wtorek, 20 lipca 2010

Armia Platformy maszeruje na brzuchu

Tytułowe zdanie wzięło się ze sporu o istotę zwycięstw odnoszonych przez walczące armie. Autorem stwierdzenia, oczywiście pomijającego Platformę Obywatelską, miał być Artur Wellesley, książę Wellington. Jego główny protagonista z tamtych czasów, Cesarz Francuzów Napoleon I, jeszcze w czasie, gdy był generałem Napoleonem Bonaparte walczącym we Włoszech, twierdzić miał, że „armia musi być biedna”. Na polach pod Waterloo historia zweryfikowała ich poglądy przyznając rację wodzowi Anglików.

Ten spór a właściwie stanowisko zwycięzcy przyszło mi do głowy podczas lektury opublikowanego dziś materiału Joanny Lichockiej „Jak trafić do serc nowych wielkomiejskich”*. Choć może byłby on świetnym punktem wyjścia do bardziej ogólnych rozważań o elektoratach obu niedawnych wodzów toczących bitwę o pałac na Krakowskim Przedmieściu, w oparciu o przytoczone stanowiska historycznych przywódców, to wróćmy jednak do konkluzji zawartych w tekście Lichockiej. Jest on dość długim i wieloaspektowym szkicem starającym się zarysować mentalność ludzi, na których dokonała się XXI- wieczna wersja czegoś, co kiedyś nazywane było awansem społecznym. Teraz zaś określane jest raczej jako „zasilenie szeregów nowej klasy średniej”. Swoje wnioski oparła Joanna Lichocka na wyniku uzyskanym przez obu kandydatów w II turze wyborów prezydenckich a właściwie na szalonej dysproporcji między tymi wynikami ( przy okazji, nadmiernie uszczypliwie ocierając się wręcz o zachowanie niegrzeczne, odnosi się do innego miejsca gdzie wynik zwycięzcy był jeszcze bardziej znaczący)

Analiza Lichockiej wyda mi się przegadana. Oczywiście nie wątpię, że te wszystkie akcenty, na które autorka zwraca uwagę, można znaleźć w tym, jak o polityce mówią nie tylko przedstawiciele „nowej klasy średniej” ale w ogóle elektorat Komorowskiego i Platformy Obywatelskiej. Tyle, że ja w ich sposobie mówienia widzę raczej alibi i próbę kamuflowania prawdziwego, bardzo prozaicznego powodu, dla którego ich wyborem nie jest PiS ale Platforma. Nie czują się oni, wbrew opinii Lichockiej, na tyle gorszymi obywatelami by musieli być warunkowani do poczucia obywatelskiego obowiązku akcjami typu „zmień kraj, idź na wybory” czy też „ gdziekolwiek będziesz, zagłosuj”. Ich uwarunkowało co innego i dużo wcześniej. To nie są ludzie, którzy muszą cokolwiek komukolwiek jeszcze udowadniać. Ich „aktem szlachectwa” jest choćby miejsce, w którym zrzucili kotwicę. Miasteczko Wilanów to więcej niż Warszawa. To jest TA Warszawa. Są w TEJ Warszawie i dobrze to wiedzą. Nie mają powodu wstydzić się, że są z Zakroczymia, Ostrowii Mazowieckiej, Nieporętu czy skąd tam by nie byli. Bo są przede wszystkim z Miasteczka Wilanów.

Sukces PO w tej grupie nie bierze się wcale z żadnych pogłębionych analiz a z dostrzegania bardzo oczywistych, leżących właściwie na wierzchu spraw i włączania ich w swoją retorykę. A wychodzi jej to przednio biorąc pod uwagę osiągany wynik. Platforma nie dokonała żadnych badań socjologicznych lecz szanownym „nowym miastowym” zapuściła po prostu dyskretnie „żurawia” do portfeli. I wie w związku z tym czego oczekują oni i czego boja się jak ognia.
Lichocka zauważa, że spora część „nowej klasy średniej” to wytwór mniej więcej ostatniej dekady. I ta gwałtowność procesu tkwi u źródeł wyboru ludzi, którzy ten szybki awans przeszli. Przeszli go za sprawą dwóch elementów: zaciągniętego kredytu na luksusowe życie i graniczącej z przekonaniem nadziei, że nic nie zachwieje podstawami, które w pewnym momencie uczyniły ich zdolność kredytową na tyle imponującą by to „Miasteczko Wilanów” przestało być tylko marzeniem.

Dla nich kwestie sporów programowych mają znaczenie drugorzędne albo i piątorzędne. W zasadzie nie maja oni ani czasu ani też potrzeby posiadani czegoś więcej ponad dość ogólnie pojmowane sympatie polityczne. Nie wynieśli też zapewne z domów tradycji tkwienia i uczestniczenia w dyskusji o szeroko rozumianych ideologicznych generaliach. To zaś determinuje ich bardzo powierzchowne traktowanie pojęcia „bycia politycznie zaangażowanym”.
Sposób, w jaki doszli do momentu, w którym mogą sobie już pozwolić na konsumowanie owoców swego sukcesu sprawia, że tym, co ich przede wszystkim interesuje jest uzyskanie poczucia bezpieczeństwa i stabilności. Nic bardziej nie jest w stanie poderwać ich do działania od straszaka czyjejś nieobliczalności.

W zasadzie można powiedzieć, że oni mają serdecznie w dupie to, że ktoś obiecuje modernizacje a inny znowu wzrost dumy narodowej. Oni już swoją modernizację mają za sobą a dumni są przede wszystkim wtedy gdy pilotem otwierają wjazd do podziemnego garażu albo gdy swym „wszystko mającym” autem pojadą do rodzinnej miejscowości by tam przejechać najpierw główną ulicą a później temu i owemu pokazać fotki z Rio.
Tak długo jak długo PiS pozwoli podczas kolejnych wyborów wmanewrować się w schemat gry w „dobrego i złego policjanta” przyjmując narzuconą rolę „złego” nie ma co liczyć na to, że Miasteczko Wilanów znów nie poderwie się na kolejny okrzyk „wróg u bram”. Wydaje mi się, że odwrócenie sposobu patrzenia na siebie z perspektywy drogich, zamkniętych osiedli, musi partii Kaczyńskiego zająć lata. Jak ludowi Izraela tułaczka bo niezbyt w końcu wielkiej pustyni.

Chyba, że wydarzy się coś zupełnie innego. Coś, co musi stać się jeśli w dramatycznych okolicznościach załamie się mit „zielonej wyspy”. Jeśli ci wszyscy zadłużeni z Miasteczka Wilanów znajdą się nagle w sytuacji gdy ich rata kredytu przerośnie ich finansowe możliwości wtedy się ruszą. I poprą nie tylko Kaczyńskiego. Poprą i samego diabła jeśli choć kącikiem ust wspomni, że ma na ich straszną opresję cudowne lekarstwo (proszę nie sugerować, że porównuję Kaczyńskiego z diabłem. To nie ja porównuję). Bo za niepodległość może nie są oni zbytnio skłonni umierać ale za to Miasteczko i za tę zawartość garażu owszem.

http://www.rp.pl/artykul/511054_Lichocka__Jak_trafic_do_nowych__wielkomiejskich.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz