Spośród spraw, które państwo, czyli ludzie, którzy w danym momencie maja ten komfort, że pod taką marką mogą sprzedawać swoje lepsze lub gorsze pomysły, w czubie najbardziej dyskusyjnych, by nie powiedzieć wprost najgłupszych są te związane z instytucjonalnym edukowaniem obywateli. Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę uzasadnienia, jakie wprowadzaniu tych pomysłów towarzyszą.
Oczywiście uzasadnienie generalne jest takie, że dzięki otrzymanej od państwa edukacji obywatel będzie lepiej przygotowany do życia (to bonus dla obywatela) oraz bardziej przydatny państwu ( zysk dla benefaktora). Byłoby to oczywistą prawdą, której nawet słowem nie usiłowałbym podważyć gdyby w grę wchodziło wyedukowanie przez państwo obywatela w ilości sztuk jeden. Faktycznie wtedy oba cele dałoby się zrealizować przednio ustawiając program nauczania tak, by łączył to, co interesuje ucznia z wizją tego, jak państwo może tak wykształconego człowieka wykorzystać.
Tyle, że państwa mające do wyedukowania po jednej osobie nie istnieją. A nawet jakby mogły sobie pozwolić na taką ekstrawagancję to i tak zaraz znalazłby się jakiś wizjoner, który na miejscu tej jednostki najpierw widziałby a później rzeczywiście posadził miliony. A wtedy cały sens z miejsca szlag trafia.
Państwo nie jest przecież od tego żeby jakiemuś tam Krzysiowi z Pikutkowa przygotowywać program nauczania, który akurat jego, tego Krzysia, zadowoli a państwu przyniesie największe możliwe w takiej sytuacji korzyści. I nie dlatego nie jest od tego, że jest to niemożliwe bo to nawet dałoby się zrobić. Nie jest od tego, bo go na to nie stać. Taka edukacja oznaczałaby indywidualny plan nauki, oddzielne lekcje, indywidualnych nauczycieli. Dla wszystkich Krzysiów we wszystkich, małych i wielkich Pikutkowach. Czyli gdzieś koło połowy PKB albo i więcej. I tu powinno się wprost powiedzieć (w imieniu tego państwa) „przykro nam ale nie da się” i przestać bredzić o powszechnej, efektywnej edukacji. Ale nie mówi się. Takich odważnych to trudno by w ramach wspomnianego „państwa” szukać.
W zamian za to mamy co jakiś czas zmianę koncepcji tego „powszechnego edukowania”. Można na przykład uczyć wszystkich wszystkiego i nie zwracać uwagi na to, że taka chemia takiemu Krzysiowi w życiu nigdy się nie przyda po uzyskaniu ostatecznej oceny z tego przedmiotu na cenzurce. Oczywiście można tu zauważyć, że przecież dzięki tej chemii tenże Krzysiu kiedyś może uniknąć zaczadzenia gdy zdarzy mu się pod wpływem metanolu zasypiać w ciemnościach przy nieszczelnym piecyku. Racja to słuszna z pozoru ale takie podejście i tak nie będzie w stanie zapewnić hipotetycznemu Krzysiowi pełnego bezpieczeństwa bo jak spitoli się kiedyś z wysokiego drzewa ze skutkiem śmiertelnym to i tak już mu nie pomogą najszczersze żale że do programu nie dołączono choćby podstaw aerodynamiki.
Mimo tej ostatniej konstatacji przedstawiony schemat pokazuje drugie podejście do problemu. Obserwowane choćby teraz, przy obecnym, nie pierwszym zresztą udoskonalaniu systemu. Sprowadza się ono do wybrania grupy dziedzin, które dla obywatela oraz dla państwa są (jakoby) priorytetowe i skupiania uwagi na nich w procesie edukowania obywatela kosztem ograniczania udziału w procesie tych dziedzin (spośród tych „wszystkich”, których kiedyś uczono), które ani państwu ani obywatelowi do niczego się nie przydadzą.
Rzecz w tym jednak jak wybrać. Ale o tym za chwilę. Na razie zajmijmy się praktyką. Wskazane jest aby obywatele uczyli się „umiejętności praktycznych”. Nie, szanowny czytelniku, nie chodzi o takie przydatne zajęcia jak choćby wbijanie gwoździ i tym podobne. Wręcz przeciwnie. Na lekcjach, poświęconych niegdyś temu jak zrobić deskę do mięsa dziś dzieci przerysowują z książeczek do zeszycików znaki drogowe. Cholera wie po co… Wspomniane „umiejętności praktyczne” to dyscypliny matematyczno –przyrodnicze czy przedsiębiorczość ( głowę bym dał, że to raczej cecha niż umiejętność). Zaś te zbędne to na przykład historia. Przez jakiś czas większość polityków zajmujących się czy też tylko wypowiadających się na temat edukacji powtarzało jak by byli nakręceni, że „trzeba uczyć obywateli takich umiejętności jak wypełnienie PIT-u”. Niby racja, przynajmniej z punktu widzenia państwa ale o tym za chwilę.
Powiedzieliśmy już, że „przydatność” z punktu widzenia ucznia jest niemożliwa do określenia w skali masowej. Bo każdy ma inne jej pojęcie. Jednemu przyda się owa chemia, innemu mistrzowskie opanowanie gitary a jeszcze innemu umiejętność otwierania drzwi auta kawałkiem drutu. Przejdźmy więc do „przydatności” patrząc z perspektywy państwa. Ono od jakiegoś czasu tak dba o te kwestię, że niektórym wręcz płaci by pilnie uczyli się tych przydatnych rzeczy darując sobie jakieś własne, mało państwu potrzebne fanaberie. Zastanówmy się więc po co państwu obywatele biegi w chemii, fizyce, matematyce? Po nic. O ile wiem to państwo nie za bardzo ma co zaoferować absolwentom takich kierunków czy to uniwersyteckich czy politechnicznych. Nie ma zbyt wielu ośrodków badawczych a i inżynierów u nas potrzebuje raczej taka „Skanska” czy inny „Stalexport” bo to one budują autostrady a nie państwo. A jeśli państwo daje taki prezent „Skansce” to czemu nie pani Czesi z warzywniaka? W czym ona od „Skanski” gorsza? Poza tym nie jest to państwo w stanie nawet kontrolować wspomnianej „dystrybucji fachowców” tak, by ci „zaprogramowani” specjaliści trafili na rynek pracy akurat wówczas gdy są poszukiwani. Cykl koniunkturalny nijak nie chce dopasować się do cyklu edukacji… Jednym słowem te edukacyjne „łapówki” od państwa to pieniądz wywalony w błoto. A do tego trafić mogą do kogoś, kto tylko dla nich wybierze „wspierany” kierunek choć jest matematycznym debilem i, dla odmiany, humanistycznym geniuszem. Kasa wywalona w błoto po dwakroć. Nawet ten PIT mityczny budzi wątpliwości bo czego jak czego ale tego, jak się nie dać państwu „wycyckać” obywatel sam się nauczy szybciej niż czegokolwiek.
Gdyby państwo istotnie chciało stworzyć system edukujący obywateli w tym, co im akurat przyda się najbardziej to poza umiejętnością czytania i pisania powinno wprowadzić lekcje boksu czy innej samoobrony oraz, ewentualnie obsługi broni. Zresztą to ostatnie to i z korzyścią dla siebie. Reszty obywatel nauczyłby się wedle własnych potrzeb we własnym zakresie. Już wymyśliłby jak. Mając przy tym motywację i w tej postaci, że doskonale wiedziałby, iż na nikogo innego w tym zakresie poza sobą (lub rodzicami) nie może liczyć.
I, co ważne, nie jest interesem państwa wtrącać się w sprawy intymne obywatela. A jeśli już to na całego. Łącznie z tym, że jak się wyedukowanemu w tym zakresie obywatelowi trafi jakaś wpadka to niech ma prawo rościć sobie od edukatora brakoroba. Na przykład alimenty od Prokuratorii Generalnej. A co? Jak już to dobrze i z gwarancją! I może wtedy (biorąc pod uwagę doświadczenia brytyjskie choćby) kilku mądrali by przejrzało na oczy. Gdyby pojęli jak się ma interes państwa w tej sprawie do interesu… ze się tak wyrazimy, obywatela.
A co z interesem państwa? Tego, które teraz szkoli sobie absolutnie nie przydanych państwu jako instytucji matematyków, fizyków i takich tam… W interesie państwa właściwie pozostaje tylko nauka historii i religii (opcjonalnie etyki jak kto ma na religię alergię). Czyli to, co teraz obcina się lub chciałoby się ze szkól usunąć. Czemu akurat tego? Bo państwu powinno zależeć na tym by wyedukować obywatela na… obywatela, który nie tylko potrafi powtórzyć definicję „powinności obywatelskiej” ale i ją pojmie. I to w bardzo szerokim kontekście. I potrafi wśród „obywatelskich powinności” zobaczyć i potrzebę najwyższych ofiar składanych państwu nie pytając za każdym razem „czemu” lecz mając to we krwi. A to drugie po to by mieć szacunek dla drugiego człowieka.
I tak to jest z tą edukacją i tym wielkim edukatorem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz