego ochrzczono z miejsca populistą i socjałem. To drugie nie jest takie znowu negatywne. Jak wiadomo kto za młodu nie był… Poza tym o socjalnych sentymentach Prezesa wiadomo było nie od dziś. I nie dam sobie ręki uciąć za to, że nie one właśnie są w największym stopniu magnesem przyciągającym do PiS-u „żelazny elektorat” miast i wsi. No a populista… a kto w tej kwestii może powiedzieć, że jest bez winy? Zresztą nie chcę wybielać pana Prezesa bo jest dorosły i sam sobie poradzi.
Choć przyznam, zdawać by się mogło, że właśnie wtedy przeszedł do defensywy. Najpierw tłum dziennikarzy ruszył na zakupy i okazało się, że jak się chce to się da. Niemal za tyle samo co wówczas gdy Tusk „czołgał” Kaczyńskiego za te jabłka. Najwyżej jakieś marne 19% drożej. Później czepiono się tej „Biedronki” nieszczęsnej.
Pan Premier z miejsca podchwycił ten watek i ochoczo, nie zważając na to, że jego słowa mogą być uznane za kryptoreklamę, iż on oraz jego dalsza i bliższa rodzina niemal nie wychodzi z „Biedronki”. To ostatnie to oczywiście moja lekka nadinterpretacja.
Tu to ja się znowu Panu Premierowi zacząłem dziwić, bo, przyznaje, chodzę do „Biedronki” ale tylko wtedy, gdy już nie mam innego wyjścia. I poniekąd to „nie wychodzenie” rodziny Tusków ze sklepów tej firmy mogę pojąć. Tam często trudno się wręcz od podłogi odkleić…
Nota bene ciekawostką sprawy jest to, iż wniosek z niej może być taki, że lepiej w Polsce być szefem opozycji niż szefem rządu. Ten pierwszy może sobie pozwolić, by olewać wszelkie „Biedronki” i jak panisko wydawać pięć dych w sklepie osiedlowym a ten drugi, bidula, musi tłuc się przez miasto by zaoszczędzić dwie dychy.
W każdym razie zdawało się, że Prezes PiS te batalię przegrał. Tym bardziej, że różne „zaprzyjaźnione stacje” zaczęły urządzać konkursy przeróżne na to, co Prezes jest w stanie ze swych zakupów przyrządzić. Dobrze, że nie wpadło do głowy Kaczyńskiemu kupić jakiegoś płynu do czyszczenia ani chusteczek higienicznych bo dopiero radiosłuchacze mieliby kulinarny problem…
No i kiedy Kaczyński był już prawie znokautowany zwyczajem spędzania czasu przez rodzinę Tusków w tanim dyskoncie, Premier miał pecha. Zapytany przez dziennikarzy o cenę cukru, która to cena i w „Biedronce” nijak do kolorowych wizji Premiera nie pasuje ten…
Z tego pana Tuska, co to swą polityczną i publiczną karierę zaczął jako szef „gdańskich liberałów”, co jak tylko doszli pierwszy raz do władzy, to tak zaczęli prywatyzować i wspierać kapitalizm tak intensywnie, że zasłużyli w niektórych środowiskach na pieszczotliwy przydomek „sprzedawców Polski”, wylazł nagle istny Kim Ir Sen! No może raczej jakiś późny Gomułka czy tam środkowy Gierek. Ni z tego ni z owego dawny piewca wolnego rynku oświadczył, że za ceny cukru odpowiadają „spekulanci” po czym przyznał, iż wezwał do siebie jakiegoś kierownika naszego cukrownictwa i go ostro objeb… znaczy objechał za ten wzrost cen. Wzrost, co to dzięki takim metodom, jak zastosowana przez Premiera wobec kierownika, ma być tylko chwilowy. Dodał, ze ów kierownik cukrownictwa jest „państwowy” i Premierowi podlega więc objeb… objechać go Premier miał możliwość. Wojowniczo zapowiedział też, że są jeszcze państwowi operatorzy sprzedający prąd obywatelom, zapewne po „zawyżonych” cenach. I też czeka ich los kierownika cukrownictwa czyli solidne objeb… objechanie przez Premiera.
Można oczywiście przyklasnąć postawie Kim Ir… znaczy Donalda Tuska ale mnie zadziwia rzecz inna. Wśród sukcesów jego rządu wymieniono przecież również „przyspieszenie procesu prywatyzacji”. Ja się w takim razie pytam po co prywatyzować skoro w ten sposób Premier Kim pozbawia się tego tak skutecznego środka regulacji cen w naszym państwie. Cóż zrobi Premier, jeśli sprzeda KGHM a zaraz po tym, przez spekulacyjną zmowę „kartelu miedziowego” podrożeje miedziany drucik i już ci wkrótce objeb… objechani szefowie państwowych prądnic i tak będą musieli podnosić ceny choćby Premier posunął się wobec nich nawet do rękoczynów?
Tak więc jedynym logicznym krokiem naszego, objawionego właśnie Kima powinna być powszechna nacjonalizacja. Taki „skok na OFE” w skali duuuużo większej. Wtedy ludziom się będzie żyło dostatniej a Polska będzie… no to jest jeszcze do ustalenia przez znawców doktryn ekonomicznych. A Premier będzie dbał o ich socjalne bytowanie wzywając tego i owego kierownika by go w razie konieczności objeb… objechać pro publico bono.
A swoją drogą ciekaw jestem co by zrobił Premier Tusk, gdyby w tej jego pobliskiej „Biedronce” jednak kasjerka by mu nabiła te pięć dych za zakupy? Czy objeb… objechałby kierowniczkę tej, konkretnej „Biedronki”? A jeszcze ciekawsze co by usłyszał w odpowiedzi. Sądzę, że, bez względu na treść i formę byłaby to jak najbardziej teraz konieczna dla psychicznego zdrowia naszego Premiera, zapomniana już chyba lekcja liberalizmu ekonomicznego.
środa, 23 marca 2011
Ciężko być dziennikarzem w III Rzeczypospolitej
Nie bardzo pojmuję czemu dziennikarze w takiej masie są prorządowi. Oczywiście nie chodzi mi o ich, ze tak powiem, stanowisko służbowe. Bo tam jest jasne, że szef każe i już. Ale wielu, jeśli nie większość z żurnalistów nie potrafi ukryć, że za tę władzę daliby się pokroić także prywatnie.
Dla mnie to nie jest logiczne. Bo kiedy patrzę na to, w jakich warunkach muszą pracować, wychodzi mi, że wszyscy, jak jeden mąż, powinni modlić się o powrót poprzedniej Rzeczypospolitej. Tej IV.
Wtedy wszystko, przynajmniej jeśli chodzi o dziennikarzy, było jasne i oczywiste. Sprowadzała się cała rzecz do tego, by złapać „newsa”. A dalej to już kwestie techniczne, warsztatowe. To dobry a nawet średniej jakości adept sztuki ma raczej w małym paluszku. I chyba mało kto uzna, że nie na tym polegać powinna ta profesja.
Dziś jest inaczej. Znalezienie „newsa” to dopiero początek drogi przez mękę. Wydaje się nawet, że najlepiej żadnych „newsów” nie szukać. Raz, że jakie one tam mogą być? Nie pytam jakie powinny bo wiadomo że dobre albo nawet znakomite. Chodzi o to, że nie są. I w tym problem. Ale nawet nie szukanie żadnych newsów nie gwarantuje spokoju. Zawsze przecież znajdzie się jakaś szuja która coś tam wygrzebie i zaraz są kłopoty.
Właściwie można mieć wątpliwość, czy jeszcze mamy do czynienia z dziennikarstwem. O ile w przypadku dziennikarzy krytycznych wobec władzy (jest ich garstka choć na ten przykład pan wicmarszałek Niesiołowski uważa że wszyscy są anty i że to się po prostu w głowie nie mieści!) to jeszcze jest proste, ta masa nie podzielająca przekonań tamtych faktycznie ma ciężko. Choćby przez to, że otoczenie jest wrogie. Niby „sami swoi” i takie tam ale wiadomo, że Bóg powinien nas strzec głownie przed przyjaciółmi. No więc przyjaźnią się oni choćby namiętnie z panem prezydentem a on im odwdzięcza „bulem” bez nadzieji”. I jest news choć ty, siadłszy, płacz! Ale to nie koniec że sobie świat dziennikarski nad tym popłacze. Oto redaktor naczelny ten i ów każe podnosić dupy z foteli i ruszać by szukać w „bulu” i „nadzieji” w czegoś podobnego w literackiej twórczości szefa opozycji.
Gorzej, że taki szef opozycji, który z tą większą częścią dziennikarskiego światka się nie przyjaźni (a raczej oni z nim) pójdzie do sklepu osiedlowego i mu z paragonu wynika, że drzewiej, gdy jeszcze nie był szefem opozycji, za to samo zapłaciłby połowę mniej. No jest news. W normalnych warunkach wystarczyłby tekst na temat pełzającej (albo może i cwałującej) drożyzny uzupełniony stosownym skanem paragonu. Teraz jednak nie. W końcu przyjaźń zobowiązuje. Tedy trzeba się było stadu mistrzów pióra i klawiatury ruszyć „na miasto” i stanąć na głowie, by powtórzyć wyczyn szefa opozycji za stawki, które nie pokażą w złym świetle szefa rządu. Udało się z „bulem” ale co się nabiegali żurnaliści po miejscach, w które pewnie w życiu by dobrowolnie nie włazili to ich!
Prawdę mówiąc dziwię się wszelkim redaktorom naczelnym, że w tak bezsensowny i nieracjonalny sposób gospodarują zasobem w postaci talentów zatrudnionych zespołów. Wszak większość redaktorów naczelnych pamięta minioną epokę, która, pieprząc wszystko inne, akurat w tej sprawie była wyjątkowo rozwojowa. Wtedy dziennikarzy nie wysyłano by latali po świecie szukać wszystkiego tego, o czym „ludzie gadali” że nie ma. Ich dziennikarskie tyłki tkwiły dalej w wygodnych, redakcyjnych fotelach a całą robotę odwalały ich kreatywne łby. Dowiadywaliśmy się więc, że nie ma co płakać po maśle, którego nikt nigdzie nie był w stanie uświadczyć bo przecież „margaryna jak masło” a dawet lepiej bo miała witaminę De i na oczy dobrze robiła. Choć czy stawianie na dobry wzrok w PRL-u było dobrą koncepcją to ja nie wiem.
I tu można było zdeptać prezesa opozycji, że cukier wcale nie krzepi lecz jest „biało śmiercią”, że kurczak jest z cała pewnością z fermy, gdzie utuczono go w stresie dioksynami i zarażono ptasią grypą no a kart… znaczy ziemniaki… Kto dziś je jakieś ziemniaki? I tak by nam z tych trzech dych z roku 2007 jeszcze z połowa została. Ktoś powie, że to nie jest możliwe. Też tak myślałem póki nie przeczytałem, że student potrafi za dziesięć złotych przeżyć tydzień.
Na pocieszenie żurnalistom pozostała rzecz z pozoru ewidentna czyli słowny pojedynek Małysza z Kaczyńskim. Małysz powiedział swoje, Kaczyński w zasadzie nic nie powiedział poza tym, że Małysz zna się na swoi on na swoim. Z jakiegoś powodu (zapewne z powodu tych samych co zawsze redaktorów naczelnych) wyszło dziennikarzom, że Kaczyński tłumi swobodę wypowiedzi Małysza. Choć prawdę mówiąc mi (zastrzegam że żurnalistą nie jestem więc gdzie mi tam do ich mądrości i różnych takich?) wyszło, że jeśli Kaczyński komuś stłumił swobodę wypowiedzi to najbardziej sobie ale to, to mu akurat wolno. Każdy Trybunał Konstytucyjny (choć pewnie z „bulem”) to przyzna.
Zaś w tej sprawie tak naprawdę redaktorzy naczelni powinni być szefowi opozycji wdzięczni, że ni słowa więcej nie powiedział. Mógł przecież powiedzieć, że o ile pan Małysz zna się na skakaniu to nie koniecznie na polityce tak jak on i Donald Tusk nie muszą przecież umieć skakać. Bo przecież nie pozostało buy już nic innego jak zgłoszenie Premiera do pucharu w skokach. I mogłoby się to skończyć tak, że już by się nie mieli ci redaktorzy naczelni z kom kolegować.
PS. Wszyscy, którzy wiedzą, jak potrafię „radzić sobie” z ortografią i czują się oburzeni mymi „żarcikami” z ortografii wg pana prezydenta wyjaśniam, że te moje cudzysłowy to oczywisty hołd dla niego. Gdyby nie strzelił on tych byków, które strzelił, ja bym je napisał bez cudzysłowu i byłoby na mnie.
Dla mnie to nie jest logiczne. Bo kiedy patrzę na to, w jakich warunkach muszą pracować, wychodzi mi, że wszyscy, jak jeden mąż, powinni modlić się o powrót poprzedniej Rzeczypospolitej. Tej IV.
Wtedy wszystko, przynajmniej jeśli chodzi o dziennikarzy, było jasne i oczywiste. Sprowadzała się cała rzecz do tego, by złapać „newsa”. A dalej to już kwestie techniczne, warsztatowe. To dobry a nawet średniej jakości adept sztuki ma raczej w małym paluszku. I chyba mało kto uzna, że nie na tym polegać powinna ta profesja.
Dziś jest inaczej. Znalezienie „newsa” to dopiero początek drogi przez mękę. Wydaje się nawet, że najlepiej żadnych „newsów” nie szukać. Raz, że jakie one tam mogą być? Nie pytam jakie powinny bo wiadomo że dobre albo nawet znakomite. Chodzi o to, że nie są. I w tym problem. Ale nawet nie szukanie żadnych newsów nie gwarantuje spokoju. Zawsze przecież znajdzie się jakaś szuja która coś tam wygrzebie i zaraz są kłopoty.
Właściwie można mieć wątpliwość, czy jeszcze mamy do czynienia z dziennikarstwem. O ile w przypadku dziennikarzy krytycznych wobec władzy (jest ich garstka choć na ten przykład pan wicmarszałek Niesiołowski uważa że wszyscy są anty i że to się po prostu w głowie nie mieści!) to jeszcze jest proste, ta masa nie podzielająca przekonań tamtych faktycznie ma ciężko. Choćby przez to, że otoczenie jest wrogie. Niby „sami swoi” i takie tam ale wiadomo, że Bóg powinien nas strzec głownie przed przyjaciółmi. No więc przyjaźnią się oni choćby namiętnie z panem prezydentem a on im odwdzięcza „bulem” bez nadzieji”. I jest news choć ty, siadłszy, płacz! Ale to nie koniec że sobie świat dziennikarski nad tym popłacze. Oto redaktor naczelny ten i ów każe podnosić dupy z foteli i ruszać by szukać w „bulu” i „nadzieji” w czegoś podobnego w literackiej twórczości szefa opozycji.
Gorzej, że taki szef opozycji, który z tą większą częścią dziennikarskiego światka się nie przyjaźni (a raczej oni z nim) pójdzie do sklepu osiedlowego i mu z paragonu wynika, że drzewiej, gdy jeszcze nie był szefem opozycji, za to samo zapłaciłby połowę mniej. No jest news. W normalnych warunkach wystarczyłby tekst na temat pełzającej (albo może i cwałującej) drożyzny uzupełniony stosownym skanem paragonu. Teraz jednak nie. W końcu przyjaźń zobowiązuje. Tedy trzeba się było stadu mistrzów pióra i klawiatury ruszyć „na miasto” i stanąć na głowie, by powtórzyć wyczyn szefa opozycji za stawki, które nie pokażą w złym świetle szefa rządu. Udało się z „bulem” ale co się nabiegali żurnaliści po miejscach, w które pewnie w życiu by dobrowolnie nie włazili to ich!
Prawdę mówiąc dziwię się wszelkim redaktorom naczelnym, że w tak bezsensowny i nieracjonalny sposób gospodarują zasobem w postaci talentów zatrudnionych zespołów. Wszak większość redaktorów naczelnych pamięta minioną epokę, która, pieprząc wszystko inne, akurat w tej sprawie była wyjątkowo rozwojowa. Wtedy dziennikarzy nie wysyłano by latali po świecie szukać wszystkiego tego, o czym „ludzie gadali” że nie ma. Ich dziennikarskie tyłki tkwiły dalej w wygodnych, redakcyjnych fotelach a całą robotę odwalały ich kreatywne łby. Dowiadywaliśmy się więc, że nie ma co płakać po maśle, którego nikt nigdzie nie był w stanie uświadczyć bo przecież „margaryna jak masło” a dawet lepiej bo miała witaminę De i na oczy dobrze robiła. Choć czy stawianie na dobry wzrok w PRL-u było dobrą koncepcją to ja nie wiem.
I tu można było zdeptać prezesa opozycji, że cukier wcale nie krzepi lecz jest „biało śmiercią”, że kurczak jest z cała pewnością z fermy, gdzie utuczono go w stresie dioksynami i zarażono ptasią grypą no a kart… znaczy ziemniaki… Kto dziś je jakieś ziemniaki? I tak by nam z tych trzech dych z roku 2007 jeszcze z połowa została. Ktoś powie, że to nie jest możliwe. Też tak myślałem póki nie przeczytałem, że student potrafi za dziesięć złotych przeżyć tydzień.
Na pocieszenie żurnalistom pozostała rzecz z pozoru ewidentna czyli słowny pojedynek Małysza z Kaczyńskim. Małysz powiedział swoje, Kaczyński w zasadzie nic nie powiedział poza tym, że Małysz zna się na swoi on na swoim. Z jakiegoś powodu (zapewne z powodu tych samych co zawsze redaktorów naczelnych) wyszło dziennikarzom, że Kaczyński tłumi swobodę wypowiedzi Małysza. Choć prawdę mówiąc mi (zastrzegam że żurnalistą nie jestem więc gdzie mi tam do ich mądrości i różnych takich?) wyszło, że jeśli Kaczyński komuś stłumił swobodę wypowiedzi to najbardziej sobie ale to, to mu akurat wolno. Każdy Trybunał Konstytucyjny (choć pewnie z „bulem”) to przyzna.
Zaś w tej sprawie tak naprawdę redaktorzy naczelni powinni być szefowi opozycji wdzięczni, że ni słowa więcej nie powiedział. Mógł przecież powiedzieć, że o ile pan Małysz zna się na skakaniu to nie koniecznie na polityce tak jak on i Donald Tusk nie muszą przecież umieć skakać. Bo przecież nie pozostało buy już nic innego jak zgłoszenie Premiera do pucharu w skokach. I mogłoby się to skończyć tak, że już by się nie mieli ci redaktorzy naczelni z kom kolegować.
PS. Wszyscy, którzy wiedzą, jak potrafię „radzić sobie” z ortografią i czują się oburzeni mymi „żarcikami” z ortografii wg pana prezydenta wyjaśniam, że te moje cudzysłowy to oczywisty hołd dla niego. Gdyby nie strzelił on tych byków, które strzelił, ja bym je napisał bez cudzysłowu i byłoby na mnie.
poniedziałek, 21 marca 2011
P…le demokrację! (z okopów Benghazi)
Choć w zasadzie teraz nie mam już za co, mam gdzieś (jak w tytule) demokracje a w zasadzie jej zbrojne ramię czyli demokratycznych polityków. Tak, tych co to ponoć na ich barkach spoczywa spokój i bezpieczeństwo globu. jeśli tak się na to patrzy to ten spoczynek przypomina chyba raczej nerwowy sen zająca, który wie doskonale, ze jakby co, polegać może wyłącznie na swoich szybkich nogach.
Pewnie zapyta ktoś o co znowu mi chodzi. Przecież trwa „Świt Odysei” i takie tam… Swoją drogą ciekawa nazwa. Ciekawa bo cos chyba musi oznaczać, prawda? O czyja „Odyseję” może chodzić? W tym właśnie rzecz. Proszę policzyć sobie ile czasu zajęło demokratom podjęcie tego, co w końcu podjęli. Nie chcę zgadywać ale pewnie tyle samo co kiedyś Hitlerowi dojście do Paryża. I, biorąc pod uwagę zakres stosowanych wobec tyrana środków, nie chodzi już o to by pomóc tym, którym jeszcze da się pomóc, w rozprawieniu się z opresją lecz raczej w bezpiecznym opuszczeniu Benghazi i udaniu się… do Itaki.
ja nie twierdze, że w Libii lądować powinna jakaś XXI wieczna odmiana „Africa Korps” (w znaczeniu skuteczności i sprawności a nie w ocenie moralnej takiej formy interwencji). W ogóle nie przesądzam czy ktokolwiek cokolwiek powinien robić. Bo może, choć sercem jestem za tym by wszystko zrobić by nie musieli Libijczycy znosić tyrana, wszystko powinno się rozstrzygnąć rękami samych Libijczyków? Na zasadzie „kto silniejszy ten ma rację”? Mi chodzi o to, by nie było więcej żadnego „może”. By ta demokracja nie wyglądała za każdym razem jak jakiś wyjątkowo skomplikowany poród.
Więcej dla mnie byłoby warte szybkie nie „demokratycznego świata” niż to, co się działo i dzieje wokół Libii i Kadafiego. Bo wtedy nawet nie byłoby o czym dyskutować. Teraz jest. Choćby o tym czemu ratujemy obrońców Benghazi a mieliśmy, my- „wolny świat”, gdzieś obrońców Tobruka i zre4woltowane ulice Trypolisu. Przecież nie trzeba było wielkiego umysłu by zgadnąć jakimi metodami teraz już panuje tam „porządek”.
Przerażające jest to, że tyran, dyktator, jest w stanie wypuścić swoje wojska w dowolnym kierunku po chwili decyzji. najczęściej racjonalnej bo tyranami rzadko zostają głupcy. Jeśli zostają to chyba tylko u „pedalskich” narodów. Ale to taka dygresja i bez urazy… I pewnie ci z Tobruku, z Ben Dżawad i z innych miast, gdzie już panuje dawny „porządek”, żałują teraz bardzo, że ich dyktator nie wqrwił innego dyktatora tylko bandę nieruchawych demokratów.
Nie wiem czy dziś, po dwóch dniach „Świtu Odysei” koszt działań przekroczył koszty cateringu jaki pochłonęły „działania dyplomatyczne” dzięki którym te cztery czy pięć rakiet odpalono. Znów przypomina mi się dowcip o aktywie, który zbiera się pierwszy gdy trzeba zdecydować czy zbierać pszenicę, żyto czy owies.
Myślę, że przeważająca większość mieszkańców świata, ta świadoma i ta mniej, wierzy szczerze, że demokracja to coś naprawdę najlepszego dla naszego globu. I chyba dobrze byłoby, gdyby w takim przekonaniu pozostała. dlatego wkurza mnie gdy w praktyce okazuje się jak to z tą demokracją bywa. Gdy wychodzi, że potrafi ona rozprawić się tylko z dwoma skrzyżowanymi patykami albo chustką zakrywająca kobiece oblicze. Że reagować gwałtownie jest w stanie gdy jakiś ksiądz odmówi dwom ciotom ślubu albo gdy trzeba uciąć rękę wyciągniętą zbrodniczo przez ojca ku dupce dziecka w formie klapsa. Gdy trzeba ratować setki albo tysiące ludzkich istnień to co innego. Trzeba najpierw objechać te wszystkie Paryże, Berliny i Waszyngtony i nażreć się porządnie w tej intencji. Zapewne na głodno nic mądrego się nie wymyśli… Z czegoś się to przecież bierze. No bo chyba nie z tego, że cała tę demokrację to tylko o kant dupy…
Pewnie zapyta ktoś o co znowu mi chodzi. Przecież trwa „Świt Odysei” i takie tam… Swoją drogą ciekawa nazwa. Ciekawa bo cos chyba musi oznaczać, prawda? O czyja „Odyseję” może chodzić? W tym właśnie rzecz. Proszę policzyć sobie ile czasu zajęło demokratom podjęcie tego, co w końcu podjęli. Nie chcę zgadywać ale pewnie tyle samo co kiedyś Hitlerowi dojście do Paryża. I, biorąc pod uwagę zakres stosowanych wobec tyrana środków, nie chodzi już o to by pomóc tym, którym jeszcze da się pomóc, w rozprawieniu się z opresją lecz raczej w bezpiecznym opuszczeniu Benghazi i udaniu się… do Itaki.
ja nie twierdze, że w Libii lądować powinna jakaś XXI wieczna odmiana „Africa Korps” (w znaczeniu skuteczności i sprawności a nie w ocenie moralnej takiej formy interwencji). W ogóle nie przesądzam czy ktokolwiek cokolwiek powinien robić. Bo może, choć sercem jestem za tym by wszystko zrobić by nie musieli Libijczycy znosić tyrana, wszystko powinno się rozstrzygnąć rękami samych Libijczyków? Na zasadzie „kto silniejszy ten ma rację”? Mi chodzi o to, by nie było więcej żadnego „może”. By ta demokracja nie wyglądała za każdym razem jak jakiś wyjątkowo skomplikowany poród.
Więcej dla mnie byłoby warte szybkie nie „demokratycznego świata” niż to, co się działo i dzieje wokół Libii i Kadafiego. Bo wtedy nawet nie byłoby o czym dyskutować. Teraz jest. Choćby o tym czemu ratujemy obrońców Benghazi a mieliśmy, my- „wolny świat”, gdzieś obrońców Tobruka i zre4woltowane ulice Trypolisu. Przecież nie trzeba było wielkiego umysłu by zgadnąć jakimi metodami teraz już panuje tam „porządek”.
Przerażające jest to, że tyran, dyktator, jest w stanie wypuścić swoje wojska w dowolnym kierunku po chwili decyzji. najczęściej racjonalnej bo tyranami rzadko zostają głupcy. Jeśli zostają to chyba tylko u „pedalskich” narodów. Ale to taka dygresja i bez urazy… I pewnie ci z Tobruku, z Ben Dżawad i z innych miast, gdzie już panuje dawny „porządek”, żałują teraz bardzo, że ich dyktator nie wqrwił innego dyktatora tylko bandę nieruchawych demokratów.
Nie wiem czy dziś, po dwóch dniach „Świtu Odysei” koszt działań przekroczył koszty cateringu jaki pochłonęły „działania dyplomatyczne” dzięki którym te cztery czy pięć rakiet odpalono. Znów przypomina mi się dowcip o aktywie, który zbiera się pierwszy gdy trzeba zdecydować czy zbierać pszenicę, żyto czy owies.
Myślę, że przeważająca większość mieszkańców świata, ta świadoma i ta mniej, wierzy szczerze, że demokracja to coś naprawdę najlepszego dla naszego globu. I chyba dobrze byłoby, gdyby w takim przekonaniu pozostała. dlatego wkurza mnie gdy w praktyce okazuje się jak to z tą demokracją bywa. Gdy wychodzi, że potrafi ona rozprawić się tylko z dwoma skrzyżowanymi patykami albo chustką zakrywająca kobiece oblicze. Że reagować gwałtownie jest w stanie gdy jakiś ksiądz odmówi dwom ciotom ślubu albo gdy trzeba uciąć rękę wyciągniętą zbrodniczo przez ojca ku dupce dziecka w formie klapsa. Gdy trzeba ratować setki albo tysiące ludzkich istnień to co innego. Trzeba najpierw objechać te wszystkie Paryże, Berliny i Waszyngtony i nażreć się porządnie w tej intencji. Zapewne na głodno nic mądrego się nie wymyśli… Z czegoś się to przecież bierze. No bo chyba nie z tego, że cała tę demokrację to tylko o kant dupy…
niedziela, 20 marca 2011
If I Should Fall From Grace With God
Trochę dale niż tydzień temu obejrzałem film Neila Jordana „Michael Collins”. Nie cały bo dopiero od momentu, w którym Eamon de Valera ucieka z więzienia Lincoln Gaol. Szkoda, że nie od początku ale to się da nadrobić kiedyś.
Film jest ciekawy choć z cała pewnością historia, która opowiada przycięta została na potrzeby możliwości percepcyjnych i oczekiwań amerykańskiego widza. Może to niesprawiedliwy sąd (wszak historię Irlandii znam „po łebkach”) ale jakoś postaci wydały mi się od początku zbyt oczywiste. Może normalnie bym się nad tym nie zastanawiał tylko chłonął opowieść o ludziach wielkich uwikłanych w awantury polityczne z romansem w tle gdyby nie fakt, że w roli „dobrego” obsadzono Liama Neesona, którego uznaję za dość bezpłciowego zaś tym złym (świetnie sprawdza się właśnie w takich rolach) Alana Rickmana którego uważam za jednego z aktorów o największych obecnie możliwościach. W każdym razie z tego właśnie powodu jakoś tak z oporami podszedłem do sposobu, w jaki film próbował ustawić w historii Irlandii postaci Michaela Collinsa i Eamona de Valery.
Obraz to pean na cześć tego pierwszego i „gęba” owładniętego ambicją i zazdrością bufona przyprawiona drugiemu. Tyle, że nawet w takiej formie nie jest to wcale oczywiste.
Niewątpliwie to, co zdarzyło się między 1919 a 1922 (a w zasadzie nawet 1949 gdy… wrócimy jeszcze do tego) dałoby się opisać jako spór między realizmem a maksymalizmem rozumienia pojęcia „walka o niepodległość”. Jakkolwiek film próbuje te dwie postawy podzielić między Collinsa i de Valerę to jednak wychodzi, że tak naprawdę o podziale ról zdecydował de Valera. Wybierając dla siebie piękniejszą ale bardziej wymagającą. Oczywiście można twierdzić, że przeliczył się gdy „wrobił” Collinsa w odpowiedzialność za traktat z 1921 oddający Brytyjczykom Ulster i pozostawiający Irlandię w zależności od Korony. Że przeliczył się przeceniając patriotyzm rodaków. W scenie, w której de Valera (Rickman) wysyła Collinsa (Neesona) na rokowania do Londynu tłumaczy Cillinsowi domyślającemu się, że kompromis z Anglikami może być bolesny „sobie zostawiam asa. Jest nim Naród i jestem nim ja”.
Kiedy Naród, w każdym razie jego większość, stanął przy Collnsie mogło się zdawać, że z tymi „asami” mocno się przeliczył. Ale czy na pewno? Wszak de Valera był uczestnikiem powstania wielkanocnego, które najdobitniej pokazało jak bardzo można przeliczyć się gdy liczy się na skłonność Narodu do poświęceń.
Myślę, że de Valera, jeśli faktycznie powiedział to, co powiedział w filmie, doskonale zdawał sobie sprawę jak to się wszystko skończy. To, co sam później sprowokował czy też zafundował Irlandii to był dowód zarówno tego, że nie miał złudzeń co do Narodu A.D 1922 jak i tego, że miał gdzieś to, co wtedy była gotowa myśleć o nim większość Irlandczyków. Nie miał natomiast gdzieś tego, co wedle niego i, jak okazało się później, wedle tych samych Irlandczyków, powinno było być ostatecznym celem zmagań w walce o niezależny byt narodu.
Miał chyba tyle szczęścia, że o ile w 1922 roku on musiał wywołać wojnę domową w kraju, który ledwie skończył zmagania z potężnym sąsiadem to Collins musiał jako pierwszy zacząć strzelać do rodaków. Do tego z armat podesłanych przez Anglików i na ich wyraźne żądanie. Kogo więc obciąża krew? Chyba obu.
Nieszczęściem de Valery było to, że później, gdy już historia oddała mu sprawiedliwość oddając na dziesiątki lat główną rolę w polityce Irlandii, było to, że chciał o Collinsie zapomnieć a raczej by o Collinsie zapomnieli Irlandczycy. W tym akurat okazał się niemal do końca małym człowiekiem. Choć tę małość poniekąd można zrozumieć gdy wie się, że Irlandia de Valery i Irlandia Collinsa przedzielone były stosem trupów.
A my wiemy, jak dużo mniej trzeba by kraj i jego obywateli podzielić.
Pod koniec życia de Valera oddał Collinsowi i historii, która się zdarzyła, sprawiedliwość szczerze przyznając: „Myślę, a bardzo długo to rozważałem, że historia uzna wielkość Michaela Collinsa, moim kosztem zresztą”.*
Czemu pisze o tym? Trudno nie przyznać, że jakoś historią i tragizmem nie ma chyba bliższego nam narodu w Europie niż Irlandczycy. I trudno też nie zauważyć o ile piękniej udało im się pogodzić w ostateczności z tym, czego tak naprawdę chcieli u początku drogi do niepodległości. Łatwą pokusą, której i my doświadczyliśmy, było pozostanie przy zapisach traktatu z 1921, który dawał pokój i spokój ale nie niepodległość. Łatwą pokusą tym bardziej, że symbolizowaną przez legendę Michaela Collinsa, „Wielkiego Kumpla”. Trudniej było to wszystko przewrócić, poświęcić ten spokój oczekiwany przez Naród, gotowy za niego oddać i niepodległość, pójść pod kule rodaków ze swoimi kulami dla rodaków. Trudniej tym bardziej, że de Valera nie był Collinsem.
Ale ostatecznie dziś nie ma śladu po traktacie. Od 1949 Irlandia zamiotła go ostatecznie. I poza północnymi hrabstwami de Valera dał Irlandii wszystko, co uważał za należne jej.
Albo my musimy się jeszcze wiele uczyć albo szczęściem Irlandczyków było to, że nie mieli „zaprzyjaźnionych” mediów. W każdym razie tak mocnych i tak „zaprzyjaźnionych”.
* Bardzo ciekawe opracowanie dot. Collinsa http://histmag.org/?id=548
Film jest ciekawy choć z cała pewnością historia, która opowiada przycięta została na potrzeby możliwości percepcyjnych i oczekiwań amerykańskiego widza. Może to niesprawiedliwy sąd (wszak historię Irlandii znam „po łebkach”) ale jakoś postaci wydały mi się od początku zbyt oczywiste. Może normalnie bym się nad tym nie zastanawiał tylko chłonął opowieść o ludziach wielkich uwikłanych w awantury polityczne z romansem w tle gdyby nie fakt, że w roli „dobrego” obsadzono Liama Neesona, którego uznaję za dość bezpłciowego zaś tym złym (świetnie sprawdza się właśnie w takich rolach) Alana Rickmana którego uważam za jednego z aktorów o największych obecnie możliwościach. W każdym razie z tego właśnie powodu jakoś tak z oporami podszedłem do sposobu, w jaki film próbował ustawić w historii Irlandii postaci Michaela Collinsa i Eamona de Valery.
Obraz to pean na cześć tego pierwszego i „gęba” owładniętego ambicją i zazdrością bufona przyprawiona drugiemu. Tyle, że nawet w takiej formie nie jest to wcale oczywiste.
Niewątpliwie to, co zdarzyło się między 1919 a 1922 (a w zasadzie nawet 1949 gdy… wrócimy jeszcze do tego) dałoby się opisać jako spór między realizmem a maksymalizmem rozumienia pojęcia „walka o niepodległość”. Jakkolwiek film próbuje te dwie postawy podzielić między Collinsa i de Valerę to jednak wychodzi, że tak naprawdę o podziale ról zdecydował de Valera. Wybierając dla siebie piękniejszą ale bardziej wymagającą. Oczywiście można twierdzić, że przeliczył się gdy „wrobił” Collinsa w odpowiedzialność za traktat z 1921 oddający Brytyjczykom Ulster i pozostawiający Irlandię w zależności od Korony. Że przeliczył się przeceniając patriotyzm rodaków. W scenie, w której de Valera (Rickman) wysyła Collinsa (Neesona) na rokowania do Londynu tłumaczy Cillinsowi domyślającemu się, że kompromis z Anglikami może być bolesny „sobie zostawiam asa. Jest nim Naród i jestem nim ja”.
Kiedy Naród, w każdym razie jego większość, stanął przy Collnsie mogło się zdawać, że z tymi „asami” mocno się przeliczył. Ale czy na pewno? Wszak de Valera był uczestnikiem powstania wielkanocnego, które najdobitniej pokazało jak bardzo można przeliczyć się gdy liczy się na skłonność Narodu do poświęceń.
Myślę, że de Valera, jeśli faktycznie powiedział to, co powiedział w filmie, doskonale zdawał sobie sprawę jak to się wszystko skończy. To, co sam później sprowokował czy też zafundował Irlandii to był dowód zarówno tego, że nie miał złudzeń co do Narodu A.D 1922 jak i tego, że miał gdzieś to, co wtedy była gotowa myśleć o nim większość Irlandczyków. Nie miał natomiast gdzieś tego, co wedle niego i, jak okazało się później, wedle tych samych Irlandczyków, powinno było być ostatecznym celem zmagań w walce o niezależny byt narodu.
Miał chyba tyle szczęścia, że o ile w 1922 roku on musiał wywołać wojnę domową w kraju, który ledwie skończył zmagania z potężnym sąsiadem to Collins musiał jako pierwszy zacząć strzelać do rodaków. Do tego z armat podesłanych przez Anglików i na ich wyraźne żądanie. Kogo więc obciąża krew? Chyba obu.
Nieszczęściem de Valery było to, że później, gdy już historia oddała mu sprawiedliwość oddając na dziesiątki lat główną rolę w polityce Irlandii, było to, że chciał o Collinsie zapomnieć a raczej by o Collinsie zapomnieli Irlandczycy. W tym akurat okazał się niemal do końca małym człowiekiem. Choć tę małość poniekąd można zrozumieć gdy wie się, że Irlandia de Valery i Irlandia Collinsa przedzielone były stosem trupów.
A my wiemy, jak dużo mniej trzeba by kraj i jego obywateli podzielić.
Pod koniec życia de Valera oddał Collinsowi i historii, która się zdarzyła, sprawiedliwość szczerze przyznając: „Myślę, a bardzo długo to rozważałem, że historia uzna wielkość Michaela Collinsa, moim kosztem zresztą”.*
Czemu pisze o tym? Trudno nie przyznać, że jakoś historią i tragizmem nie ma chyba bliższego nam narodu w Europie niż Irlandczycy. I trudno też nie zauważyć o ile piękniej udało im się pogodzić w ostateczności z tym, czego tak naprawdę chcieli u początku drogi do niepodległości. Łatwą pokusą, której i my doświadczyliśmy, było pozostanie przy zapisach traktatu z 1921, który dawał pokój i spokój ale nie niepodległość. Łatwą pokusą tym bardziej, że symbolizowaną przez legendę Michaela Collinsa, „Wielkiego Kumpla”. Trudniej było to wszystko przewrócić, poświęcić ten spokój oczekiwany przez Naród, gotowy za niego oddać i niepodległość, pójść pod kule rodaków ze swoimi kulami dla rodaków. Trudniej tym bardziej, że de Valera nie był Collinsem.
Ale ostatecznie dziś nie ma śladu po traktacie. Od 1949 Irlandia zamiotła go ostatecznie. I poza północnymi hrabstwami de Valera dał Irlandii wszystko, co uważał za należne jej.
Albo my musimy się jeszcze wiele uczyć albo szczęściem Irlandczyków było to, że nie mieli „zaprzyjaźnionych” mediów. W każdym razie tak mocnych i tak „zaprzyjaźnionych”.
* Bardzo ciekawe opracowanie dot. Collinsa http://histmag.org/?id=548
czwartek, 17 marca 2011
Spsiał ten świat, Jerzy drogi… (Samejsłodyczy)
Spsiał ten świat, Jerzy drogi, bez dwóch zdań. I pewnie temu Pan Bóg ewakuuje z niego tych, których najbardziej kochamy. Spsiał on i szkoda widać Bogu patrzeć i pozwalać na to, by tym, którym nie jest i nigdy nie było obojętne, serca od tego patrzenia pękały.
A widać, że nawet i przy jego wszechmocy nie zawsze udaje mu się zdążyć.
Spsiał ten świat, Jerzy drogi, i nadzieja pierwsza w tym, że tam, gdzie odeszli i dla nas miejsce się znajdzie blisko nich. Oni o to zadbają. A naszą sprawą jest by nic nie pokpić i zasłużyć na to, by się ich obecnością cieszyć.
A i to jest naszą sprawą by w tym spsieniu nie pomagać chociaż, jeśli sił w nas za mało by się temu postawić. Może za słabi jesteśmy albo zbyt gnuśni skoro psieje.
Ale z drugiej strony, Jerzy drogi, nie jest chyba tak źle. Wszak być nie może skoro potrafimy tak cenić a nawet darzyć przyjaźnią kogoś, kto był czy jest dla nas tylko ciągiem liter ułożonych w jakieś sensowne myśli.
I nie może być źle jeśli taki ból sprawia nam odejście kogoś, kogo nawet nie mieliśmy możliwości spotkać w rzeczywistym świecie. I jeśli zdaje się nam, że w takiej chwili ten spsiały i mało wart świat chwieje się w swych posadach.
Ludźmi tylko jesteśmy, Jerzy drogi, i miedzy nami często bywa, jak to miedzy ludźmi. Ale w takich chwilach warto pamiętać jak ważnym było i jest, gdy ktoś nas uczy jak w tych naszych ludzkich słabościach zachować człowieczeństwo. naszą rzeczą jest już tylko te nauki zapamiętać i przekazać innym.
Wiem, Jerzy drogi, jaki ciężar przygniata Cię teraz. Ale nie zapomnij, jak spora częścią tego ciężaru jest ta odpowiedzialność, jaka wraz z pamięcią na Tobie spoczywa. Bo twoją z obowiązku a naszą z szacunki i szczerych chęci, sprawą jest by to, co Samasłodycz przeciwko temu spsieniu zrobiła, nie poszło w niwecz tylko dlatego, że Bóg dał jej już od tego wolne.
Z szacunkiem i jak zawsze… Jerzy drogi.
rosemann
A widać, że nawet i przy jego wszechmocy nie zawsze udaje mu się zdążyć.
Spsiał ten świat, Jerzy drogi, i nadzieja pierwsza w tym, że tam, gdzie odeszli i dla nas miejsce się znajdzie blisko nich. Oni o to zadbają. A naszą sprawą jest by nic nie pokpić i zasłużyć na to, by się ich obecnością cieszyć.
A i to jest naszą sprawą by w tym spsieniu nie pomagać chociaż, jeśli sił w nas za mało by się temu postawić. Może za słabi jesteśmy albo zbyt gnuśni skoro psieje.
Ale z drugiej strony, Jerzy drogi, nie jest chyba tak źle. Wszak być nie może skoro potrafimy tak cenić a nawet darzyć przyjaźnią kogoś, kto był czy jest dla nas tylko ciągiem liter ułożonych w jakieś sensowne myśli.
I nie może być źle jeśli taki ból sprawia nam odejście kogoś, kogo nawet nie mieliśmy możliwości spotkać w rzeczywistym świecie. I jeśli zdaje się nam, że w takiej chwili ten spsiały i mało wart świat chwieje się w swych posadach.
Ludźmi tylko jesteśmy, Jerzy drogi, i miedzy nami często bywa, jak to miedzy ludźmi. Ale w takich chwilach warto pamiętać jak ważnym było i jest, gdy ktoś nas uczy jak w tych naszych ludzkich słabościach zachować człowieczeństwo. naszą rzeczą jest już tylko te nauki zapamiętać i przekazać innym.
Wiem, Jerzy drogi, jaki ciężar przygniata Cię teraz. Ale nie zapomnij, jak spora częścią tego ciężaru jest ta odpowiedzialność, jaka wraz z pamięcią na Tobie spoczywa. Bo twoją z obowiązku a naszą z szacunki i szczerych chęci, sprawą jest by to, co Samasłodycz przeciwko temu spsieniu zrobiła, nie poszło w niwecz tylko dlatego, że Bóg dał jej już od tego wolne.
Z szacunkiem i jak zawsze… Jerzy drogi.
rosemann
środa, 16 marca 2011
Kiedy eksplodują nasze „atomówki”
Dość niespodziewanie dla mnie i, jak sądzę, pełen wiary w zdrowy rozsądek społeczeństwa, także dla wielu rodaków, pierwszoplanową kwestią rozważaną przez naszych (i nie tylko naszych) polityków stała się odpowiedź na pytanie czy nasze elektrownie atomowe są naprawdę bezpieczne. Choć laik ze mnie w wielu kwestiach naukowych a w dziedzinie energii jądrowej laik nad laikami, mogę przysiąc a nawet dać sobie ręce uciąć, że są tak bezpieczne jak żadne inne.
Proszę wybaczyć mi to dworowanie na wspomniany temat w sytuacji, gdy dla sporej części świata absolutnie nie jest do śmiechu, ale jak tu się nie śmiać gdy widzi się z jaką powagą nasi politycy z Premierem na czele pochylają się nad bezpieczeństwem elektrowni, których nie tylko nie ma ale nawet nie jest powiedziane, czy kiedykolwiek będą. Jeśli porówna się to, co mówią politycy i później co im wychodzi…
W tej sprawie znów mamy do czynienia z coraz bardziej dominującym w przedwyborczej narracji Platformy Obywatelskiej skupianiem się nad problematyką nie istniejącą, wirtualną. Nasze „bezpieczne atomowki” są dokładnie tak realne jak „deficyt finansów publicznych” rządów PiS z lat 2007-2011 i „opozycyjna” PO z tego czasu oraz wielkość naszych emerytur gwarantowanych nam przez pana Rostowskiego. I tak samo jak znaczna część obietnic złożonych w pamiętnej parodii Fidela Castro odegranej w pamiętnym dla wszystkich chyba wykonaniu Donalda Tuska.
Idąc za logiką tej dyskusji mógłbym zasugerować by zająć się też warunkami podróży superszybką koleją magnetyczną (przecież kiedyś taka u nas powstanie) albo warunkami socjalnymi pracowników zatrudnionych na naszych polach naftowych (nie można chyba całkiem wykluczyć, że ich nie mamy).
Oczywiście problem istnieje i będzie istnieć. Trudno zaprzeczyć, że energia atomowa jest zbyt kuszącą alternatywą by się nad nią nie pochylać. Ale pragnę zaapelować o realizm i rozsądek. Nie przesadzajmy z tą propagandą sukcesu z której co niektórym chyba faktycznie zaczęło wydawać że jakoś tak nagle staliśmy się II Japonią ze wszystkimi tego konsekwencjami. Nie wyłączając trzęsień ziemi i tsunami.
Tak naprawdę w naszym przypadku, jak mi się wydaje, o decyzji w sprawie atomu zadecydować powinny inne względy. Przede wszystkim to, czy cywilizacyjnie jesteśmy w stanie sobie z tym poradzić. Czy nie będzie tak, że nam walnie bo ktoś tam akurat „potrzebował” jakiegoś zaworku albo też miał akurat „szewski poniedziałek” i nie w głowie mu było wlepiać oczu w jakiś tam czujnik.
I dopiero wtedy zacznę się tak naprawdę przejmować tymi naszymi „atomowkami”. Tak, jak przejmuję się teraz problemami z utrzymaniem standardów budowanych autostrad, burdelem z kolejowymi rozkładami, służbą zdrowia, od której też można u nas zginać śmiercią gwałtowną oraz naszym narodowym problemem z przejrzystością wszystkiego, co powinno być przejrzyste. W tym problem a nie w żadnych tam tsunami.
Proszę wybaczyć mi to dworowanie na wspomniany temat w sytuacji, gdy dla sporej części świata absolutnie nie jest do śmiechu, ale jak tu się nie śmiać gdy widzi się z jaką powagą nasi politycy z Premierem na czele pochylają się nad bezpieczeństwem elektrowni, których nie tylko nie ma ale nawet nie jest powiedziane, czy kiedykolwiek będą. Jeśli porówna się to, co mówią politycy i później co im wychodzi…
W tej sprawie znów mamy do czynienia z coraz bardziej dominującym w przedwyborczej narracji Platformy Obywatelskiej skupianiem się nad problematyką nie istniejącą, wirtualną. Nasze „bezpieczne atomowki” są dokładnie tak realne jak „deficyt finansów publicznych” rządów PiS z lat 2007-2011 i „opozycyjna” PO z tego czasu oraz wielkość naszych emerytur gwarantowanych nam przez pana Rostowskiego. I tak samo jak znaczna część obietnic złożonych w pamiętnej parodii Fidela Castro odegranej w pamiętnym dla wszystkich chyba wykonaniu Donalda Tuska.
Idąc za logiką tej dyskusji mógłbym zasugerować by zająć się też warunkami podróży superszybką koleją magnetyczną (przecież kiedyś taka u nas powstanie) albo warunkami socjalnymi pracowników zatrudnionych na naszych polach naftowych (nie można chyba całkiem wykluczyć, że ich nie mamy).
Oczywiście problem istnieje i będzie istnieć. Trudno zaprzeczyć, że energia atomowa jest zbyt kuszącą alternatywą by się nad nią nie pochylać. Ale pragnę zaapelować o realizm i rozsądek. Nie przesadzajmy z tą propagandą sukcesu z której co niektórym chyba faktycznie zaczęło wydawać że jakoś tak nagle staliśmy się II Japonią ze wszystkimi tego konsekwencjami. Nie wyłączając trzęsień ziemi i tsunami.
Tak naprawdę w naszym przypadku, jak mi się wydaje, o decyzji w sprawie atomu zadecydować powinny inne względy. Przede wszystkim to, czy cywilizacyjnie jesteśmy w stanie sobie z tym poradzić. Czy nie będzie tak, że nam walnie bo ktoś tam akurat „potrzebował” jakiegoś zaworku albo też miał akurat „szewski poniedziałek” i nie w głowie mu było wlepiać oczu w jakiś tam czujnik.
I dopiero wtedy zacznę się tak naprawdę przejmować tymi naszymi „atomowkami”. Tak, jak przejmuję się teraz problemami z utrzymaniem standardów budowanych autostrad, burdelem z kolejowymi rozkładami, służbą zdrowia, od której też można u nas zginać śmiercią gwałtowną oraz naszym narodowym problemem z przejrzystością wszystkiego, co powinno być przejrzyste. W tym problem a nie w żadnych tam tsunami.
wtorek, 15 marca 2011
Dobre i złe „prawo łaski” czyli pan Komorowski i jego krasnale
Zważywszy na to, że od początku a nawet jeszcze przed tym początkiem znane były a i nawet przez niektórych podziwiane niedostatki obecnego prezydenta, wydawało się oczywistym, iż właściwym sposobem ich neutralizacji będzie otoczenie Bronisława Komorowskiego szczelnym kordonem kompetentnych współpracowników, przez który nie przedrze się nic, co mogłoby zaważyć na wizerunku aktualnej głowy państwa*. Wydawało się to oczywistym przynajmniej dla mnie. Okazuje się, że mojego sposobu widzenia nie podzielił ani pan prezydent (co mnie nie dziwi) ani też, o ile istniał ktoś taki, nikt z tych co panu Komorowskiemu skład ekipy polecili.
Może to była i jest taka świadoma taktyka w myśl odwiecznego przekonania, że karzeł przy skrzatach jest olbrzymem. Może chodzi właśnie o to, by uwagę od kolejnych ewentualnych gaf pana Komorowskiego, które są nie tylko prawdopodobne ale oczywiste zważywszy na wiek pana prezydenta w którym na jakiekolwiek oddziaływania edukacyjne jest zdecydowanie zbyt późno, odwracać nachalnymi wręcz wpadkami jego otoczenia.
Od jakiegoś czasu wygląda na to że skrzaty czy tam krasnale z Dużego Pałacu sprawiają sioe przednio. I przyznać trzeba, że mają do tego wrodzone predyspozycje przerastające te, które w genotypie odziedziczył ich pryncypał albo też przyznać im trzeba skalę talentu domagającą się natychmiastowego uhonorowania wszelkimi możliwymi Oscarami, Legiami Honorowymi, Orderami Podwiązki. Póki co muszą im starczyć Orły Białe rozdawane jak arbuzy z ciężarówki (taka scenka mi przed oczami stanęła z czasów ruskiego ataku na Gruzję).
Ten długi wstęp, sprowadzający się do konkluzji, że spryt ekipy Dużego Pałacu skażony jest taka „skazą Midasa” na opak, sprawiającą, ze czego się dotkną, w g…o się zmienia, wprowadzić ma czytelnika do, jak mniemam, krótkiego komentarza w sprawie udowadniającej ową konkluzję jak nic, co z pałacu wyszło wcześniej. No może poza zapętleniem się w prezydenta dramatycznym uścisku ambiwalentnych uczuć wobec Jaruzelskiego.
Na początku tej historii była oczywista intryga, która bez udziału krasnali Komorowskiego ( niektórzy pokazują paluszkiem na pana Sławka N, pomińmy litościwie resztę nazwiska) nie mogła mieć miejsca. Chyba że po kancelarii prezydenta każdy łazi jak po dworcu kolejowym. Okazało się że poprzedni Prezydent ułaskawił skazanego na dwa lata w „zawiasach” „zbrodniarza”, który miał jakieś „niebezpieczne związki” z zięciem poprzedniej Głowy Państwa. Początkowe reakcje krasnale przewidzieli jak się należy bo i trudno było tego nie przewidzieć. Ale to, co powinni tez przewidzieć jako konsekwencję tej, jak im się pewnie zdawało, „genialnej wrzutki”, jakoś w głowie nie postało im chyba nawet przez chwilę. Stąd w odpowiedzi na zgłoszone niedługo później, oczywiste oczekiwanie ujawnienia dorobku obecnego prezydenta, który w rzeczonej materii okazuje się istnym Stachanowem, usłyszeliśmy idiotyczne tłumaczenia o „poszanowaniu” tego i owego. Przyznam szczerze, ze lepiej by chyba wyglądało gdyby powiedzieli, że im się papiery zgubiły. Ale nie zgubiły się niestety… Niestety dla prezydenta i jego krasnali. Bo skoro się nie zgubiły to jasnym było, że kiedyś ktoś do nich zajrzy. a jak tego szczęścia dostąpi to i nie omieszka się nim podzielić z reszta Narodu.
Efektem „genialnego” planu krasnali (niektórzy palcem wskazują na Sławomira N, który na takiego Gapcia tu nam wyrasta) są pogłoski o tym, że przy „przypadkach”, które ma na koncie prezydent Komorowski, ów Adam S to zaiste anioł który do nieba może być nawet żywcem wzięty. Bo gdzie mu tam do pospolitej „gangsterki” albo „damskich bokserów”, mogących jakoby liczyć na łaskawość pana Bronisława. Nadto gdzie tym urzędnikom poprzedniego Prezydenta do krasnali podsuwających swemu szefowi dokumentację ze wszelkimi możliwymi negatywnymi opiniami.
Może te doniesienia prasowe to bzdura, przekłamanie albo i oczywisty spisek godzący w dobre imię i publiczny wizerunek pana prezydenta i, być może niesłusznie określanych przeze mnie mianem „krasnali”, jego kompetentnych urzędników i doradców. Może te liczne przypadki dotyczą wyłącznie staruszek przyłapanych podczas przechodzenia na czerwonym świetle albo dziatwy ukaranej uwagami w dzienniczku za sporadyczne naruszanie dyscypliny na lekcji. Nie ma lepszego sposobu tylko ten audyt, który oberkrasnal Nałęcz zapowiedział we wiadomym przypadku, rozszerzyć na dorobek obecnego prezydenta a efekt badań podać do publicznej wiadomości. I pozwolić na to by sami obywatele a nie jakiś ktoś (niektórzy szepcą coś o panu Sławomirze N) decydował co jest OK. a co jest „be”.
Wtedy zobaczymy. I to zobaczymy wiele. Choćby to które media też gotowe są w sposób jawny założyć publicznie krasne czapki a nie udawać „obiektywizm”. Chciałbym chyba nawet popatrzeć w jaki sposób uzasadnia się c cała powagą, że gdzie tam jakiemuś, dajmy na to, „Słowikowi bis” do tego Adama S co to miał czelność popełnić zbrodnię prowadzenia interesów z Dubienieckim.
* By było jasne przypomnę, że od czasu oficjalnej wizyty pana Jaruzelskiego, którego uważam i zawsze będę uważał za bandytę, nie czuje się zobowiązany do stosowania w tytulaturze pana Komorowskiego dużych liter. Tym, którzy moje tłumaczenie uznają za dęte i kłamliwe pragnę zwrócić uwagę, że Donalda Tuska, którego nie lubię i nie szanuję znacznie bardziej niż pana Komorowskiego, zawsze tytułuje panem Premierem.
Może to była i jest taka świadoma taktyka w myśl odwiecznego przekonania, że karzeł przy skrzatach jest olbrzymem. Może chodzi właśnie o to, by uwagę od kolejnych ewentualnych gaf pana Komorowskiego, które są nie tylko prawdopodobne ale oczywiste zważywszy na wiek pana prezydenta w którym na jakiekolwiek oddziaływania edukacyjne jest zdecydowanie zbyt późno, odwracać nachalnymi wręcz wpadkami jego otoczenia.
Od jakiegoś czasu wygląda na to że skrzaty czy tam krasnale z Dużego Pałacu sprawiają sioe przednio. I przyznać trzeba, że mają do tego wrodzone predyspozycje przerastające te, które w genotypie odziedziczył ich pryncypał albo też przyznać im trzeba skalę talentu domagającą się natychmiastowego uhonorowania wszelkimi możliwymi Oscarami, Legiami Honorowymi, Orderami Podwiązki. Póki co muszą im starczyć Orły Białe rozdawane jak arbuzy z ciężarówki (taka scenka mi przed oczami stanęła z czasów ruskiego ataku na Gruzję).
Ten długi wstęp, sprowadzający się do konkluzji, że spryt ekipy Dużego Pałacu skażony jest taka „skazą Midasa” na opak, sprawiającą, ze czego się dotkną, w g…o się zmienia, wprowadzić ma czytelnika do, jak mniemam, krótkiego komentarza w sprawie udowadniającej ową konkluzję jak nic, co z pałacu wyszło wcześniej. No może poza zapętleniem się w prezydenta dramatycznym uścisku ambiwalentnych uczuć wobec Jaruzelskiego.
Na początku tej historii była oczywista intryga, która bez udziału krasnali Komorowskiego ( niektórzy pokazują paluszkiem na pana Sławka N, pomińmy litościwie resztę nazwiska) nie mogła mieć miejsca. Chyba że po kancelarii prezydenta każdy łazi jak po dworcu kolejowym. Okazało się że poprzedni Prezydent ułaskawił skazanego na dwa lata w „zawiasach” „zbrodniarza”, który miał jakieś „niebezpieczne związki” z zięciem poprzedniej Głowy Państwa. Początkowe reakcje krasnale przewidzieli jak się należy bo i trudno było tego nie przewidzieć. Ale to, co powinni tez przewidzieć jako konsekwencję tej, jak im się pewnie zdawało, „genialnej wrzutki”, jakoś w głowie nie postało im chyba nawet przez chwilę. Stąd w odpowiedzi na zgłoszone niedługo później, oczywiste oczekiwanie ujawnienia dorobku obecnego prezydenta, który w rzeczonej materii okazuje się istnym Stachanowem, usłyszeliśmy idiotyczne tłumaczenia o „poszanowaniu” tego i owego. Przyznam szczerze, ze lepiej by chyba wyglądało gdyby powiedzieli, że im się papiery zgubiły. Ale nie zgubiły się niestety… Niestety dla prezydenta i jego krasnali. Bo skoro się nie zgubiły to jasnym było, że kiedyś ktoś do nich zajrzy. a jak tego szczęścia dostąpi to i nie omieszka się nim podzielić z reszta Narodu.
Efektem „genialnego” planu krasnali (niektórzy palcem wskazują na Sławomira N, który na takiego Gapcia tu nam wyrasta) są pogłoski o tym, że przy „przypadkach”, które ma na koncie prezydent Komorowski, ów Adam S to zaiste anioł który do nieba może być nawet żywcem wzięty. Bo gdzie mu tam do pospolitej „gangsterki” albo „damskich bokserów”, mogących jakoby liczyć na łaskawość pana Bronisława. Nadto gdzie tym urzędnikom poprzedniego Prezydenta do krasnali podsuwających swemu szefowi dokumentację ze wszelkimi możliwymi negatywnymi opiniami.
Może te doniesienia prasowe to bzdura, przekłamanie albo i oczywisty spisek godzący w dobre imię i publiczny wizerunek pana prezydenta i, być może niesłusznie określanych przeze mnie mianem „krasnali”, jego kompetentnych urzędników i doradców. Może te liczne przypadki dotyczą wyłącznie staruszek przyłapanych podczas przechodzenia na czerwonym świetle albo dziatwy ukaranej uwagami w dzienniczku za sporadyczne naruszanie dyscypliny na lekcji. Nie ma lepszego sposobu tylko ten audyt, który oberkrasnal Nałęcz zapowiedział we wiadomym przypadku, rozszerzyć na dorobek obecnego prezydenta a efekt badań podać do publicznej wiadomości. I pozwolić na to by sami obywatele a nie jakiś ktoś (niektórzy szepcą coś o panu Sławomirze N) decydował co jest OK. a co jest „be”.
Wtedy zobaczymy. I to zobaczymy wiele. Choćby to które media też gotowe są w sposób jawny założyć publicznie krasne czapki a nie udawać „obiektywizm”. Chciałbym chyba nawet popatrzeć w jaki sposób uzasadnia się c cała powagą, że gdzie tam jakiemuś, dajmy na to, „Słowikowi bis” do tego Adama S co to miał czelność popełnić zbrodnię prowadzenia interesów z Dubienieckim.
* By było jasne przypomnę, że od czasu oficjalnej wizyty pana Jaruzelskiego, którego uważam i zawsze będę uważał za bandytę, nie czuje się zobowiązany do stosowania w tytulaturze pana Komorowskiego dużych liter. Tym, którzy moje tłumaczenie uznają za dęte i kłamliwe pragnę zwrócić uwagę, że Donalda Tuska, którego nie lubię i nie szanuję znacznie bardziej niż pana Komorowskiego, zawsze tytułuje panem Premierem.
poniedziałek, 14 marca 2011
Miś na miarę czasów czyli redaktor Tusk
W filmie „Czarny czwartek” scen wbijających się w pamięć jest tak wiele, że ta akurat mogła ujść uwadze albo nie utkwić. A miała kluczowe znaczenie bo wszystko inne z niej właśnie wynikło. Stefania Drywa kupuje w sklepie mały kawałek salcesonu ( większość czytelników pewnie nie wie co to takiego) i w ten sposób na własnej skórze dowiaduje się na czym polega polityka gospodarcza towarzysza Gomułki. Cóż to ma wspólnego ze współczesnością, o której, jak można sadzić z tytułu, ma traktować ten tekst? Weekend spędziłem w „Polsce B” w mieścinie będącej jej samą esencją. Tam właśnie byłem świadkiem sceny, mogącej nawet uchodzić za rodzaj recydywy gomułkowszczyzny. Jakaś skromnie ubrana kobieta, po skasowaniu przez obsługę sklepu jej wcale nie za obfitych sprawunków, najpierw zdziwiła się słysząc wielkość żądanej kwoty a zaraz po tym, przyznała, że tyle nie ma bo i nie spodziewała się takiej sumy. Tłumaczyła, że przecież nic specjalnego nie kupiła, zawsze starczało a na koniec musiała decydować co musi zostawić.
Jeśli by ktoś mi teraz zarzucił, że to moje porównanie i ta „gomułkowszczyzna” to gruba przesada i nadużycie, bez oporów przyznałbym mu rację. Gdyby nie jedna okoliczność.
Będąc na tym moim końcu świata ominąłem kolejny przykład tego, jak „zaprzyjaźnione media” zaczynają walczyć o podupadłą reputację Premiera i pompować zrozumienie dla jego racji. na dobra sprawę odnieść można wrażenie, że pan Tusk zmienił właśnie pracę i zatrudnił się w kilku redakcjach. W „Wyborczej” ponoć wręcz dostał propozycje całego cyklu materiałów. Będzie co czytać dzieciom jako bajeczki na dobranoc w myśl hasła „poczytaj mi mamo”.
Materiał, o którym myślę, to rozmowa Stokrotki Mej Ulubionej z panem Tuskiem w ramach „odchudzonego” po wyjęciu pana Błaszczaka programu „Siódmy dzień tygodnia”. W rozmowie tej pan Tusk tłumaczy różnicę między słusznym jego zdaniem wypominaniem swego czasu Jarosławowi Kaczyńskiemu wzrostu cen a niesłusznym bez wątpienia wypominaniem tego samego jemu. Jeśli ktoś chce pojąc istotę tej „słuszności” i „niesłuszności”, odsyłam do rozmowy. I do argumentacji Premiera, który zresztą przyznaje, że wcale nie uważał wówczas, iż Kaczyński za te ceny odpowiada. Pewnie mówi tak by i teraz nikt nie uważał że on ma coś wspólnego z benzyną za 5, 12 (za tyle kupowałem) i cukrem za cholera wie ile.
Sprawa tej niespójności, z jaką pan Tusk patrzy na swoje urzędowanie i wynikające z niego konsekwencje dla Polski, najdobitniej wychodzi, gdy zestawi się tę część materiału z „Wyborczej” w którym Premier rozwodzi się i rozczula nad prawem żyjących dzisiaj rodzin (tak… rodziny zawsze najbardziej chwytają za serce) do konsumowania owoców dobrobytu, przekonanie, że dobre chęci rządu i jego fachowość obiektywnie musiały przegrać z kryzysem oraz twierdzenie, że przez kryzys przeszliśmy „suchą nogą”.
Kiedy te polskie rodziny będą radośnie konsumować sugerowane przez szefa rządu owoce, mieć trzeba (przynajmniej z punktu widzenia Premiera i jego ekipy) nadzieję, że pojmą one uwarunkowania zewnętrzne wpływające na tę koszmarną cenę wspomnianych owoców.
Myślę, że zapowiadana i rozpoczęta właśnie działalność publicystyczna Donalda Tuska i wzmożona aktywność polityka, który dotąd słynął raczej z tego, że lubił się ze społeczeństwem bawić w „chowanego” świadczy o dość ograniczonej wierze w „mądrość ludu”. I o przekonaniu, że tę wiarę trzeba teraz intensywnie podsycać. Przypomina mi ona zresztą pewien program z czasów „Polski jaruzelskiej”. Nazywał się on „Proste pytania” i polegał na tym, że wbrew tytułowi, ówczesny szef telewizji udzielał skomplikowanych i dość karkołomnych odpowiedzi na jedno zasadnicze pytanie, które cisnęło się wówczas na usta każdego Polaka. No… prawie każdego. Pytania o to, czemu jest tak do dupy. Pan Loranc, bo to on był gwiazdą tej pogadanki, zwracał się do Polaków grobowym głosem i ze zbolałą miną co tym łatwiej pozwalało rodakom przyjąć, że łże jak pies. I to w porze, w której obywatele chcieli się od łgarstw władzy choć na chwile oderwać na rzecz jakiegoś westernu albo choć Dobranocki. Przytaczam ten przykład jako przestrogę dla naszej nowej „gwiazdy publicystyki”. Trzeba, panie Premierze znać granice.
Ja rozumiem, że w wyścigu wyborczym już wyszliśmy z ostatniego wirażu na ostatnia prostą. I wobec zadyszki obecnej ekipy ten i ów musiał uznać, że mamy do czynienia z ewidentną astmą i natychmiast trzeba podawać sterydy. Tyle, że Polak, jakkolwiek najczęściej „głupi po szkodzie”, to jednak poczucie własnej wartości ma najczęściej nad miarę rozbuchane i zdecydowanie nie lubi jak ktoś z niego w oczywisty sposób „ciągnie łacha”. I w związku z tym bez trudu może uznać, że przekonywanie, iż „Polska rośnie w siłę a ludzie żyją dostanej” i słodzenie tego cukrem za 5 złotych od kilograma z tłumaczeniem, że te 5 „zyla” to robota spekulantów, jest niczym innym jak sprezentowaniem nam kolejnej wersji misia. Takiego misia „na miarę naszych potrzeb i możliwości”. Z nadzieją, że nikt nie zauważy, iż „Oczko mu się odlepiło. Temu misiu.” I że raczej oczka się „odlepią” społeczeństwu.
Jeśli by ktoś mi teraz zarzucił, że to moje porównanie i ta „gomułkowszczyzna” to gruba przesada i nadużycie, bez oporów przyznałbym mu rację. Gdyby nie jedna okoliczność.
Będąc na tym moim końcu świata ominąłem kolejny przykład tego, jak „zaprzyjaźnione media” zaczynają walczyć o podupadłą reputację Premiera i pompować zrozumienie dla jego racji. na dobra sprawę odnieść można wrażenie, że pan Tusk zmienił właśnie pracę i zatrudnił się w kilku redakcjach. W „Wyborczej” ponoć wręcz dostał propozycje całego cyklu materiałów. Będzie co czytać dzieciom jako bajeczki na dobranoc w myśl hasła „poczytaj mi mamo”.
Materiał, o którym myślę, to rozmowa Stokrotki Mej Ulubionej z panem Tuskiem w ramach „odchudzonego” po wyjęciu pana Błaszczaka programu „Siódmy dzień tygodnia”. W rozmowie tej pan Tusk tłumaczy różnicę między słusznym jego zdaniem wypominaniem swego czasu Jarosławowi Kaczyńskiemu wzrostu cen a niesłusznym bez wątpienia wypominaniem tego samego jemu. Jeśli ktoś chce pojąc istotę tej „słuszności” i „niesłuszności”, odsyłam do rozmowy. I do argumentacji Premiera, który zresztą przyznaje, że wcale nie uważał wówczas, iż Kaczyński za te ceny odpowiada. Pewnie mówi tak by i teraz nikt nie uważał że on ma coś wspólnego z benzyną za 5, 12 (za tyle kupowałem) i cukrem za cholera wie ile.
Sprawa tej niespójności, z jaką pan Tusk patrzy na swoje urzędowanie i wynikające z niego konsekwencje dla Polski, najdobitniej wychodzi, gdy zestawi się tę część materiału z „Wyborczej” w którym Premier rozwodzi się i rozczula nad prawem żyjących dzisiaj rodzin (tak… rodziny zawsze najbardziej chwytają za serce) do konsumowania owoców dobrobytu, przekonanie, że dobre chęci rządu i jego fachowość obiektywnie musiały przegrać z kryzysem oraz twierdzenie, że przez kryzys przeszliśmy „suchą nogą”.
Kiedy te polskie rodziny będą radośnie konsumować sugerowane przez szefa rządu owoce, mieć trzeba (przynajmniej z punktu widzenia Premiera i jego ekipy) nadzieję, że pojmą one uwarunkowania zewnętrzne wpływające na tę koszmarną cenę wspomnianych owoców.
Myślę, że zapowiadana i rozpoczęta właśnie działalność publicystyczna Donalda Tuska i wzmożona aktywność polityka, który dotąd słynął raczej z tego, że lubił się ze społeczeństwem bawić w „chowanego” świadczy o dość ograniczonej wierze w „mądrość ludu”. I o przekonaniu, że tę wiarę trzeba teraz intensywnie podsycać. Przypomina mi ona zresztą pewien program z czasów „Polski jaruzelskiej”. Nazywał się on „Proste pytania” i polegał na tym, że wbrew tytułowi, ówczesny szef telewizji udzielał skomplikowanych i dość karkołomnych odpowiedzi na jedno zasadnicze pytanie, które cisnęło się wówczas na usta każdego Polaka. No… prawie każdego. Pytania o to, czemu jest tak do dupy. Pan Loranc, bo to on był gwiazdą tej pogadanki, zwracał się do Polaków grobowym głosem i ze zbolałą miną co tym łatwiej pozwalało rodakom przyjąć, że łże jak pies. I to w porze, w której obywatele chcieli się od łgarstw władzy choć na chwile oderwać na rzecz jakiegoś westernu albo choć Dobranocki. Przytaczam ten przykład jako przestrogę dla naszej nowej „gwiazdy publicystyki”. Trzeba, panie Premierze znać granice.
Ja rozumiem, że w wyścigu wyborczym już wyszliśmy z ostatniego wirażu na ostatnia prostą. I wobec zadyszki obecnej ekipy ten i ów musiał uznać, że mamy do czynienia z ewidentną astmą i natychmiast trzeba podawać sterydy. Tyle, że Polak, jakkolwiek najczęściej „głupi po szkodzie”, to jednak poczucie własnej wartości ma najczęściej nad miarę rozbuchane i zdecydowanie nie lubi jak ktoś z niego w oczywisty sposób „ciągnie łacha”. I w związku z tym bez trudu może uznać, że przekonywanie, iż „Polska rośnie w siłę a ludzie żyją dostanej” i słodzenie tego cukrem za 5 złotych od kilograma z tłumaczeniem, że te 5 „zyla” to robota spekulantów, jest niczym innym jak sprezentowaniem nam kolejnej wersji misia. Takiego misia „na miarę naszych potrzeb i możliwości”. Z nadzieją, że nikt nie zauważy, iż „Oczko mu się odlepiło. Temu misiu.” I że raczej oczka się „odlepią” społeczeństwu.
czwartek, 10 marca 2011
Trędowaty wśród zdrowych. O Polakach…
Mój dzisiejszy dzień wolny od pracy, choć zaczął się od „pań wkręcających żarówkę” i „łokcia tenisisty”, skontrapunktowało spotkanie, co zdarza mi się raz, dwa razy w roku. I zawsze poprawia mi humor. Tak więc jestem ewidentnie „do przodu”. Jak sądzę…
Spotkałem przypadkiem całkiem kolegę ze studiów, który obecnie „robi w nauce”. Zaczęło się dziś od takich chichotów nad rzeczywistością jako to choćby faktem wyczekiwania na benzynę po 9 zł. To on mi ową prognozę podał co mnie zaskoczyło dość bo raz że ja z niepokojem czekam już na ostatecznie potwierdzoną, taką po 5 zł a dwa, że zasiał taki defetyzm choć swym usytuowaniem towarzysko- zawodowym raczej powinien szeptać mi z przekonaniem, że będzie po 4 zł a te 5 to przez Libię, plamy na słońcu i wszystko inne niezależne zupełnie od naszej światłej władzy. Ale on zawsze był taki jakiś inny...
W każdym razie szybko, z racji naszego studiowania a teraz jego profesji, zahaczyło się o „Złote żniwa”, które on, w oparciu o opinie swych kolegów- fachowców, z błotem zmieszał fachowo (profesorze Sadurski szanowny) ale na kilka chwil tylko. Bo od żniw, ich koloru oraz zrozumiałych (tak szczerze uważam) pretensji Narodu Wybranego jakoś tak ciekawsze wydało się nam dywagowanie o Polakach.
A jak o Polakach to wyszło nam, że nie da się tak w próżni. Boć Polacy to żadne ciała niebieskie co sobie latają czy choćby spadają swobodnie. Bez dwóch zdań i bez wysiłku żadnego są otoczeni atmosferą… Złą czy dobrą to rzecz inna. W każdym razie jakoś się tam sytuują. „Gallia est omnis divisa in partes tres, quarum unam incolunt…” rzec by można za boskim Cezarem pokazując palcem nasze miejsce. Nasze…
Tak właśnie nad tym naszym miejscem się zadumaliśmy i powściekaliśmy się zdumieni. Jakoś, nie całkiem świadomie chyba, zadumaliśmy się tak obok świetnego felietonu Zaręby z dzisiejszej „Rzeczpospolitej”* w którym niby to postponuje on bezlitośnie Czechów ale wychodzi z tego taka laurka dla tych „śmiejących się bestii” co niewątpliwie jednak mają jaja. Na tych jajach, będących w posiadaniu narodów ościennych trochę się z kolegą skupiliśmy jako na wątku wprowadzającym do tematu głównego. I warto się było skupić. Nie w sposób jakiś kolankowy oczywiście! Co to, to nie! Z pełną świadomością tego, że jaja owe w posiadaniu niektórych naszych sąsiadów nie są, że się tak wyrażę, nam za bardzo na rękę. Ale nie da się ich nie zauważyć a i zlekceważyć takoż. O czeskich jajach (jako o „czeskim błędzie”) opowiada Zaręba i do niego odeślę bo gdzie mi do niego. Sam wspomnę te marne parę milionów mających jaja Litwinów, co nam pokazują „faka” od lat nie zważając na to, że nas z dziesięć razy więcej i do tego obnosimy się po Europie z naszą „mocarstwowością regionalną”. Obok zaraz Łotysze z jajami, nawet na nas nie oglądając się jakbyśmy wcale nie byli „liderem regionu” i takiego samego „faka” pokazują Ruskim. Tym samym co to ich od cholery a każdy z atomową rakietą „Iskander” za pazuchą i co to nam dla odmiany za ich premiera „warto zapłacić każdą cenę” wedle naszych elit. Na południe od nas Węgrzy też trzymają fason odkopując się dzielnie zaczadzonej nieco zapateryzmem Wspólnocie co to widzi źdźbło choć belka jej uwadze kiedyś uszła. Na naszych flankach najbliżsi nasi sąsiedzi dopieszczają z zapałem swą pamięć historyczną niepomni jakoś tego, że się ona brała w sporej części z rzezi nieludzkich. I że może wypadało się jakoś od niej odwrócić. Owszem, odwracają się, ale od tego, czego raczej nie tylko dopieszczać ale i pokazywać nikomu by nie chcieli. Wkopując sprytnie w jaki kąt.
I pośrodku my. Nie w próżni ale całym swym narodowym jestestwem jakby jakie ciało obce. Będące czymś w rodzaju narodowej antymaterii. Reagującej zawsze wedle jakichś dziwnych praw fizyki przekory. Tam, gdzie inni idą w przód, my patrzymy do tyłu. Gdzie oni się pochylą my tylko podeptać umiemy z głową zadartą głupio nosem do góry. A naszym odpowiednikiem tych imponujących i budzących szacunek „faków” jest obyczaj klękania z łbami pochylanymi pokornie.
„To jakaś choroba” orzekliśmy z kolegą jak jakie konsylium badające tę naszą narodową alogiczność. Bo jakoś nam odwagi chyba zabrakło by ten stan uznać za normalny, trwały i nie dający szans na poprawę. Tak naprawdę orzekliśmy ostrzej znacznie. Wyszło nam bowiem, że coś musiało nas po****olić! I jakoś łatwo nam ta diagnoza wyszła boć wcale nie o kondycji Narodu deliberowaliśmy. O Narodzie to było na sam początek gdyśmy ze zgroza jako Naród nad tymi dziewięcioma złotymi za litr paliwa się rozwodzili. I Naród z nas wyszedł w naszym przeczuciu, że coś jest nie tak, jak być powinno. Zaś ta diagnoza dotyczy tych, co nas jako to niegdyś Mojżesz Naród Wybrany do ziemi obiecanej mają zawieść. I w tym problem że jakoś nam chyba z nimi nie po drodze. Bo co kogo mijamy to jakiś taki fajniejszy się zdaje i z dumną gębą się obnosi. Tak, że momentami tym Czechem, Litwinem czy innym mającym jaja być by się chciało. Ale nie można. Nie wolno nawet. Kiedyś z tej choroby przecież wyjść musimy.
* http://blog.rp.pl/zaremba/2011/03/09/czeski-blad/
Spotkałem przypadkiem całkiem kolegę ze studiów, który obecnie „robi w nauce”. Zaczęło się dziś od takich chichotów nad rzeczywistością jako to choćby faktem wyczekiwania na benzynę po 9 zł. To on mi ową prognozę podał co mnie zaskoczyło dość bo raz że ja z niepokojem czekam już na ostatecznie potwierdzoną, taką po 5 zł a dwa, że zasiał taki defetyzm choć swym usytuowaniem towarzysko- zawodowym raczej powinien szeptać mi z przekonaniem, że będzie po 4 zł a te 5 to przez Libię, plamy na słońcu i wszystko inne niezależne zupełnie od naszej światłej władzy. Ale on zawsze był taki jakiś inny...
W każdym razie szybko, z racji naszego studiowania a teraz jego profesji, zahaczyło się o „Złote żniwa”, które on, w oparciu o opinie swych kolegów- fachowców, z błotem zmieszał fachowo (profesorze Sadurski szanowny) ale na kilka chwil tylko. Bo od żniw, ich koloru oraz zrozumiałych (tak szczerze uważam) pretensji Narodu Wybranego jakoś tak ciekawsze wydało się nam dywagowanie o Polakach.
A jak o Polakach to wyszło nam, że nie da się tak w próżni. Boć Polacy to żadne ciała niebieskie co sobie latają czy choćby spadają swobodnie. Bez dwóch zdań i bez wysiłku żadnego są otoczeni atmosferą… Złą czy dobrą to rzecz inna. W każdym razie jakoś się tam sytuują. „Gallia est omnis divisa in partes tres, quarum unam incolunt…” rzec by można za boskim Cezarem pokazując palcem nasze miejsce. Nasze…
Tak właśnie nad tym naszym miejscem się zadumaliśmy i powściekaliśmy się zdumieni. Jakoś, nie całkiem świadomie chyba, zadumaliśmy się tak obok świetnego felietonu Zaręby z dzisiejszej „Rzeczpospolitej”* w którym niby to postponuje on bezlitośnie Czechów ale wychodzi z tego taka laurka dla tych „śmiejących się bestii” co niewątpliwie jednak mają jaja. Na tych jajach, będących w posiadaniu narodów ościennych trochę się z kolegą skupiliśmy jako na wątku wprowadzającym do tematu głównego. I warto się było skupić. Nie w sposób jakiś kolankowy oczywiście! Co to, to nie! Z pełną świadomością tego, że jaja owe w posiadaniu niektórych naszych sąsiadów nie są, że się tak wyrażę, nam za bardzo na rękę. Ale nie da się ich nie zauważyć a i zlekceważyć takoż. O czeskich jajach (jako o „czeskim błędzie”) opowiada Zaręba i do niego odeślę bo gdzie mi do niego. Sam wspomnę te marne parę milionów mających jaja Litwinów, co nam pokazują „faka” od lat nie zważając na to, że nas z dziesięć razy więcej i do tego obnosimy się po Europie z naszą „mocarstwowością regionalną”. Obok zaraz Łotysze z jajami, nawet na nas nie oglądając się jakbyśmy wcale nie byli „liderem regionu” i takiego samego „faka” pokazują Ruskim. Tym samym co to ich od cholery a każdy z atomową rakietą „Iskander” za pazuchą i co to nam dla odmiany za ich premiera „warto zapłacić każdą cenę” wedle naszych elit. Na południe od nas Węgrzy też trzymają fason odkopując się dzielnie zaczadzonej nieco zapateryzmem Wspólnocie co to widzi źdźbło choć belka jej uwadze kiedyś uszła. Na naszych flankach najbliżsi nasi sąsiedzi dopieszczają z zapałem swą pamięć historyczną niepomni jakoś tego, że się ona brała w sporej części z rzezi nieludzkich. I że może wypadało się jakoś od niej odwrócić. Owszem, odwracają się, ale od tego, czego raczej nie tylko dopieszczać ale i pokazywać nikomu by nie chcieli. Wkopując sprytnie w jaki kąt.
I pośrodku my. Nie w próżni ale całym swym narodowym jestestwem jakby jakie ciało obce. Będące czymś w rodzaju narodowej antymaterii. Reagującej zawsze wedle jakichś dziwnych praw fizyki przekory. Tam, gdzie inni idą w przód, my patrzymy do tyłu. Gdzie oni się pochylą my tylko podeptać umiemy z głową zadartą głupio nosem do góry. A naszym odpowiednikiem tych imponujących i budzących szacunek „faków” jest obyczaj klękania z łbami pochylanymi pokornie.
„To jakaś choroba” orzekliśmy z kolegą jak jakie konsylium badające tę naszą narodową alogiczność. Bo jakoś nam odwagi chyba zabrakło by ten stan uznać za normalny, trwały i nie dający szans na poprawę. Tak naprawdę orzekliśmy ostrzej znacznie. Wyszło nam bowiem, że coś musiało nas po****olić! I jakoś łatwo nam ta diagnoza wyszła boć wcale nie o kondycji Narodu deliberowaliśmy. O Narodzie to było na sam początek gdyśmy ze zgroza jako Naród nad tymi dziewięcioma złotymi za litr paliwa się rozwodzili. I Naród z nas wyszedł w naszym przeczuciu, że coś jest nie tak, jak być powinno. Zaś ta diagnoza dotyczy tych, co nas jako to niegdyś Mojżesz Naród Wybrany do ziemi obiecanej mają zawieść. I w tym problem że jakoś nam chyba z nimi nie po drodze. Bo co kogo mijamy to jakiś taki fajniejszy się zdaje i z dumną gębą się obnosi. Tak, że momentami tym Czechem, Litwinem czy innym mającym jaja być by się chciało. Ale nie można. Nie wolno nawet. Kiedyś z tej choroby przecież wyjść musimy.
* http://blog.rp.pl/zaremba/2011/03/09/czeski-blad/
Etykiety:
Naród
Antyteza czyli z plecaka pana Bronisława
Jeśli jeszcze chciałoby się brać poważnie to, co kiedyś (pojęcie to mocno dewaluuje się pod obecnymi rządami i czasem nawet znaczy tyle, co „wczoraj”) prominenci rządzącej Platformy mawiali, prezydentura Bronisława Komorowskiego miała być przeciwieństwem sposobu pełnienia urzędu przez śp. Lecha Kaczyńskiego. Tak wielkim, że dość popularne stało się przywoływanie sławetnego tuskowego „żyrandola” i prezentowanie nowej głowy Państwa jako strażnika tego cennego sprzętu. Wielu wskazywało, że tak rzecz widzi nie tylko grono przeciwników Bronisława Komorowskiego i PO ale też i sam Donald Tusk, który bez dwóch zdań mając możliwość wyboru i na podorędziu konkurenta obecnej „głowy” gwarantującego przynajmniej większą ogładę, miał postawić na uosobioną zasadę „primum non nocere”
Nie wiem, czy na rzeczywistym kształcie prezydentury a przynajmniej na jej starcie nie zaważyły te wszystkie, anonimowe i płynące ze znanych, konkretnych ust „podśmiechujki” kwestionujące rzeczywistą pozycję i samodzielność pana prezydenta. Wygląda na to, że owo „pierwsze wrażenie Bronisław Komorowski i jego wierne otoczenie postanowiło zniwelować na zasadzie „klina klinem”.
Ekspansja „obozu prezydenckiego” jest zaiste imponująca by nie rzec, szokująca. To ostatnie dotyczy niemal każdego aspektu, który w sytuowaniu Komorowskiego na politycznej scenie ma jakiekolwiek znaczenie. Pierwszym zaskoczeniem, nie wiem czy dla wszystkich i czy wielkim, było gwałtowne odcięcie „pępowiny” łączącej obecnego prezydenta z PO. Okazało się, ze dużo trwalsza była ta nieco starsza, kończąca się w łożysku „ojców założycieli” stanowiących dzisiaj najbliższe grono pistunów szanownego Bronisława.
Trudno powiedzieć jak mocno zawiedziony czuł się Donald Tusk gdy okazało się, że straż żyrandola pilnuje mocno i fachowo ale nie dla niego.
Ale personalia personaliami. Ludzie może nie są „od Tuska” ale i nie daleko od niego. Zdecydowanie istotniejszym aspektem ekspansji „obozu prezydenckiego” jest coraz nachalniejsze dobijanie się o rzeczywistą władzę. Ma to skalę i kształt „zbrojnego” wyrąbywania sobie jakiejś „republiki prezydenckiej”. Niepodległej od nikogo.
I tu dopiero wielu musi się czuć zaskoczonych. A może i czuć się głupio. Jak pamiętamy, prezydentura „Władysława Komorowskiego” miała być ostoją spokoju, przewidywalności a i klasy przy okazji. Czy jest? A zapytajcie, szanowni Państwo, tego czy tamtego. Jarosława Kaczyńskiego, Donalda Tuska, Marcina Mellera… Gdyby podłączyć ich pod wariograf i odebrać przysięgę to pewien jestem, że odpowiedzieliby jednym głosem.
Nie chodzi mi przy tym najbardziej o tę klasę, która, jaka jest, widzi każdy. Chyba co niektórych nawet zatkało bo jakoś cicho tak o tym, że ktoś się z tego powodu wstydzi, że jest Polakiem. Widocznie od jakiegoś czasu poczucie wstydu Polakom znacznie stępiało.
Mnie dziwią zdecydowanie bardziej dość powściągliwe reakcje i mediów i polityków na te formy „wyrąbywania”, które są z mego punktu widzenia przejawem politycznego awanturnictwa. Nie wiem czy ta powściągliwość to po prostu uzewnętrznienie przyjętego powszechnie przekonania, że mamy do czynienia z „prezydenturą specjalnej troski”. W każdym razie największe durnoty pana Bronisława skutkują z miejsca największym wysypem wszelakich egzegetów gotowych „racjonalizować” prezydenckie nonsensy.
Ot choćby wyrażona ostatnio przez prezydenta opinia, że nic nie zmusza go do tego, by misję tworzenia rządu musiał powierzyć liderowi zwycięskiego ugrupowania. W pierwszej chwili, i zapewne słusznie, uznano, że jest to sygnał pod adresem PiS-u, Jarosława Kaczyńskiego wreszcie i tych, którym na samą myśl o „zwycięskim Kaczyńskim” robi się duszno jakby byli samą Marit Bjorgen na podbiegu ale bez „ratującej życie”, dziennej dawki sterydów. Zaraz zostało jednak powiedziane, delikatnie zresztą, w formie stwierdzenia, iż godzi to w „polityczny obyczaj”, że pan Bronisław Komorowski zapowiedział, iż chce zignorować wolę wyborców. Brzmi, prawda! Tedy znów zaczęto szukać jakiegoś wytłumaczenia bo przecież dla PO i pana Komorowskiego „wola wyborców” to świętość przywoływana tak często, że aż do porzygania. Rzecz jasna przywoływana z pominięciem czasów 2005-2007 i „nieszczęsnej”, poprzedniej Prezydentury. Tedy, aby się nam pan Bronisław nie okazał „demokratycznym” herezjarchą, uznano, że lepsze będzie zrobienie z niego głupka. Bo to następne tłumaczenie, że tak naprawdę było to ostrzeżenie pana Tuska, jest niczym innym jak oczywistym „bredzeniem głupola”. Po zwycięstwie PO pan Komorowski oczywiście mógłby wyznaczyć kogoś innego z tej partii niż Donald Tusk. Ale tylko w dwóch, hipotetycznych sytuacjach. Pierwsza mogłaby mieć miejsce, gdyby pan Komorowski został z jakichś przyczyn i jakimś sposobem niekwestionowanym hegemonem środowisk PO. Druga miałaby sens wówczas, gdyby w PO kto inny niż Tusk przejął władzę. W innych przypadkach takie zachowanie Komorowskiego byłoby niczym innym jak czymś w rodzaju konstytucyjnej formy odwrócenia się do świata plecami z przypiętą do nich kartką „jestem głupkiem, kopnijcie mnie” albo też… jawną i bezwzględną dywersją mającą na celu rozwalenie w drzazgi macierzystej partii. Co zresztą też było by tym odwróceniem się i tą kartką. No chyba że pan Komorowski (oczywiście w sercu a nie w kieszonce) nosi już legitymację innej partii. I przejdzie do historii jako „Cimoszewicz, wersja 0.2”, wcielający w życie marzenia „salonu” o „historycznym kompromisie”.
I choć wszystko na to wskazuje to jak najdalszy jestem od tego, by widzieć w tym jakąś dalekowzroczną politykę Bronisława Komorowskiego. Ot, po prostu po przeprowadzce do Belwederu mógł pan Bronisław wreszcie otworzyć swój plecaczek i wydobyć t ę noszoną tam od dawna buławkę. I teraz macha nią maksymalnie uradowany i będzie się kolegował z każdym kto nie da po sobie poznać, że uważa to za idiotyzm. A, jak widać, sporo jest takich, którzy prędzej sobie przy wyżeraniu konfitur, do których się wreszcie dorwali albo mają nadzieję dorwać, gotowi jęzory poodgryzać niż przyznać, że się poważnie pan Bronisław nie prezentuje.
Nie wiem, czy na rzeczywistym kształcie prezydentury a przynajmniej na jej starcie nie zaważyły te wszystkie, anonimowe i płynące ze znanych, konkretnych ust „podśmiechujki” kwestionujące rzeczywistą pozycję i samodzielność pana prezydenta. Wygląda na to, że owo „pierwsze wrażenie Bronisław Komorowski i jego wierne otoczenie postanowiło zniwelować na zasadzie „klina klinem”.
Ekspansja „obozu prezydenckiego” jest zaiste imponująca by nie rzec, szokująca. To ostatnie dotyczy niemal każdego aspektu, który w sytuowaniu Komorowskiego na politycznej scenie ma jakiekolwiek znaczenie. Pierwszym zaskoczeniem, nie wiem czy dla wszystkich i czy wielkim, było gwałtowne odcięcie „pępowiny” łączącej obecnego prezydenta z PO. Okazało się, ze dużo trwalsza była ta nieco starsza, kończąca się w łożysku „ojców założycieli” stanowiących dzisiaj najbliższe grono pistunów szanownego Bronisława.
Trudno powiedzieć jak mocno zawiedziony czuł się Donald Tusk gdy okazało się, że straż żyrandola pilnuje mocno i fachowo ale nie dla niego.
Ale personalia personaliami. Ludzie może nie są „od Tuska” ale i nie daleko od niego. Zdecydowanie istotniejszym aspektem ekspansji „obozu prezydenckiego” jest coraz nachalniejsze dobijanie się o rzeczywistą władzę. Ma to skalę i kształt „zbrojnego” wyrąbywania sobie jakiejś „republiki prezydenckiej”. Niepodległej od nikogo.
I tu dopiero wielu musi się czuć zaskoczonych. A może i czuć się głupio. Jak pamiętamy, prezydentura „Władysława Komorowskiego” miała być ostoją spokoju, przewidywalności a i klasy przy okazji. Czy jest? A zapytajcie, szanowni Państwo, tego czy tamtego. Jarosława Kaczyńskiego, Donalda Tuska, Marcina Mellera… Gdyby podłączyć ich pod wariograf i odebrać przysięgę to pewien jestem, że odpowiedzieliby jednym głosem.
Nie chodzi mi przy tym najbardziej o tę klasę, która, jaka jest, widzi każdy. Chyba co niektórych nawet zatkało bo jakoś cicho tak o tym, że ktoś się z tego powodu wstydzi, że jest Polakiem. Widocznie od jakiegoś czasu poczucie wstydu Polakom znacznie stępiało.
Mnie dziwią zdecydowanie bardziej dość powściągliwe reakcje i mediów i polityków na te formy „wyrąbywania”, które są z mego punktu widzenia przejawem politycznego awanturnictwa. Nie wiem czy ta powściągliwość to po prostu uzewnętrznienie przyjętego powszechnie przekonania, że mamy do czynienia z „prezydenturą specjalnej troski”. W każdym razie największe durnoty pana Bronisława skutkują z miejsca największym wysypem wszelakich egzegetów gotowych „racjonalizować” prezydenckie nonsensy.
Ot choćby wyrażona ostatnio przez prezydenta opinia, że nic nie zmusza go do tego, by misję tworzenia rządu musiał powierzyć liderowi zwycięskiego ugrupowania. W pierwszej chwili, i zapewne słusznie, uznano, że jest to sygnał pod adresem PiS-u, Jarosława Kaczyńskiego wreszcie i tych, którym na samą myśl o „zwycięskim Kaczyńskim” robi się duszno jakby byli samą Marit Bjorgen na podbiegu ale bez „ratującej życie”, dziennej dawki sterydów. Zaraz zostało jednak powiedziane, delikatnie zresztą, w formie stwierdzenia, iż godzi to w „polityczny obyczaj”, że pan Bronisław Komorowski zapowiedział, iż chce zignorować wolę wyborców. Brzmi, prawda! Tedy znów zaczęto szukać jakiegoś wytłumaczenia bo przecież dla PO i pana Komorowskiego „wola wyborców” to świętość przywoływana tak często, że aż do porzygania. Rzecz jasna przywoływana z pominięciem czasów 2005-2007 i „nieszczęsnej”, poprzedniej Prezydentury. Tedy, aby się nam pan Bronisław nie okazał „demokratycznym” herezjarchą, uznano, że lepsze będzie zrobienie z niego głupka. Bo to następne tłumaczenie, że tak naprawdę było to ostrzeżenie pana Tuska, jest niczym innym jak oczywistym „bredzeniem głupola”. Po zwycięstwie PO pan Komorowski oczywiście mógłby wyznaczyć kogoś innego z tej partii niż Donald Tusk. Ale tylko w dwóch, hipotetycznych sytuacjach. Pierwsza mogłaby mieć miejsce, gdyby pan Komorowski został z jakichś przyczyn i jakimś sposobem niekwestionowanym hegemonem środowisk PO. Druga miałaby sens wówczas, gdyby w PO kto inny niż Tusk przejął władzę. W innych przypadkach takie zachowanie Komorowskiego byłoby niczym innym jak czymś w rodzaju konstytucyjnej formy odwrócenia się do świata plecami z przypiętą do nich kartką „jestem głupkiem, kopnijcie mnie” albo też… jawną i bezwzględną dywersją mającą na celu rozwalenie w drzazgi macierzystej partii. Co zresztą też było by tym odwróceniem się i tą kartką. No chyba że pan Komorowski (oczywiście w sercu a nie w kieszonce) nosi już legitymację innej partii. I przejdzie do historii jako „Cimoszewicz, wersja 0.2”, wcielający w życie marzenia „salonu” o „historycznym kompromisie”.
I choć wszystko na to wskazuje to jak najdalszy jestem od tego, by widzieć w tym jakąś dalekowzroczną politykę Bronisława Komorowskiego. Ot, po prostu po przeprowadzce do Belwederu mógł pan Bronisław wreszcie otworzyć swój plecaczek i wydobyć t ę noszoną tam od dawna buławkę. I teraz macha nią maksymalnie uradowany i będzie się kolegował z każdym kto nie da po sobie poznać, że uważa to za idiotyzm. A, jak widać, sporo jest takich, którzy prędzej sobie przy wyżeraniu konfitur, do których się wreszcie dorwali albo mają nadzieję dorwać, gotowi jęzory poodgryzać niż przyznać, że się poważnie pan Bronisław nie prezentuje.
środa, 9 marca 2011
Dwie porcje indyka i esbecka wódka czyli Cena
Jakkolwiek nie umiem darować, że najlepsze lata życia przeżyć musiałem w siermiężnej pod każdym względem Polsce „patrioty” Gierka i „bohaterskiego” Jaruzelskiego być może faktycznie jestem szczęściarzem. Szczęściem moim jest zapewne to, że urodziłem się za późno by dorosnąć do tych dylematów, które stanowią alibi większości przyłapanych na jakichś niejasnych a czasem bardzo jasnych konszachtach z panami oficerami. Nie, nie mam na myśli niczego w rodzaju przedwojennych, tandetnych romansów a panowie oficerowie to nie brylujący na salonach ułani czy szwoleżerowie. Choć czasem można sądzić, że za takich byli brani. Szczególnie gdy stawiali więc i płacili za „dwie porcje indyka, dwie wódki i dwie herbaty”. Albo za kawę i śledzia (ciekawe zaiste polaczenie smakowe…).
Ale nie o tym mam zamiar pisać choć to i tak jeszcze mi w tekście wylezie. Bo musi. Jako ewidentny symbol tolerowanych gdzie niegdzie obyczajów. Inaczej się nie da po prostu.
Tak naprawdę głównym bohaterem tekstu będzie znamienne ale już dziś wyświechtane nieco zdanie „gdyby nie, to nie mógłbym (czy tam „nie mógłby” albo „nie mogliby”) mające być argumentem ostatecznym, mający te śledzie i indyki uzasadnić a właściwie unieważnić. Chyba dopiero po nim, choć nieodłącznie, pojawia się sugestia „prowadzenia gry”. Słowem w historii naszej… chciałem napisać „agentury” ale czy mogę? Nie nazwę więc tego tak. Powiedzmy więc, że w historii naszych zmagań z esbecką opresją główną rolę odgrywało takie polaczenie imperatywów ze sprytem.
Przykre jest to, że na większą skalę owo zdanie i ów wspomniany wyżej konglomerat uzasadnień zaczęły się pojawiać wraz z niezbyt w pewnych kręgach szanowaną pracą badawczą ks. Isakowicza- Zaleskiego. Kiedy ten i ów spośród tych, którym coś tam wytknięto zaczynał od tego, że „gdybym nie, to nie mógłbym pojechać na studia do Rzymu” a zaraz potem opowiadał jak sprytnie rozgrywał. Po czasie wychodziło że mało sprytnie i że jeśli ktoś rozgrywał to akurat nie on.
Problem wrócił wraz z próbą sprawiedliwej oceny istotnego wycinka dziejów „Tygodnika Powszechnego”. I znów pojawiło się to przekonanie jako fundament obrony przed zarzutem niewłaściwego postępowania albo i rzeczy wykraczających daleko poza słowo „niewłaściwe”. Tym razem argumentem, mającym przeciąć ewentualne oceny, szczególnie nieprzychylne, jest stwierdzenie „musieliśmy, bo bez tego nie moglibyśmy wydawać tygodnika”. I tyle. I rzecz oczywista. Gdyby nie ten śledź, indyk, gdyby nie TW Seneka, nie byłoby „tygodnika”.
No to by nie było! Wiem, że napisałem herezję. Pewnie gdzieś dwa poziomy ponad to, za co spalono choćby Jana Husa. No bo jakże tak „nie byłoby”?! Toż to i Polski by nie było chyba!
Chyba… Ale nie na pewno. Rzecz niesprawdzalna i każdego, kto mi z tym „nie byłoby Polski” wyjedzie uznam za idiotę.
W całym tym „ego me absolvo” nie podoba mi się kilka kontekstów. Pierwszym jest pycha przesłaniająca tym, którzy te sformalizowane czy też niesformalizowane kontakty z diabłem uprawiali, fakt takiego usytuowania, które tego rodzaju kontakty w zasadzie powinno wykluczać.
Wiem, ze wykluczyć ich nie mogli. Tedy powinny się one ograniczyć do takich całkowicie sformalizowanych. Nie mówię, że zaraz mieliby to być jacyś goście podjeżdżający z rana i wyciągający przemocą na przesłuchanie. Ale jednak wypadałoby urzędowo. ładniej tak by było… I tu z pierwszym łączy się kontekst drugi. Bo urzędowo nie byłoby tych herbat, śledzi i indyków. Ten kontekst, w którym były, podoba mi się jeszcze mniej. Bo ja rozumiem ze „nie byłoby tygodnika i Polski” bez rozmów ale jakoś nie chce mi się Wierzyc, że nie byłoby „tygodnika i Polski” bez wódki i porcji śledzia czy tam kapłona.
I w tym kontekście na ostre argumenty, że człowiek nie dał się złamać gestapo ani stalinowskim siepaczom więc nie dałby się i wtedy, gdy cena równa była rachunkowi za te dwie wódki, dwa indyki i dwie herbaty, mam jeden. Właśnie dał się złamać! Dał się złamać w sposób, w którym nie trzeba było być odpornym na ból kecz mądrym. I widzieć, ze ten indyk i ta wódka to takie samo narzędzie jak bykowiec. Tyle, ze przyjemniejsze w użyciu. Pan Wilkanowicz twierdzi, ze „aż tak głupi nie był”* ale myli się. Był.
Z mieszaniną rozbawianie i złości czytam zawsze wynurzenia tych „spryciarzy” i „graczy”, którzy z taką pewnością tłumaczą nam swoje „gry” oraz to, że „nic wartościowego” od nich diabeł nie uzyskał ani, że „nikomu nie zaszkodzili”. Niestety i to świadczy przeciwko nim. Przeciwko ich uczciwości albo ich inteligencji.
Tak się bowiem składa, że to akurat diabeł decydował w jakim celu stawiał te wódki i indyki i on też wiedział czy swój cel osiągnął. Jeśli więc uznał, że pan Wielkanowicz jest dla niego źródłem godnym oznaczenia TW, znaczy, że miał w kwestii „niczego wartościowego” nieco albo i diametralnie inne zdanie.
A co do krzywdy. Zrobili ją panowie „gracze” wielu ludziom. Nie wnikam w kwestie bezpośrednich skutków i ewentualnych ofiar tamtych biesiad przy indyku i wódce. Dla mnie namacalną krzywdą jest choćby istnienie całej tej dyskusji. Bo jej nie powinno być panowie z tygodnika. Dla was bardziej niż dla mnie powinno być oczywistym i jasnym, że z diabłem nie chadza się po kawiarniach i nie pija wódki czy kawy. Do diabła można chodzić tylko na wezwanie i dopowiadać na pytania z lampa waląca w oczy. nawet gdyby przez to miałoby „nie być tygodnika”. Wielu ludzi nie wydawało tygodników. Choć mieli ku temu predyspozycje robiliby to zapewne znakomicie.
To, że taki punkt widzenia nie dla każdego jest dziś oczywisty to właśnie wasza największa wina. Nie te śledzie, indyki i wódka, za które swą portmonetką kupił was diabeł wiedząc najwyraźniej z jakimi bufonami i pyszałkami ma do czynienia.
* http://archiwum.rp.pl/artykul/1028603_Az_taki_glupi__to_ja__nie_bylem.html
Ale nie o tym mam zamiar pisać choć to i tak jeszcze mi w tekście wylezie. Bo musi. Jako ewidentny symbol tolerowanych gdzie niegdzie obyczajów. Inaczej się nie da po prostu.
Tak naprawdę głównym bohaterem tekstu będzie znamienne ale już dziś wyświechtane nieco zdanie „gdyby nie, to nie mógłbym (czy tam „nie mógłby” albo „nie mogliby”) mające być argumentem ostatecznym, mający te śledzie i indyki uzasadnić a właściwie unieważnić. Chyba dopiero po nim, choć nieodłącznie, pojawia się sugestia „prowadzenia gry”. Słowem w historii naszej… chciałem napisać „agentury” ale czy mogę? Nie nazwę więc tego tak. Powiedzmy więc, że w historii naszych zmagań z esbecką opresją główną rolę odgrywało takie polaczenie imperatywów ze sprytem.
Przykre jest to, że na większą skalę owo zdanie i ów wspomniany wyżej konglomerat uzasadnień zaczęły się pojawiać wraz z niezbyt w pewnych kręgach szanowaną pracą badawczą ks. Isakowicza- Zaleskiego. Kiedy ten i ów spośród tych, którym coś tam wytknięto zaczynał od tego, że „gdybym nie, to nie mógłbym pojechać na studia do Rzymu” a zaraz potem opowiadał jak sprytnie rozgrywał. Po czasie wychodziło że mało sprytnie i że jeśli ktoś rozgrywał to akurat nie on.
Problem wrócił wraz z próbą sprawiedliwej oceny istotnego wycinka dziejów „Tygodnika Powszechnego”. I znów pojawiło się to przekonanie jako fundament obrony przed zarzutem niewłaściwego postępowania albo i rzeczy wykraczających daleko poza słowo „niewłaściwe”. Tym razem argumentem, mającym przeciąć ewentualne oceny, szczególnie nieprzychylne, jest stwierdzenie „musieliśmy, bo bez tego nie moglibyśmy wydawać tygodnika”. I tyle. I rzecz oczywista. Gdyby nie ten śledź, indyk, gdyby nie TW Seneka, nie byłoby „tygodnika”.
No to by nie było! Wiem, że napisałem herezję. Pewnie gdzieś dwa poziomy ponad to, za co spalono choćby Jana Husa. No bo jakże tak „nie byłoby”?! Toż to i Polski by nie było chyba!
Chyba… Ale nie na pewno. Rzecz niesprawdzalna i każdego, kto mi z tym „nie byłoby Polski” wyjedzie uznam za idiotę.
W całym tym „ego me absolvo” nie podoba mi się kilka kontekstów. Pierwszym jest pycha przesłaniająca tym, którzy te sformalizowane czy też niesformalizowane kontakty z diabłem uprawiali, fakt takiego usytuowania, które tego rodzaju kontakty w zasadzie powinno wykluczać.
Wiem, ze wykluczyć ich nie mogli. Tedy powinny się one ograniczyć do takich całkowicie sformalizowanych. Nie mówię, że zaraz mieliby to być jacyś goście podjeżdżający z rana i wyciągający przemocą na przesłuchanie. Ale jednak wypadałoby urzędowo. ładniej tak by było… I tu z pierwszym łączy się kontekst drugi. Bo urzędowo nie byłoby tych herbat, śledzi i indyków. Ten kontekst, w którym były, podoba mi się jeszcze mniej. Bo ja rozumiem ze „nie byłoby tygodnika i Polski” bez rozmów ale jakoś nie chce mi się Wierzyc, że nie byłoby „tygodnika i Polski” bez wódki i porcji śledzia czy tam kapłona.
I w tym kontekście na ostre argumenty, że człowiek nie dał się złamać gestapo ani stalinowskim siepaczom więc nie dałby się i wtedy, gdy cena równa była rachunkowi za te dwie wódki, dwa indyki i dwie herbaty, mam jeden. Właśnie dał się złamać! Dał się złamać w sposób, w którym nie trzeba było być odpornym na ból kecz mądrym. I widzieć, ze ten indyk i ta wódka to takie samo narzędzie jak bykowiec. Tyle, ze przyjemniejsze w użyciu. Pan Wilkanowicz twierdzi, ze „aż tak głupi nie był”* ale myli się. Był.
Z mieszaniną rozbawianie i złości czytam zawsze wynurzenia tych „spryciarzy” i „graczy”, którzy z taką pewnością tłumaczą nam swoje „gry” oraz to, że „nic wartościowego” od nich diabeł nie uzyskał ani, że „nikomu nie zaszkodzili”. Niestety i to świadczy przeciwko nim. Przeciwko ich uczciwości albo ich inteligencji.
Tak się bowiem składa, że to akurat diabeł decydował w jakim celu stawiał te wódki i indyki i on też wiedział czy swój cel osiągnął. Jeśli więc uznał, że pan Wielkanowicz jest dla niego źródłem godnym oznaczenia TW, znaczy, że miał w kwestii „niczego wartościowego” nieco albo i diametralnie inne zdanie.
A co do krzywdy. Zrobili ją panowie „gracze” wielu ludziom. Nie wnikam w kwestie bezpośrednich skutków i ewentualnych ofiar tamtych biesiad przy indyku i wódce. Dla mnie namacalną krzywdą jest choćby istnienie całej tej dyskusji. Bo jej nie powinno być panowie z tygodnika. Dla was bardziej niż dla mnie powinno być oczywistym i jasnym, że z diabłem nie chadza się po kawiarniach i nie pija wódki czy kawy. Do diabła można chodzić tylko na wezwanie i dopowiadać na pytania z lampa waląca w oczy. nawet gdyby przez to miałoby „nie być tygodnika”. Wielu ludzi nie wydawało tygodników. Choć mieli ku temu predyspozycje robiliby to zapewne znakomicie.
To, że taki punkt widzenia nie dla każdego jest dziś oczywisty to właśnie wasza największa wina. Nie te śledzie, indyki i wódka, za które swą portmonetką kupił was diabeł wiedząc najwyraźniej z jakimi bufonami i pyszałkami ma do czynienia.
* http://archiwum.rp.pl/artykul/1028603_Az_taki_glupi__to_ja__nie_bylem.html
wtorek, 8 marca 2011
Prawo łaski i obrona pamięci – uwag kilka
W kwestii ujawnionego w toku ogólnego ujawniania wszystkiego, co łączy się z postacią zięcia Prezydenta Lecha Kaczyńskiego pojawił się pewien aspekt, na d którym się spróbuję pochylić. Oczywiście innym zostawię ocenę moralną samej sprawy bo przede mną wystarczająco wielu stwierdziło, że białe jest białe a czarne jest czarne. Cokolwiek pod tymi kolorami dostrzegali. I jak by tę sprawę chcieli widzieć.
Mnie tak naprawdę interesuje kwestia poboczna z pozoru i z moralnością mająca (też z pozoru) niewiele wspólnego. Wyglądająca natomiast z pozoru bardzo technicznie. Nawiążę do wypowiedzi „pierwszego obrońcy honoru Lecha Kaczyńskiego”, pana Nałęcza. Zaznaczę, że wspomniane wcześniej „niewiele moralności” mieści się w poprzednim cudzysłowie. Ale do rzeczy.
Rzekł pan Nałęcz : „- Jest to przykra sprawa dla Kancelarii poprzedniej kadencji, bo tutaj gołym okiem widać, że w grę wchodzi podejrzenie nieuczciwości. Tzn. wykorzystania osobistej znajomości dla załatwienia sprawy, gdzie osobiste znajomości nie powinny w grę wchodzić. Ta sprawa jest tym bardziej przykra, że ona rzuca cień na bardzo prawego człowieka, jakim był pan profesor prezydent Kaczyński. Właśnie dla obrony pamięci prezydenta Kaczyńskiego w tej sprawie trzeba wszystko od początku do końca wyjaśnić”*
Ja kilka razy zwracałem uwagę, że co do kompetencji pana Nałęcza mam spore wątpliwości. Możliwe więc, że i w tym przypadku mamy do czynienia z podobną sytuacją. Bo zafrapowało mnie, cóż takiego „dla obrony pamięci” sprawdzać chce pan Nałęcz.
Konstrukcja aktu łaski w polskim prawie skomplikowana nie jest. Sprowadza się ona do jednego artykułu konstytucji (139)** oraz dziewięciu artykułów kodeksu postępowania karnego ( rozdział 59, art. 560 – 568)***. Ich przeczytanie (nawet ze zrozumieniem) nie zajmuje zbyt dużo. I wystarczy by zwrócić uwagę, że na dobrą sprawę zapowiedziane przez pana Nałęcza „sprawdzanie od początku do końca” sprowadzać może się jedynie do sprawdzenia, czy podpis pod aktem łaski złożył faktycznie Lech Kaczyński. Oczywiście nikt nie zabroni Kancelarii Prezydenta ani samemu panu Nałęczowi badania owej prawdziwości z różnych odległości czy różnych kątów. Tyle, że nic innego nie są w stanie zrobić.
Co zaś się tyczy wspomnianej nieuczciwości, to jedyną drogą wyjaśnienia tej kwestii byłoby spytanie Prezydenta Kaczyńskiego, czy został czy też nie został wprowadzony przez kogoś w tej sprawie w błąd. Bo tylko w takim aspekcie można mówić o ewentualnej „nieuczciwości”, która mogłaby w jakiś sposób w złym świetle postawić procedurę. Oczywiście tego nie będzie w stanie uczynić nawet pan Nałęcz choćby nie tylko rękę sobie oderżnął. Ot i tyle.
Ja rozumiem, że dla pana Nałęcza „nieuczciwością” jest też fakt związku ułaskawionego z członkiem rodziny Prezydenta. Tyle, że tu wyjaśnienie jest na nic bo nawet gdyby ów Adam S. był choćby i nieślubnym synem Prezydenta to żaden przepis prawa nie zabrania Prezydentowi skorzystania z takiego prawa wobec niego. Nawet gdyby ten „zbir” Adam S. na oczach Prezydenta schrupał na surowo niemowlę to łaska prezydencka nie podlega niczyjej ocenie. Prawnej oczywiście. Tak jest i tyle. Czego by tu nie wymyślać i nie wygadywać. Co zaś się tyczy oceny moralnej to tu akurat wątpię, by najlepszym gremium do tego byli pracownicy obecnego prezydenta.
Na marginesie jeszcze jedna uwaga nawiązująca do stawianego, nie konkretnej osobie (czyli Lechowi Kaczyńskiemu) lecz przeprowadzonej procedurze, zarzutu braku opinii sądu w rzeczonej sprawie. W intencji podnoszących ten zarzut miał on oczywiście uderzyć w Prezydenta i jego współpracowników. Jak pamiętamy w tym przypadku mieliśmy do czynienia ze specjalnym trybem wystąpienia. Proponuję zainteresowanym sięgnięcie do wspomnianych artykułów k.p.k. Szczególnie ciekawe są art. 565 § 2 oraz art. 567 § 1. One wskazują za czyją przyczyną akta sprawy mogły nie zostać opatrzone opinią sądu. Przypomnieć warto, że sprawa miała miejsce w roku 2009 (zakończona aktem łaski z 9 czerwca) gdy Prokuratorem Generalnym był ówczesny Minister Sprawiedliwości Andrzej Czuma z Platformy Obywatelskiej. Jego obowiązkiem było właśnie wystąpienie o tę brakującą dziś wedle niektórych opinię sądu.
Wracając zaś do kwestii „wyjaśniania” tej prostej sprawy nie mam wątpliwości że między wspomnianymi przez pana Nałęcza „początkiem i końcem” nieco czasu upłynie. I przez ten czas sprawa bez wątpienia zdąży wzbogacić się o sporą dokumentację prasowa i wiele relacji w innych mediach. I w tym chyba cała rzecz by trochę to potrwało i by się o tym mówiło. Trudno będzie przy tym zarzucić „wyjaśniającym”, na czele z szafującym swą własną ręką panem Nałęczem, że postępują niewłaściwie. Bo przecież będą „oczyszczać dobre imię Lecha Kaczyńskiego”. Po prostu esencja szlachetności. Tyle, że całe to oczyszczanie służyć będzie bez dwóch zdań temu, by na tym wizerunku jakieś błoto pozostawić. I do tego ta ręka Nałęcza ma posłużyć. Nic innego z tego „wyjaśniania” wyjść nie może.
ps. Jeśli ktoś ma uwagi do przytoczonych przepisów prawa to proszę o uwagi. ja prawnikiem nie jestem.
* http://wyborcza.pl/1,75248,9209758,Dlaczego_prezydent_Kaczynski_ulaskawil_Adama_S__.html#ixzz1G1qkDoPq
** http://www.sejm.gov.pl/prawo/konst/polski/kon1.htm
*** http://karne.pl/kpk.html
Mnie tak naprawdę interesuje kwestia poboczna z pozoru i z moralnością mająca (też z pozoru) niewiele wspólnego. Wyglądająca natomiast z pozoru bardzo technicznie. Nawiążę do wypowiedzi „pierwszego obrońcy honoru Lecha Kaczyńskiego”, pana Nałęcza. Zaznaczę, że wspomniane wcześniej „niewiele moralności” mieści się w poprzednim cudzysłowie. Ale do rzeczy.
Rzekł pan Nałęcz : „- Jest to przykra sprawa dla Kancelarii poprzedniej kadencji, bo tutaj gołym okiem widać, że w grę wchodzi podejrzenie nieuczciwości. Tzn. wykorzystania osobistej znajomości dla załatwienia sprawy, gdzie osobiste znajomości nie powinny w grę wchodzić. Ta sprawa jest tym bardziej przykra, że ona rzuca cień na bardzo prawego człowieka, jakim był pan profesor prezydent Kaczyński. Właśnie dla obrony pamięci prezydenta Kaczyńskiego w tej sprawie trzeba wszystko od początku do końca wyjaśnić”*
Ja kilka razy zwracałem uwagę, że co do kompetencji pana Nałęcza mam spore wątpliwości. Możliwe więc, że i w tym przypadku mamy do czynienia z podobną sytuacją. Bo zafrapowało mnie, cóż takiego „dla obrony pamięci” sprawdzać chce pan Nałęcz.
Konstrukcja aktu łaski w polskim prawie skomplikowana nie jest. Sprowadza się ona do jednego artykułu konstytucji (139)** oraz dziewięciu artykułów kodeksu postępowania karnego ( rozdział 59, art. 560 – 568)***. Ich przeczytanie (nawet ze zrozumieniem) nie zajmuje zbyt dużo. I wystarczy by zwrócić uwagę, że na dobrą sprawę zapowiedziane przez pana Nałęcza „sprawdzanie od początku do końca” sprowadzać może się jedynie do sprawdzenia, czy podpis pod aktem łaski złożył faktycznie Lech Kaczyński. Oczywiście nikt nie zabroni Kancelarii Prezydenta ani samemu panu Nałęczowi badania owej prawdziwości z różnych odległości czy różnych kątów. Tyle, że nic innego nie są w stanie zrobić.
Co zaś się tyczy wspomnianej nieuczciwości, to jedyną drogą wyjaśnienia tej kwestii byłoby spytanie Prezydenta Kaczyńskiego, czy został czy też nie został wprowadzony przez kogoś w tej sprawie w błąd. Bo tylko w takim aspekcie można mówić o ewentualnej „nieuczciwości”, która mogłaby w jakiś sposób w złym świetle postawić procedurę. Oczywiście tego nie będzie w stanie uczynić nawet pan Nałęcz choćby nie tylko rękę sobie oderżnął. Ot i tyle.
Ja rozumiem, że dla pana Nałęcza „nieuczciwością” jest też fakt związku ułaskawionego z członkiem rodziny Prezydenta. Tyle, że tu wyjaśnienie jest na nic bo nawet gdyby ów Adam S. był choćby i nieślubnym synem Prezydenta to żaden przepis prawa nie zabrania Prezydentowi skorzystania z takiego prawa wobec niego. Nawet gdyby ten „zbir” Adam S. na oczach Prezydenta schrupał na surowo niemowlę to łaska prezydencka nie podlega niczyjej ocenie. Prawnej oczywiście. Tak jest i tyle. Czego by tu nie wymyślać i nie wygadywać. Co zaś się tyczy oceny moralnej to tu akurat wątpię, by najlepszym gremium do tego byli pracownicy obecnego prezydenta.
Na marginesie jeszcze jedna uwaga nawiązująca do stawianego, nie konkretnej osobie (czyli Lechowi Kaczyńskiemu) lecz przeprowadzonej procedurze, zarzutu braku opinii sądu w rzeczonej sprawie. W intencji podnoszących ten zarzut miał on oczywiście uderzyć w Prezydenta i jego współpracowników. Jak pamiętamy w tym przypadku mieliśmy do czynienia ze specjalnym trybem wystąpienia. Proponuję zainteresowanym sięgnięcie do wspomnianych artykułów k.p.k. Szczególnie ciekawe są art. 565 § 2 oraz art. 567 § 1. One wskazują za czyją przyczyną akta sprawy mogły nie zostać opatrzone opinią sądu. Przypomnieć warto, że sprawa miała miejsce w roku 2009 (zakończona aktem łaski z 9 czerwca) gdy Prokuratorem Generalnym był ówczesny Minister Sprawiedliwości Andrzej Czuma z Platformy Obywatelskiej. Jego obowiązkiem było właśnie wystąpienie o tę brakującą dziś wedle niektórych opinię sądu.
Wracając zaś do kwestii „wyjaśniania” tej prostej sprawy nie mam wątpliwości że między wspomnianymi przez pana Nałęcza „początkiem i końcem” nieco czasu upłynie. I przez ten czas sprawa bez wątpienia zdąży wzbogacić się o sporą dokumentację prasowa i wiele relacji w innych mediach. I w tym chyba cała rzecz by trochę to potrwało i by się o tym mówiło. Trudno będzie przy tym zarzucić „wyjaśniającym”, na czele z szafującym swą własną ręką panem Nałęczem, że postępują niewłaściwie. Bo przecież będą „oczyszczać dobre imię Lecha Kaczyńskiego”. Po prostu esencja szlachetności. Tyle, że całe to oczyszczanie służyć będzie bez dwóch zdań temu, by na tym wizerunku jakieś błoto pozostawić. I do tego ta ręka Nałęcza ma posłużyć. Nic innego z tego „wyjaśniania” wyjść nie może.
ps. Jeśli ktoś ma uwagi do przytoczonych przepisów prawa to proszę o uwagi. ja prawnikiem nie jestem.
* http://wyborcza.pl/1,75248,9209758,Dlaczego_prezydent_Kaczynski_ulaskawil_Adama_S__.html#ixzz1G1qkDoPq
** http://www.sejm.gov.pl/prawo/konst/polski/kon1.htm
*** http://karne.pl/kpk.html
Subskrybuj:
Posty (Atom)