Wczorajsze „Damy radę” pana Premiera Tuska jest chyba najlepszym dowodem na to, że… może być różnie. W takiej sytuacji człowiek, pewien swoich racji, swoich zdolności i sił powiedziałby raczej „jesteśmy na to gotowi”. Tyle, że w tej sytuacji byłoby to raczej czymś w rodzaju tyrady skazańca na szafocie.
Po tym, co oglądaliśmy i słyszeliśmy w ostatnich tygodniach trudno nie przyznać, że pod pewnym względem ten, który był drugi, ma lepiej. Pod tym mianowicie, że on już nic nie musi. Nikt go nigdy nie rozliczy z rzuconych obietnic i zapowiedzi. Jak bardo byłyby one nierealne trudno od niego oczekiwać rachunku zdanego z nich bo nawet dla najzacieklejszego przeciwnika oczywistym jest powód nie wywiązania się.
Ze zwycięzca jest już gorzej. Szczególnie zaś z takim, który nie tylko obieca ale jeszcze wyznaczy sobie ramy czasowe, w których obietnice mają się ziścić.
Jeśli porównać to, co się wczoraj stało, można powiedzieć, że mieliśmy do czynienia z licytacją brydżystów. Obaj mieli niezłe karty i w efekcie ustalony kontrakt jest niebywale wysoki. Właściwie nie będzie chyba nadużyciem przypuszczenie, że raczej nierealny. Wynik uzyskany przez tego, który nie pozostał w grze to oczywista kontra.
Panu Komorowskiemu trudno współczuć bo zwycięzcą jest on niewątpliwie i właśnie osiągnął szczyt tego, co było, a może nawet i nie było w jego zasięgu. Tyle, że grał w parze z panem Tuskiem, któremu teraz wykłada karty. Temu drugiemu natomiast zazdrościć nie ma czego. Nie dość że licytował wysoko zdając sobie zapewne sprawę, że licytuje niską stawkę. Sam swego czasu ocenił ją z wyjątkową pogardą odrzucając ją choć wystarczyło tylko wyciągnąć rękę. Bez tego wszystkiego, co trzeba było zrobić dla Komorowskiego. Na domiar złego ma świadomość, że zadłużył się tą mniej ważną elekcją a conto tej, na której nie tylko zależy mu znacznie bardziej. Ta druga to dla niego właściwie „być albo nie być”. Może się zdarzyć tak, że już niedługo będzie nic nie znaczącym kolegą Prezydenta Komorowskiego. Po tym co oglądaliśmy perspektywa mało ponętna i wywołująca wręcz uczucie współczucia wobec Tuska.
Sytuacja, w która wmanewrowała się Platforma stawiając tak wiele na zwycięstwo Komorowskiego to coś bardzo trudnego i niebezpiecznego. Trudnego dla PO a niebezpiecznego dla nas. 500 dni to nic jeśli chce się cokolwiek przeprowadzić. Chyba że się już na to w tej chwili gotowym. Czy PO jest? A skąd! Dokładnie wiemy co było w szufladach w roku 2007. Dobrze wiemy też jak wyglądała ustawodawcza kompetencja tej partii gdy puste szuflady starała się jakoś rekompensować. Tedy tytułowe nawoływanie by szuflady zostały otwarte nic nie da. Poza tym, że teraz ich zawartości nie da się tłumaczyć tym, że ktoś tam zabrał kluczyk i oddać nie chce.
Gdy rozmawiałem o owych 500 dniach z Futrzakiem zauważyłem, ze jedyne, co można w tym czasie zrobić by zdobyć serca wyborców, to trysnąć populizmem. I tego właśnie się spodziewam. Jednym słowem zamiast na szuflady gotujmy się na portfele!
Tyle, że populizm kosztuje drogo. Bardzo drogo. Tym drożej im bardziej nawołuje się do reformy finansów publicznych. Te nawoływania akurat, pewien jestem tego, pozostaną bez echa. Bo na reformie finansów publicznych chyba nikt jeszcze nie zbudował sobie masowego poparcia i wyborczego sukcesu.
Zamiast tego będzie mające rzymski rodowód rzucanie monet w tłum.
Tylko po co? Po to by pan Tusk nie musiał stawać się wyłącznie nic nie znaczącym kolegą Prezydenta Komorowskiego. Oczywiście można się spierać z moim zdaniem twierdząc, że pan Tusk to polityk odpowiedzialny. Tyle, że nikt mi nie wskaże najmniejszego dowodu na to, iż na tyle odpowiedzialny by ocalić budżet przed pokusą sfinansowania tych obietnic pana Komorowskiego z których wypadałoby się teraz wywiązać, przed „Damy radę” za wszelką cenę, i przed kupieniem sobie wyborczego zwycięstwa za te 500 dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz