poniedziałek, 12 lipca 2010

Johannesburg 2010- Srebrenica 1995 (ani słowa o futbolu!)

Mój stosunek do futbolu (czy, jak pewnie poprawiłby mnie 100% Jankes, soccera) najlepiej ilustruje zawiązek mej, nigdy nie zakończonej rozmowy z Kobietą Moja Kochaną na temat Mundialu. Niezakończonej z przyczyn oczywistych. Zacząłem ją od tego, że od dawna nie ekscytują mnie piłkarskie pojedynki by zaraz, drugim zdaniem westchnąć Nat tym stanem: „I pomyśleć, że kiedyś lubiłem futbol”

- Lubiłeś futbol? Kiedy Słonku? – zapytała Kobieta Moja Kochana, znająca znakomicie mój sportowy gust. I tyle tego gadania było. Bo co miałem powiedzieć?

Faktem jest, że nie potrafiłem KMK odpowiedzieć. Gdybym miał jej odpowiedzieć to musiałbym przyznać się, że trudno mi znaleźć taki moment mego życia, gdy faktycznie przepadałem za piłką nożna, dla niej zarywałem noce i żyłem przez nią na granicy zawału serca. Co najwyżej przypomniałbym sobie pojedyncze incydenty ocierające się o ten stan. Rzadkie incydenty… Ale dziś ten sport to dla mnie idiotyczna wizja jakiegoś syberyjskiego króla aluminium, który przyjeżdża nad Tamizę i w dwa tygodnie kupuje sobie najlepszy zespól świata. Jakby kupował Bentleya z opcjonalnym wyposażeniem. Dla szpanu…

Jeśli jednak kiedyś rzeczywiście zdarzało mi się Lubić futbol to raczej ten „zimno europejski” niż południowy. W wykonaniu Niemiec, Anglii czy Holandii. W żadnym wypadku włoski czy hiszpański. Wolę zdecydowanie grę z głowa niż grę z sercem. A do tego nie cierpię gdy ktoś robi z tego sportu teatr prowokując za plecami sędziego a później, już w jego przytomności padając z twarzą trzymaną rekami mimo, że sprowokowany lekko dotknął ramienia.

Biorąc to pod uwagę, resztka mego zainteresowania byłem wczoraj po stronie reprezentacji Holandii. Chciałem by to oni a nie Hiszpanie mieli szczęście podniesienia w górę pucharu świata. Kibicowałem w duchu Holandii do momentu, gdy dotarło do mnie, że tak to skończyć się nie powinno. Nie z powodów sportowych lecz symbolicznych. Kiedy ściskałem kciuki za holenderskich chłopców przypomnieli mi się inni holenderscy chłopcy, którzy kiedyś grali w inna g®, taka bardziej męską.
Piętnaście lat temu holenderscy chłopcy też stanęli przed szansą przejścia do historii. W ich rękach okoliczności złożyły los kilku tysięcy uciekinierów, którzy schronili się w Srebrenicy przed okrucieństwem wojny domowej. 12 lipca holenderscy chłopcy opuścili swe pozycje i pozwolili by o losie tych, którzy im powierzyli swoje Zycie zadecydował Radowan Karadzić i Ratko Mladić. Ludzie z innej bajki niż holenderscy chłopcy. Co było później…

Dlatego wczoraj, 12 lipca całym sercem kibicowałem przeciwnikom holenderskich chłopców. Uznałem, że jest to jedyny dzień, w którym holenderscy chłopcy tryumfować nie mogą. Bo byłaby to ironia losu. Choć na boisku nie było żadnego z tych, co w Srebrenicy nie okazali się prawdziwymi żołnierzami, choć przecież mieli karabiny, to nie chciałem tego, by siedząc w domu, z piwem w ręku mieli szansę radością przykryć wyrzuty sumienia za to, że wtedy nie chcieli przejść do historii.

Dziś, jutro, za tydzień znów wole i będę wolał aby holenderska głowa wygrała z hiszpańskim sercem. Ale nie 12 lipca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz