Opublikowany wczoraj przeze mnie tekst i reakcje na niego, poza tym, że w lepszym lub gorszym stylu zakończyły kilka moich tutejszych znajomości, mocno zweryfikowały moje dzisiejsze publicystyczne zamierzenia. Nie miałem zamiaru, przynajmniej w jakiejś bliższej perspektywie, poświęcać kolejnego materiału kwestii politycznych wyborów. A okazuje się, że to temat i pojemny, ciekawy i, co najbardziej chyba pociągające dla kogoś szukającego inspiracji dla publicystycznej działalności , traktowany niezwykle emocjonalnie.
Jeśli chciałoby się w jakiś sposób opisać świat politycznych wyborów to trzeba by go ulokować na trzech dość od siebie odległych biegunach. Pierwszy skupia tych, którym jest wszystko jedno a polityka dla ni9ch to słowo brzmiące złowrogo. Z różnych powodów i z różnymi motywacjami ludzie tam spotykani trafili w to miejsce. Jedni dlatego ze „wszyscy kłamią i kradną” a inni z tego powodu ze odczuwają stan życiowej nirwany i nie mają ochoty by cokolwiek nieistotnego (a w ich sytuacji czymś nieistotnym jest polityka) zakłócało ich poczucie szczęścia. Tę grupę w naszych dywagacjach możemy właściwie pominąć choć ona jest w jakiejś części dynamiczna zasilając w pewnych okolicznościach grupy pozostałe.
Dwa kolejne bieguny stanowa rzeczywiste antypody bo istniejące w warunkach świata ludzi politycznie zainteresowanych a nawet zaangażowanych. Z jednej strony tego świata są wyborcy. Ludzie, którzy poczuwają się do pewnych politycznych powinności i którzy przynajmniej starają się wykonywać je w oparciu o racjonalne przesłanki. To grupa najmniej wdzięczna dla różnych speców od inżynierii społecznych, kingmakerów opracowujących wyborcze strategie. Bo sa to ludzie, którzy czegoś oczekują. Wobec których trzeba przyjąć postawę przypominającą działania właściwe dla sfery rynku. Nie jest to grupa jednorodna, złożona z mniejszych zbiorowości stanowiących bardziej konkretny target, ale mająca ten wspólny element, że ma określone oczekiwania i w oparciu o nie opiera swoje wybory. Tak, jak wybiera sobie model auta tak też wybiera sobie model zarządzania państwem przez następna kadencję. W tym modelu maja być te, mniej lub bardziej dla nich komfortowe rozwiązania, których oni oczekują.
Oczywiście nie jest tak w polityce, że wychodzimy wobec tego typu klienta z założenia że jest on panem absolutnym tego, co mu zaproponujemy. Jeśli popatrzy się na działania wielu liderów rynkowych to i u nich widać, że obok kształtowania produktu tak, by trafić z nim do klienta, podejmuje się działania mające na celu ukształtowanie klienta tak, by był przekonany, że chce tego, co dana firma mu może zaoferować.
Ten trudny klient jest też klientem najbardziej wartościowym. On wprowadza do polityki element dynamiki. Zmusza partyjne sztaby by szukały sposobów dotarcia do niego, by nie pozwalały formule programowej 9a często i ideowej) zatrzymać się w pewnym momencie i stać się anachroniczną. Świat, ten rzeczywisty a nie polityczny, ma przecież taka dynamikę ze przymknięcie na to oko od razu czyni polityka niewspółczesnym i nieprzystającym do rzeczywistości. A to jest czymś samobójczym. I dla niego (choć to akurat przede wszystkim jego problem) i dla tych wszystkich, którymi przychodzi mu kierować.
Drugi biegun to wyznawcy. Grupa bezwzględnie potrzebna każdemu politycznemu środowisku bo stanowiąca potrzebny drogowskaz wskazujący ogólny kierunek. Poprawiająca przy tym samopoczucie poszczególnych polityków dla których świadomość racji i poparcia dla niej jest istotna. Ale ten element politycznego świata ma też niezamierzona zdolność do usypiania tych, których obdarza swym zaufaniem a czasem wręcz miłością. Modelowy wyznawca jako swoje motywacje uzasadniające taki a nie inny wybór podaje kwestie fundamentalne. Często podane w bardzo kategorycznej formie. Ale też w tak dużym stopniu ogólności, że bardzo łatwo je zaspokoić.
Ta łatwość jest lustrzanym odbiciem opisanej wyżej konieczności rozpoznawania oczekiwań wyborców. O ile tamta nadaje ugrupowaniom dynamikę w działaniu o tyle ta utwierdza w przekonaniu, że wystarczy choćby dryf byleby kierunek był słuszny.
Wyznawcy w dyskusji posługują się najczęściej argumentami pola walki. Dla nich próba oceny to, w zależności od tego, kto się poważy, albo atak albo dywersja. Te zaś są niedopuszczalne bo osłabiają.
W rzeczywistości nic tak nie osłabia jak grupa wyznawców. Ona daje poczucie stabilizacji. Ona upewnia, że jak by nie było źle, to jednak jakoś będzie. Ona wreszcie jest tak mało wymagająca że przy tym się nie można zbytnio przepracować. Słowem spełniony sen gnuśnego polityka. I gnuśnej partii. Pozwala trwać na pozycji, która się jakiś czas wcześniej zajęło.
W dyskusjach z wyznawcami nie ma sensu odwoływać się do kwestii szczegółowych bo ich interesują kwestie fundamentalne. Właściwie to bardzo dobrze, bo dzięki temu mówi się w polityce o ideach, zasadach. Tyle, że politykę prowadzi się nie po to, żeby mówić ale by te idee i te zasady wcielać w Zycie. I tu pojawia się problem. Bo aby było to możliwe potrzebni są już nie wyznawcy ale wyborcy. I tu idea obrony okopów ujawnia swą fundamentalna słabość.
Nie da się zmieniać świata na lepszy będąc w opozycji. Można co najwyżej o tym lepszym świecie mówić. Ale jeśli mówi się tylko do tej ostatniej grupy to będzie się mówić do znudzenia. Bez żadnego innego efektu.
Idee trzeba ubierać w programy, które uczynią je realnymi. Te programy trzeba umieć przedstawić obywatelom w taki sposób, by marzyli o ich realizacji. Trzeba sprawić by wyborcy poszli właśnie dla nich wypełnić swój obywatelski obowiązek. Samo przekonanie, że się ma rację to za mało. To zdecydowanie za mało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz