niedziela, 11 lipca 2010

Ofiary wojny czyli czego nie zauważył Ziemkiewicz

Tego, że od jakiegoś czasu toczy się wojna polsko- polska nikt nie neguje. Byłby zresztą skończonym idiotą każdy, kto wysiłek przekonania, że jest inaczej próbował podjąć. Można jednak mylić się próbując taką walkę opisać, dojść jej przyczyn. Tak, jak to przydarzyło się Rafałowi Ziemkiewiczowi, gdy w sobotniej „Rzeczpospolitej” przeprowadził analizę wojny, która podzieliła nasze społeczeństwo.

To co zaznaczyłem w poprzednim zdaniu jest istota tego, co ja uważam za wojnę polsko- polską i zarazem błędu, który popełnił publicysta „Rzepy”. Różnimy się zasadniczo w tym, jak taki konflikt przebiega.

Polityka w postaci nieskażonej zacietrzewieniem ani wynikającą z różnych przyczyn skłonnością do chowania się za plecy zwolenników wygląda jak starcie mogące przybierać postać od partii szachów po brutalny bokserski pojedynek. W takim kształcie o wyniku starcia decydują kibice, którym w pojedynku przypada jedynie rola widzów. Owszem, mają oni swoje sympatie i antypatie ale tak to jest że czasem komuś udaje się wychować sobie wiernych fanów. W skrajnych przypadkach polityka może być już grą zespołową gdy walkę wspierają jakieś aspirujące do udziału w polityce większe środowiska. Ale wtedy jeszcze ciągle zachowana zostaje równowaga systemu, w którym większość pozostaje oceniającymi obserwatorami.

Tę równowagę narusza się gdy widzi się swoją niemoc. Czy to w samym działaniu czy też umiejętności przekonywania wyborców. Kiedy zauważa się, że tylko przeniesienie rywalizacji ze sporu o konkrety i generalia w sferę emocji może te niemoc przełamać. To przenoszenie akcentów jest cechą systemów politycznych, w których do czynienia mamy z przywódcami tyleż nieudolnymi co pełnymi ambicji. Tak jest we Włoszech i Hiszpanii gdzie coraz częściej polityka dzieje się na ulicach a podział został chyba na lata utrwalony. Tak dzieje się, niestety i u nas.

Nie chcę pisać o początku wojny polsko- polskiej choć mam swój pogląd na to, kiedy on nastąpił. O końcu pisać łatwiej, choć uczciwie zacząć trzeba, że nie wie się kiedy on nastąpi. Jak zauważa Ziemkiewicz, trudno w obecnych wodzach stron konfliktu dostrzec zainteresowanie jego końcem. Jest ona korzystna dla ich obu.

W warunkach normalnie, czyli tak jak opisałem wcześniej, funkcjonującej polityki nie byłoby możliwe stworzenie politycznego układu dwubiegunowego w którym istniałyby siły dominujące niemal nie różniące się od siebie. Chodzi mi tutaj o sferę programową i ideologiczną. Oczywiście tę z początku konfliktu bo o stanie na dziś trudno w ogóle mówić. Wojna ma to do siebie, że wymaga szybkich decyzji w kwestiach taktyki. Stojący z boku mogą się łatwo pogubić. Taki kształt sceny wymagał przycięcia postrzegania przez wyborców sceny politycznej wyłącznie do schematu „pięknej i bestii”. To oczywiście oszustwo. Wybaczalne lub nie, nie mnie sądzić. Ale w tym skrywa się wyjaśnienie czemu ten bokserski pojedynek nagle stal się totalną wojną. Po prostu w takim kształcie stal się zrozumiały dla dotychczasowych kibiców. Zostali oni zaproszeni prze kapitana jednej z drużyn na boisko by rozstrzygnąć walkę w oparciu o jasne nagle reguły gry. „Seek and destroy”. To kibice kochają najbardziej.

W swej analizie Ziemkiewicz kwestię masowości w polsko- polskiej wojnie całkowicie pominął. Owszem, pisze o przyłączaniu do konfliktu jakichś, czasem dość liczebnych środowisk ale ciągle wspomina o jakiejś, rzeczywistej lub quasielitarności. A przecież tak dobrze nie jest aby mówić o niemal 2- milionowej elicie. Tyle to nie ma nikt! Dość ostre słowa pod adresem tych „elit” kieruje Ziemkiewicz pewnie przez ostrożność, by jednak nie narazić się „mięsu armatniemu”.

Prawda jest taka że pękły nam nie elity. To byłoby jeszcze znośne tym bardziej, że elity z zasady jakieś pęknięcia albo blizny po nich obnoszą z lubością. Pęknięte społeczeństwo to już spory problem. O ile elity z pęknięciami żyć przywykły, nie uważając ich przeważnie za jakiś powód wzajemnych towarzyskich wykluczeń to społeczeństwu w stanie wojny żyć jest ciężko. Przez to choćby, że, inaczej niż elity, orientujące się, że w większości cała ta wojenka to „pic na wodę fotomontaż”, zwykli udzie biorą to na poważnie. I przeżywają. Popadając bądź to w irytujący innych triumfalizm bądź też w wyniszczające przygnębienie.

I to jest prawdziwy problem wojny polsko- polskiej. Tu nie wystarczy wola wodzów by nagle przestać do siebie strzelać. Tu nie jest tak, że gdzieś poza oczami kamer można radośnie pogadać jak kumpel z kumplem przy kawie czy czymś mocniejszym. Dla tak skłóconego narodu czasem lekarstwem jest albo czterdziestoletnia tułaczka po pustyni albo też wojna większa, która przyjdzie z zewnątrz. Trudno oczywiście życzyć narodowi czy to pierwszej gehenny czy też drugiej tragedii. Trzeba więc przyjąć, że to potrwa jeszcze jakiś, dłuższy raczej, czas. Że będziemy się zatracać nie zdając sobie sprawy, iż jesteśmy nie stronami konfliktu ale jego ofiarami. Wnoszącymi tę wojnę do własnych domów, sadzającymi ją przy niedzielnym obiedzie.

Aż znajdzie się ktoś, kto uwiedzie całe społeczeństwo jakąś wielką wizją.

Czy ktoś jest w tanie uwierzyć, że coś takiego nastąpi? W Polsce…?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz