Z Igorem Jankę polemizuje mi się o tyle ciekawie, że przeważnie podzielam jego opinie do których się odnoszę. Jednak zawsze znajduje się jakiś element nas różniący albo też uwiera mnie zbyt delikatny akcent, który przykłada on do pewnych aspektów.
Czwartkowy tekst Jankego „Polska jest jeszcze słabsza”* miał nieszczęście sąsiadować z kuriozalnym tekstem Tomasza Wołka „Cienka stalowa lina” i nie był w stanie przebić się mając przy boku coś, co przyciągało uwagę z taką siła jak g***o muchy.
W swym tekście, analizującym obecną sytuację naszego państwa, Igor Janke dokonuje odważnej ekspiacji i zarazem wiwisekcji przyczyn tego, co obserwujemy. Choć może robi to nieświadomie, pisze o tabloidyzacji naszego państwa do której ręki przykładają również media. Fragment:
„Najbardziej jednak wstrząsające jest dla mnie zachowanie mediów. Tych samych, które po 10 kwietnia umiały odnaleźć godne zdjęcia pary prezydenckiej. Ale kiedy można już było zdjąć czarno-białe fotografie zmarłych, na portalach szybko zagościła dobrze znana – i coraz bardziej ponura – twarz Janusza Palikota. Są takie portale i takie programy telewizyjne, w których poseł z Lublina gości niemal co dzień”
i opis zachowań dziennikarzy
„Przejmujący jest dla mnie widok maszerującego przez Sejm Palikota i pędzącej za nim bezmyślnej – właśnie tak koledzy dziennikarze: bezmyślnej – sfory młodych mężczyzn i kobiet z mikrofonami w rękach, którzy z jego warg gotowi są spijać każde słówko”
zajmują w tekście miejsca niewiele ale są, chyba obok intencji autora, znakomitym ukazaniem symptomu, który każe mi zanegować to, co o Polsce pisze Janke. Polska nie jest słaba. Jest znacznie gorzej.
Nie jest tak, że Polska to tabloid. Pasujący zarówno tym, który taki format wybrali by łatwiej im było panować nad opinia publiczną ani też opinii publicznej bo dzięki temu czuje się ona zwolniona z wysiłku wyciągania wniosków na podstawie tego, co wokół siebie widzi. Takie widzenie mocno spłyca to, co dzieje się z naszym państwem i z polityką tych co o władzę nad państwem walczą. To jeszcze nie byłoby najgorsze choć czynienie z Polski dekoracji dla jakiegoś politycznego „Big Brotheta”, w którym na światło dzienne wywleka się najbardziej nawet intymne szczegóły politycznego rzemiosła byłoby czymś obrzydliwym. Ale w tym jakaś Polska by jeszcze funkcjonowała.
Nie jest też tak, że mamy jakieś dwie Polski oddzielone od siebie niemożliwym do przebrnięcia pasem „ziemi niczyjej” zasiedlonej przez niezidentyfikowanych tubylców, którzy albo nie umieją albo nie mają ochoty dostrzec żadnej z tych „Polsk” stojących naprzeciw siebie i tak od siebie różnych. Taka sytuacja byłaby pewnie jakoś tam lepsza od tej tabloidowej bo dająca nadzieję na to że w wyniku zgody albo wyniszczającego konfliktu jakaś jedna Polska by się w końcu wyłoniła.
Myślę, że Polska z podmiotu stała się obecnie przedmiotem. Jakimś znalezionym naprędce z braku większej finezji uzasadnieniem dla slow i działań, które tak naprawdę służyć mają czemuś zupełnie innemu. Stanowi znakomite alibi dla okładających się z jej imieniem na ustach stron. A tak naprawdę majaczy gdzieś w oddali ustawiona daleko w kolejce priorytetów z którymi trzeba sobie poradzić.
Tekst Jankego jest o tyle cenny, że, dość co prawda delikatnie, pokazuje, że w ten taniec z Polską na ustach zaangażowali się prawie wszyscy. Poza masą tak zwanych zwykłych obywateli. Wszyscy, łącznie z tymi, którzy wobec takiego podejścia do przedmiotu sporu powinni pozostać absolutnie neutralni. Nie jest tak, że oni „obserwują uczestnicząco”. Oni uczestniczą z uśmiechem na ustach i bez najmniejszego wstydu.
Symptomatyczna dla Jankego sprawa odbioru słów i zachowań Palikota poszła zdecydowanie dalej niż to, co zechciał napisać Igor Janke. To już nie są analizy zachowań i próby demaskowania mechanizmu i celu ale wręcz próby egzegezy. I to nie tylko biłgorajskiego błazna ale całego wyrosłego na takim nawozie nurtu. To jest i Wojewódzki i Kora i Rylski i poznańskie „ósemki”. Coraz więcej wysiłku wkładane jest w to, by ewidentny polityczny bandytyzm stał się nie tylko usprawiedliwionym ale wręcz aprobowanym. I, z czego pewnie sobie ta grupa elity o wątpliwych kompetencjach intelektualnych sprawy nie zdaje, wystąpienia istnej powodzi klonów biłgorajskiego błazna w kolejnych kadencjach naszego parlamentu. Ale kogo obchodzi, że za kilka lat będzie tak a nie inaczej. „MY” to teraz i tu! Później się zobaczy. Albo i nie. Więc po co w ogóle zaprzątać swoją uwagę?
Teraz polityka zdominowana została przez wspomniane już wyżej „MY”. Przez interesy konkretnych ludzi, którzy nie starają się nawet udawać, że mają jakieś programy i idee. Ludzi, którzy bez ryzyka wyśmiania potrafią zapowiedzieć program naprawy finansów na lata 2010- 2013” w połowie roku 2010. To i tak zresztą dobrze bo mogliby to zrobić w 2013. Nikt by pewnie nic publicznie na to nie powiedział…
I za to winę ponoszą niestety głownie media. Nie „też” czy też „również” jak chce Janke ale przede wszystkim. Żeby podeprzeć swe twierdzenie wrócę do pewnego epizodu historii sprzed miesięcy czyli linczu „Dziennika” na katarynie i związanej z nim, pełnej hipokryzji akcji związanych wówczas z tamtą gazetą ludzi pod hasłem „stop chamstwu w sieci”. Jednym z elementów tej akcji był list otwarty, podpisany przez grupę osób publicznych. By upewnić się, że list i podpisy to rzecz od początku do końca prowadzone świadomie skontaktowałem się z sygnatariuszami pukając ich i o ten konkretny list i o cala sprawę w ogóle. Jedna z osób odpisała tak:
„Wszystko, nawet 10 przykazań, można wykorzystać dla swoich celów i dziennikarze są tu najlepszym przykładem. Za ogólny upadek obyczajów w dużym stopniu odpowiada prasa, i to bynajmniej nie ta brukowa.„
I jedni „MY” i drudzy (czy ilu by ich tam nie było) mają już całkiem jawnie swe „oddziały do walki propagandowej”. Jedne działają na pograniczu, starając się być jak najbliżej linii, za którą jest bezstronność a inne mają ją serdecznie gdzieś. Można to wyjaśnić oczywiście że to są tylko ludzie. Tylko co z tego, że w całym tym naszym bałaganie tak wielu ludzi skoro Polski już chyba nie ma. Poza tą tak często goszcząca na tych czy innych ustach.
* http://www.rp.pl/artykul/9133,514924_Janke__Jeszcze_slabsza_Polska.html
sobota, 31 lipca 2010
piątek, 30 lipca 2010
Nieoczekiwana zmiana ról („Smoleńsk głupcze!”)
Od kliku dni mam nieodparte wrażenie, że „w temacie zawłaszczania” katastrofy smoleńskiej następuje zmiana ról. Wbrew tytułowi ani ona nieoczekiwana ani, tym bardziej zadziwiająca. Ledwie zdążyliśmy się oswoić z narzucaną nam zewsząd myślą, że PiS i Kaczyński „będą grać” katastrofą a już okazuje się, że nastąpiło w tej sprawie zdecydowane przyspieszenie raczej z drugiej strony. Ożywiła się nie tylko prokuratura, będąca dotąd w sprawie smoleńskiej obdarzoną jednym z boskich atrybutów- trzeba było wierzyć, że istnieje choć nikt tego, że jest udowodnić nie był w stanie. Co więcej sprawą smoleńską nagle zainteresowały się inne czynniki oficjalne. Pierwsza (chwilowo) osoba w państwie z jakichś powodów zaczęła odczuwać pilną potrzebę wysłuchania tego co w sprawie katastrofy ma do powiedzenia szef prokuratorów. Podobna potrzebę zgłosiła, ustami pana posła Kalisza, sejmowa komisja sprawiedliwości. Ma ona oto nadzieję, że z prokuratorami pracującymi w tej sprawie będzie, w miarę potrzeb, spotykać się częściej.
Panu Marszałkowi Schetynie nadto zależy nagle, by to spotkanie, z którego tak cieszył się poseł Kalisz, było dostępne dla mediów.
„- Żeby posłowie mogli porozmawiać o problemach, które wiążą się z prowadzonym postępowaniem, żeby wysłuchali informacji i prokuratora Seremeta, i prokuratorów, którzy postępowanie prowadzą „
Nie wiem czy posłowie to takie psy Pawłowa którym na widok kamer i mikrofonów zaczynają buzować ślinianki i natychmiast rozwiązują się języki.
Pan Marszałek rzecz widzi jak najbardziej optymistycznie
„Mam nadzieję, że będziemy świadkami takiej dobrej, pełnej, rzetelnej polityki informacyjnej, obok prowadzonego postępowania”
Ja zaś zastanawiam się nad dwiema rzeczami. Zarówno pan marszałek jak i pan Kalisz- przewodniczący tyle razy w sprawie katastrofy i śledztwa smoleńskiego się wypowiadali, że można było odnieść wrażenie, iż o sprawie wiedzą wszystko albo i więcej. Druga rzecz wynika z faktu, że rzecz dzieje się nie 11 kwietnia czy choćby kilka dni po katastrofie lecz z okładem trzy miesiące później. Jak wiadomo takie przesunięcia w czasie zawsze sugerują a wręcz narzucają myśl o jakiejś koincydencji, która determinuje jakieś nagłe zwroty akcji czy przypływy bądź odpływy zainteresowania. Cóż zatem mogło spowodować, że jeden z najwyższych funkcjonariuszy państwa a do niedawna rządzącej partii, która dotąd do upadłego niemal apelowała by „zostawić śledztwo prokuratorom” nagle dostał takiej informacyjnej biegunki?
Wygląda na to, że Platforma Obywatelska ma zamiar „zagrać trumnami”, „iść po trupach do celu” i co tam się jeszcze w jej kręgach z fajnych powiedzonek nie urodziło, nie bez przyczyny. Takie „granie trumnami” jest chyba fajniejsze niż konieczność tłumaczenia się ze swej kompletnej impotencji w kwestiach merytorycznych. Tych, co to je nam Tusk publicznie z trybuny sejmowej obiecywał zapewniając, że zrobią to „by żyło się lepiej”. Wszystko wskazuje na to, że lepiej to już się nam pożyło i teraz trzeba będzie za to uiścić rachunek. Nasi czołowi rachmistrze już obliczą ile. Przy tej muzyczce, co ją Schetyna starał się dogadać z Seremetem ma nam zapewne ciśnienie mniej skoczyć.
Moim skromnym zdaniem ten „smoleński zwrot” Platformy Obywatelskiej to ewidentny sygnał pokazujący jak bardzo gorzej sprawy się mają od tego, co się nam sączy w gazetach. Gazety też w końcu „najbardziej zaufanych towarzyszy” skierowały na front walki o „smoleńska prawdę”. Więc nie dziwmy się, że w prasie i mediach elektronicznych największym zmartwieniem ciągle jest stan psychiczny Prezesa PiS a nie stan naszej gospodarki i potencjalny stan psychiczny Polaków jak wreszcie pojmą że nasi „fachowcy” od „nawozów i od świata” przez te trzy lata ordynarnie i ostentacyjnie dymali ich w przepięknie prezentującym się sztafażu tak zwanej „zielonej wyspy”.
Nie wiem czy dymanie Narodu kwalifikuje się do uznania za zboczenie. Widać jednak może być za to uznane skoro wiara z PO woli być jednaj nekrofilami niż narodoj****ami. Tak więc nie pozostaje mi nic innego powiedzieć narodowi jak tylko to, by trzymał się za portfele. Po właśnie zaczyna się zachowywać jak kieszonkowiec, który wybrał się na pogrzeb by w tłumie się obłowić licząc, że przy żałobie nikt o kieszeni myśleć nie będzie.
* Cytaty za: http://wiadomosci.onet.pl/2203695,11,spotkanie_schetyny_z_seremetem,item.html
Panu Marszałkowi Schetynie nadto zależy nagle, by to spotkanie, z którego tak cieszył się poseł Kalisz, było dostępne dla mediów.
„- Żeby posłowie mogli porozmawiać o problemach, które wiążą się z prowadzonym postępowaniem, żeby wysłuchali informacji i prokuratora Seremeta, i prokuratorów, którzy postępowanie prowadzą „
Nie wiem czy posłowie to takie psy Pawłowa którym na widok kamer i mikrofonów zaczynają buzować ślinianki i natychmiast rozwiązują się języki.
Pan Marszałek rzecz widzi jak najbardziej optymistycznie
„Mam nadzieję, że będziemy świadkami takiej dobrej, pełnej, rzetelnej polityki informacyjnej, obok prowadzonego postępowania”
Ja zaś zastanawiam się nad dwiema rzeczami. Zarówno pan marszałek jak i pan Kalisz- przewodniczący tyle razy w sprawie katastrofy i śledztwa smoleńskiego się wypowiadali, że można było odnieść wrażenie, iż o sprawie wiedzą wszystko albo i więcej. Druga rzecz wynika z faktu, że rzecz dzieje się nie 11 kwietnia czy choćby kilka dni po katastrofie lecz z okładem trzy miesiące później. Jak wiadomo takie przesunięcia w czasie zawsze sugerują a wręcz narzucają myśl o jakiejś koincydencji, która determinuje jakieś nagłe zwroty akcji czy przypływy bądź odpływy zainteresowania. Cóż zatem mogło spowodować, że jeden z najwyższych funkcjonariuszy państwa a do niedawna rządzącej partii, która dotąd do upadłego niemal apelowała by „zostawić śledztwo prokuratorom” nagle dostał takiej informacyjnej biegunki?
Wygląda na to, że Platforma Obywatelska ma zamiar „zagrać trumnami”, „iść po trupach do celu” i co tam się jeszcze w jej kręgach z fajnych powiedzonek nie urodziło, nie bez przyczyny. Takie „granie trumnami” jest chyba fajniejsze niż konieczność tłumaczenia się ze swej kompletnej impotencji w kwestiach merytorycznych. Tych, co to je nam Tusk publicznie z trybuny sejmowej obiecywał zapewniając, że zrobią to „by żyło się lepiej”. Wszystko wskazuje na to, że lepiej to już się nam pożyło i teraz trzeba będzie za to uiścić rachunek. Nasi czołowi rachmistrze już obliczą ile. Przy tej muzyczce, co ją Schetyna starał się dogadać z Seremetem ma nam zapewne ciśnienie mniej skoczyć.
Moim skromnym zdaniem ten „smoleński zwrot” Platformy Obywatelskiej to ewidentny sygnał pokazujący jak bardzo gorzej sprawy się mają od tego, co się nam sączy w gazetach. Gazety też w końcu „najbardziej zaufanych towarzyszy” skierowały na front walki o „smoleńska prawdę”. Więc nie dziwmy się, że w prasie i mediach elektronicznych największym zmartwieniem ciągle jest stan psychiczny Prezesa PiS a nie stan naszej gospodarki i potencjalny stan psychiczny Polaków jak wreszcie pojmą że nasi „fachowcy” od „nawozów i od świata” przez te trzy lata ordynarnie i ostentacyjnie dymali ich w przepięknie prezentującym się sztafażu tak zwanej „zielonej wyspy”.
Nie wiem czy dymanie Narodu kwalifikuje się do uznania za zboczenie. Widać jednak może być za to uznane skoro wiara z PO woli być jednaj nekrofilami niż narodoj****ami. Tak więc nie pozostaje mi nic innego powiedzieć narodowi jak tylko to, by trzymał się za portfele. Po właśnie zaczyna się zachowywać jak kieszonkowiec, który wybrał się na pogrzeb by w tłumie się obłowić licząc, że przy żałobie nikt o kieszeni myśleć nie będzie.
* Cytaty za: http://wiadomosci.onet.pl/2203695,11,spotkanie_schetyny_z_seremetem,item.html
czwartek, 29 lipca 2010
Hierarchia wartości czyli tekst pozornie zabawny.
Znalazłem w „Wyborczej” informację że oto powstaje komisja śledcza, która ma zbadać, czemu podczas ostatnich wyborów wyniki badań sondażowych poszczególnych firm działających na rynku i wynajętych w tamtych okolicznościach tak bardzo rozminęły się z rzeczywistymi preferencjami wyborców. Jeszcze nie przeczytałem do końca a już mną ta wiadomość wstrząsnęła. Bo z niej mi wyszło co tak naprawdę w naszej (tu mi się omal „ludowej” chyba z przyzwyczajenia podświadomego albo może z jasnowidzenia nie napisało) Ojczyźnie jest priorytetowe i najważniejsze. Wcale nie to, że jakiś tam samolot z jakimiś tam prezydentami, marszałkami i generałami jebutnął o ziemię i poszedł w drzazgi tylko że się wynik badania opinii paru firmom i paru telewizjom o te paręnaście procent jebutnął. To przecież oczywiste. Tamtym z samolotu rzecz jasna już wszystko jedno a w tym drugim przypadku ile nerwów żywym można by zaoszczędzić na przyszłość! Kto pamięta choćby zwycięski sztab i te oczy wytrzeszczone jak, za przeproszeniem, u kota srającego w sieczkę, z niepokoju czy będzie ta następna tura czy nie będzie, ten nie ma wątpliwości, że nie można nikogo na taki los więcej skazywać.
Tedy samolotowi mówimy nie a kotu z sieczką tak. I robimy komisję. Już widzę jak przed nią stają oczywiście niewinni prezesi różnych OBOP-ów i innych PBS DGA. Jak tłumaczą się że to i śmo a w ogóle że wszystko przez ten podły nawyk społeczeństwa co to albo prawdy nie mówi albo tak się przeciwko firmom rzeczonym zmówiło że na wybory idą nie ci, do których one, te firmy, akurat wcześniej zadzwoniły. No jak tak można?! I przez to wynik się wypacza. No bo miał iść Janek i popierać Koszałka a poszedł Franek wybrać Opałka. I nie pozostanie komisji śledczej nic innego jak wziąć i przesłuchać te ponad 20 milionów obywateli! Podoręczać im wezwania (kto nadąży z lizaniem znaczków?), zaprzysiąc wszystkich, co z nas uczyni najbardziej zaprzysięgły naród na świecie i pytać! Ponieważ z pozoru rzecz wydaje się beznadziejna sugeruję sięgnięcie do sprawdzonych wzorów. Wedle wydanej w czasach imperatora Piotra I instrukcji dotyczącej przesłuchania świadków (sic!) „korzystnie jest go zaraz gdy wejdzie mocno znienacka kijem w głowę zdzielić od czego ten zwykle zdumionym bywa” i za nic nie ma już ochoty kręcić ani zatajać. Można by nie bawić się detalicznie lecz już teraz zacząć hurtowo „zdumiewać” obywateli.
I bez wahania zaraz takiego „zdumionego” pytać o to czemu przeszacował Bronka albo niedoszacował Jarka. Albo też pytać czemu mówił tak a głosował siak.
I po czymś takim nie tylko jasne będzie, że naród pojął nie tylko jak ma nie postępować przy najbliższych wyborach ale i to, że czegoś tam od niego Ojczyzna jednak oczekuje. Jeśli nie chce on więcej być „wielce zdumionym”.
Dopiero dalsza lektura z tego snu o III Rze… czpospolitej mnie wyrwała brutalnie. Okazało się, że z dociekliwością Państwa, uosabianego przez (póki co) łaskawie nam panujących nie ma to nic wspólnego. To firmy, co tyle krwi w tę noc sukcesu napsuły naszym szanownie panującym, „w trosce o satysfakcję i zadowolenie klientów” same z siebie zdecydowały, że to, iż się im tak okrutnie jebutnęło, musi zbadać niezależna komisja. Wedle słów prezesa OFBOR ( co to jest?) Janusza Durlika taka kontrola to w Polsce precedens. Że ktoś się sam skontroluje… No, myślę… Jak mówi Prezes Durlik- „Jesteśmy gotowi przyjąć złe i dobre wyroki. Wokół badań wyborczych narosło wiele problemów.”* Zabrzmiało to jak „morituri salutant”.
Znów naszła mnie wizja, w której do Narodu decyduje się przemówić sam Tusk- Premier zwracając się tymi słowy: „Jesteśmy gotowi przyjąć złe i dobre wyroki. Wokół katastrofy smoleńskiej narosło wiele problemów” i zapowiada powołanie komisji, która zbada wszystkie aspekty sprawy. Ale zaraz sam się z siebie śmiać zacząłem bo czymże jest jakiś tam samolot z prezydentami, marszałkami i generałami co to się o jakąś tam brzózkę w jakimś tam Smoleński zahaczył przy tym że Premier miał w tamten wieczór oczy kota srającego w sieczkę i cały naród to widział!
* Pomysł i cytat za: http://wyborcza.pl/1,75248,8189240,Niezalezna_komisja_zbada_metodologie_sondazy_przedwyborczych.html#ixzz0v4CJ1UMI
Tedy samolotowi mówimy nie a kotu z sieczką tak. I robimy komisję. Już widzę jak przed nią stają oczywiście niewinni prezesi różnych OBOP-ów i innych PBS DGA. Jak tłumaczą się że to i śmo a w ogóle że wszystko przez ten podły nawyk społeczeństwa co to albo prawdy nie mówi albo tak się przeciwko firmom rzeczonym zmówiło że na wybory idą nie ci, do których one, te firmy, akurat wcześniej zadzwoniły. No jak tak można?! I przez to wynik się wypacza. No bo miał iść Janek i popierać Koszałka a poszedł Franek wybrać Opałka. I nie pozostanie komisji śledczej nic innego jak wziąć i przesłuchać te ponad 20 milionów obywateli! Podoręczać im wezwania (kto nadąży z lizaniem znaczków?), zaprzysiąc wszystkich, co z nas uczyni najbardziej zaprzysięgły naród na świecie i pytać! Ponieważ z pozoru rzecz wydaje się beznadziejna sugeruję sięgnięcie do sprawdzonych wzorów. Wedle wydanej w czasach imperatora Piotra I instrukcji dotyczącej przesłuchania świadków (sic!) „korzystnie jest go zaraz gdy wejdzie mocno znienacka kijem w głowę zdzielić od czego ten zwykle zdumionym bywa” i za nic nie ma już ochoty kręcić ani zatajać. Można by nie bawić się detalicznie lecz już teraz zacząć hurtowo „zdumiewać” obywateli.
I bez wahania zaraz takiego „zdumionego” pytać o to czemu przeszacował Bronka albo niedoszacował Jarka. Albo też pytać czemu mówił tak a głosował siak.
I po czymś takim nie tylko jasne będzie, że naród pojął nie tylko jak ma nie postępować przy najbliższych wyborach ale i to, że czegoś tam od niego Ojczyzna jednak oczekuje. Jeśli nie chce on więcej być „wielce zdumionym”.
Dopiero dalsza lektura z tego snu o III Rze… czpospolitej mnie wyrwała brutalnie. Okazało się, że z dociekliwością Państwa, uosabianego przez (póki co) łaskawie nam panujących nie ma to nic wspólnego. To firmy, co tyle krwi w tę noc sukcesu napsuły naszym szanownie panującym, „w trosce o satysfakcję i zadowolenie klientów” same z siebie zdecydowały, że to, iż się im tak okrutnie jebutnęło, musi zbadać niezależna komisja. Wedle słów prezesa OFBOR ( co to jest?) Janusza Durlika taka kontrola to w Polsce precedens. Że ktoś się sam skontroluje… No, myślę… Jak mówi Prezes Durlik- „Jesteśmy gotowi przyjąć złe i dobre wyroki. Wokół badań wyborczych narosło wiele problemów.”* Zabrzmiało to jak „morituri salutant”.
Znów naszła mnie wizja, w której do Narodu decyduje się przemówić sam Tusk- Premier zwracając się tymi słowy: „Jesteśmy gotowi przyjąć złe i dobre wyroki. Wokół katastrofy smoleńskiej narosło wiele problemów” i zapowiada powołanie komisji, która zbada wszystkie aspekty sprawy. Ale zaraz sam się z siebie śmiać zacząłem bo czymże jest jakiś tam samolot z prezydentami, marszałkami i generałami co to się o jakąś tam brzózkę w jakimś tam Smoleński zahaczył przy tym że Premier miał w tamten wieczór oczy kota srającego w sieczkę i cały naród to widział!
* Pomysł i cytat za: http://wyborcza.pl/1,75248,8189240,Niezalezna_komisja_zbada_metodologie_sondazy_przedwyborczych.html#ixzz0v4CJ1UMI
To jest najważniejsze.(wybory)
Wczorajsza decyzja sądu zamykająca ostatecznie możliwość dochodzenia prawdy o śmierci Grzegorza Przemyka wbrew pozorom i zapewne przekonaniu większości obserwatorów nabrała przez to osobliwie niezwykłej aktualności. I, mimo tego zadekretowanego przedawnienia powinna mocno usadowić się nie w naszej historii a w świadomości dzisiejszych polityków opozycji.
Od końca kampanii prezydenckiej Prawo i Sprawiedliwość nie ukrywa, że dla tego ugrupowania najważniejsza jest sprawa wyjaśnienia okoliczności katastrofy smoleńskiej. Jest to oczywiste i jak najbardziej celnie nazywane moralnym imperatywem. Ale jest to oczywiste w sposób, który już absolutnie nieoczywiście determinuje działania głównych polityków tej partii. To, co stanowi w chwili obecnej determinantę aktywności PiS-u nie może być nagle PiS-em w ogóle. Nie może być strategią taktyka i wszystkim innym. Powinna być przede wszystkim siłą napędową podstawowego celu tej partii na najbliższych kilkanaście miesięcy. Stanowic determinacje do tego by zrobić wszystko aby wybory w 2011 wygrać.
Jeśli naprawdę Jarosław Kaczyński i jego otoczenie chcą prawdziwej wiedzy i rozliczenia wynikających z niej wniosków powinni zacisnąć zęby i przeć do wyborczego zwycięstwa. Za wszelka cenę określoną granicami prawa i przyzwoitości.
Sprawa Przemyka pokazuje najdobitniej, iż nadzieje na to, że ludzie mogący w jakikolwiek sposób odpowiadać za dopuszczenie do zajścia będą zainteresowani rzetelnym jego wyjaśnieniem jest skrajną naiwnością. Jeśli cokolwiek zrobią rzetelnie to po sobie pozamiatają. Bezkarność morderców Grzegorza Przemyka to wypadkowa czasu jaki na to tamci dostali. Tego, że przez wiele lat gwałcona była zasada iż nikt we własnej sprawie sadzić nie powinien.
Jestem pewien, że jakiekolwiek działania PiS w kierunku odkrycia i ujawnienia prawdy o tragedii smoleńskiej z pozycji opozycyjnego petenta proszącego o cokolwiek nie mają najmniejszych szans na powodzenie. I nie ma tu większego znaczenia nieszczęsny falstart Macierewicza determinujący w przyszłości falstarty kolejne wedle logiki pospiesznej chęci rehabilitacji czymkolwiek. Na jego miejscu każdy by się zapewne potknął.
Konferencja Seremeta w oczywisty sposób pokazała jak dalekie od prawdy buły zapewnienia ministrów rządu i samego Premiera. To zaś bez wątpliwości wskazuje na to, że słowa i działania reprezentantów rządu w pierwszych godzinach czy dniach po katastrofie były panicznym przykrywaniem czegoś, co nie koniecznie o tej ekipie mogłoby świadczyć. Nie sądzę by teraz podejście tamtych ludzi zmieniło się. A jeśli tak właśnie jest to pozostawanie ich w tym miejscu, w którym sa teraz jest najlepszą metodą by za jakiś, pewnie dość długi czas, usłyszeć podobne słowa jakiegoś sądu jak w sprawie Grzegorza Przemyka.
Determinacja ekipy Tuska by przekonać społeczeństwo iż w Smoleńsku nie stało się nic godnego uwagi jest tak wielka, że samo nasuwa się podejrzenie, że równie wielki jest strach, że ludzie uznają inaczej.
Póki co działania takie, jakie zaprezentował Macierewicz pomagają w tym niezawodnie.
Dlatego mam obawy jak to się wszystko może skończyć i dlatego też uważam, że PiS powinien czym prędzej zmienić priorytety. Nie powinien zapominać, że cele osiąga się środkami. Cel sam w sobie traktowany jako środek to ewidentny brak koncepcji i równocześnie brak umiejętności prowadzenia skutecznej walki.
Nie mam nic przeciwko temu by celem PiS. oczywiście w żadnym wypadku jedynym, stało się wyjaśnienie katastrofy w Smoleńsku. Wbrew dobremu samopoczuciu ekipy Tuska świadczącemu o tym, że po nich i po ich szefie nie takie sprawy potrafią spłynąć, jest to rzecz niebywale doniosła i dla funkcjonowania państwa wręcz podstawowa. Ale środkiem do osiągnięcia tego celu mogą być tylko wygrane wybory. I to wygrane w najszybszym możliwym terminie. By dać jak najmniej czasu na zamiatanie.
Od końca kampanii prezydenckiej Prawo i Sprawiedliwość nie ukrywa, że dla tego ugrupowania najważniejsza jest sprawa wyjaśnienia okoliczności katastrofy smoleńskiej. Jest to oczywiste i jak najbardziej celnie nazywane moralnym imperatywem. Ale jest to oczywiste w sposób, który już absolutnie nieoczywiście determinuje działania głównych polityków tej partii. To, co stanowi w chwili obecnej determinantę aktywności PiS-u nie może być nagle PiS-em w ogóle. Nie może być strategią taktyka i wszystkim innym. Powinna być przede wszystkim siłą napędową podstawowego celu tej partii na najbliższych kilkanaście miesięcy. Stanowic determinacje do tego by zrobić wszystko aby wybory w 2011 wygrać.
Jeśli naprawdę Jarosław Kaczyński i jego otoczenie chcą prawdziwej wiedzy i rozliczenia wynikających z niej wniosków powinni zacisnąć zęby i przeć do wyborczego zwycięstwa. Za wszelka cenę określoną granicami prawa i przyzwoitości.
Sprawa Przemyka pokazuje najdobitniej, iż nadzieje na to, że ludzie mogący w jakikolwiek sposób odpowiadać za dopuszczenie do zajścia będą zainteresowani rzetelnym jego wyjaśnieniem jest skrajną naiwnością. Jeśli cokolwiek zrobią rzetelnie to po sobie pozamiatają. Bezkarność morderców Grzegorza Przemyka to wypadkowa czasu jaki na to tamci dostali. Tego, że przez wiele lat gwałcona była zasada iż nikt we własnej sprawie sadzić nie powinien.
Jestem pewien, że jakiekolwiek działania PiS w kierunku odkrycia i ujawnienia prawdy o tragedii smoleńskiej z pozycji opozycyjnego petenta proszącego o cokolwiek nie mają najmniejszych szans na powodzenie. I nie ma tu większego znaczenia nieszczęsny falstart Macierewicza determinujący w przyszłości falstarty kolejne wedle logiki pospiesznej chęci rehabilitacji czymkolwiek. Na jego miejscu każdy by się zapewne potknął.
Konferencja Seremeta w oczywisty sposób pokazała jak dalekie od prawdy buły zapewnienia ministrów rządu i samego Premiera. To zaś bez wątpliwości wskazuje na to, że słowa i działania reprezentantów rządu w pierwszych godzinach czy dniach po katastrofie były panicznym przykrywaniem czegoś, co nie koniecznie o tej ekipie mogłoby świadczyć. Nie sądzę by teraz podejście tamtych ludzi zmieniło się. A jeśli tak właśnie jest to pozostawanie ich w tym miejscu, w którym sa teraz jest najlepszą metodą by za jakiś, pewnie dość długi czas, usłyszeć podobne słowa jakiegoś sądu jak w sprawie Grzegorza Przemyka.
Determinacja ekipy Tuska by przekonać społeczeństwo iż w Smoleńsku nie stało się nic godnego uwagi jest tak wielka, że samo nasuwa się podejrzenie, że równie wielki jest strach, że ludzie uznają inaczej.
Póki co działania takie, jakie zaprezentował Macierewicz pomagają w tym niezawodnie.
Dlatego mam obawy jak to się wszystko może skończyć i dlatego też uważam, że PiS powinien czym prędzej zmienić priorytety. Nie powinien zapominać, że cele osiąga się środkami. Cel sam w sobie traktowany jako środek to ewidentny brak koncepcji i równocześnie brak umiejętności prowadzenia skutecznej walki.
Nie mam nic przeciwko temu by celem PiS. oczywiście w żadnym wypadku jedynym, stało się wyjaśnienie katastrofy w Smoleńsku. Wbrew dobremu samopoczuciu ekipy Tuska świadczącemu o tym, że po nich i po ich szefie nie takie sprawy potrafią spłynąć, jest to rzecz niebywale doniosła i dla funkcjonowania państwa wręcz podstawowa. Ale środkiem do osiągnięcia tego celu mogą być tylko wygrane wybory. I to wygrane w najszybszym możliwym terminie. By dać jak najmniej czasu na zamiatanie.
środa, 28 lipca 2010
Platformo, gdybyś ty chociaż gotować umiała… (kilka dygresji)
Z platformą Obywatelska i politycznymi salonami było tak, jak z eMaITi i murzyńskim nastolatkiem. Choć młodzian ledwie pisał i czytał i pewnym było, że nie tylko prochu ale nawet koła nie wymyśli to został przyjęty na tę szalenie prestiżowa uczelnię. Miał bowiem talent koszykarski i była szansa że dzięki niemu szacowna ta uczelnia zagra w finale stanowym albo i krajowym.
Od początku było wiadomo, że PO to taki miszmasz programowy i ideowy że nie można na niego patrzeć nawet jak na namiastkę „wielkiego kompromisu” i trzeba było zacisnąć usta i poprzeć Tuska choć „salon” pewnie wolałby na tym miejscu Cimoszewicza tak, jak ongiś Gierek w Watykanie Babiucha*. A za uspokojenie sumień tych wszystkich światłych, co musieli (!) poprzeć w pakiecie i Gowina i Komorowskiego służyła ta wymówka, że Platforma na kilku rzeczach się zna a już z pewnością na gospodarce. W końcu przecież Tusk parę kominów pomalował a później dobroczynnie wydał książkę z której zyskiem z potrzebującymi dziećmi podzielił się fifty- fifty. Pewnie sam tez był potrzebujący…
Tyle, że jak przyszło co do czego to „znanie się” jakoś tak nie za specjalnie Tuskowi i ekipie szło. Oczywiście nie szło bo straszliwą ilość ustaw (kilkanaście jakieś) wetował „oszalały prezydent” a jak już jaka ustawa przez ten szał wetowania się przebiła to okazywało się zazwyczaj, że przygotować musieli ją chyba tworzyć jacyś „znawcy od nawozów i od świata” ** bo potem była zazwyczaj kupa śmiechu albo „mądrych” analiz wyjaśniających „co się zdarzy w Gwatemali za trzy lata”.
I nagle ta fachowość zabłysła nie tylko na naszym rodzimym poletku ale rozlała się po Europie jak jaka zielona plama na czerwonym morzu. Kryzys trawił kontynent a nasi specjaliści „od nawozów” chodzili z podniesionymi głowami dumnie tłumacząc jak to poradzili sobie a cała reszta nie. A naród patrzył z miłością zachwycony tym, że nad ich portfelami straż zaciągnął osobiście Tusk Donald ze swym ministrem Vincentem.
Po czym nagle wszystko się zmieniło na lepsze. Kryzys się skończył, a ten co blokował odszedł w niepamięć lub na wieczną pamięć (w zależności…) a jego miejsce zajął taki co prędzej se serce zablokuje niż cokolwiek Donaldowi.
I na to znów nasi „czterej panowie od nawozów i od świata” pokazali że się znają. Kiedy wreszcie świat zaczyna coraz pełniejszą piersią oddychać po tej dusznicy co ja im kryzys sprezentował oni nagle oświadczają, że… nie jest dobrze. Choć przecież jest ponoć jak cholera. A więc jest dobrze ale nie jest i trzeba lekko się poddusić. By skołowany obywatel pojął to, że w kryzysie nie musiał a teraz owszem klarują mu, że wtedy dali nam taki „pakiet stymulacyjny” a teraz, jak już jesteśmy wystarczająco stymulowani to „ubytki w dochodach” trzeba odrobić. Bo, jak mówi osoba zbili zona do samego gara, gdzie się nam wszystko pichci „Wszyscy wiemy, jaka jest sytuacja. Zmagamy się z wysokim deficytem i rosnącym zadłużeniem. Wiemy, w jakim garnku gotujemy. Musimy się zastanowić, jakie przyprawy do niego wsypiemy, mniej czy bardziej smakowite.”*** Ta kulinarna przenośnia pięknie mi się i do tytułu i do planowanej puenty przypasował że aż mi się gęba śmieje. Choć w zasadzie nie ma do czego. Bo przecież teraz już co nie podadzą to będzie. Szał wetowania się skończył i znakomite ustawy Po wreszcie mogą ujrzeć światło dzienne. Jak choćby ustawa i IPN, co to ją elekt podpisał niemal na trumnie poprzednika a już ja ponoć trzeci raz trzeba nowelizować bo tak się nie da i już…
Ostatnia nadzieją Platformy na to, że nie rozpędza się z tym swoim procedowaniem w celu czynienia z nas szczęśliwszych i żyjących jakoś tak lżej, głownie dzięki lżejszym portfelom, i nie będą się później z tego tłumaczyć że „ten zły Kaczyński się zabił zamiast wetować jak należy” okazuje się znienacka pan Marszałka Schetyna Grzegorz co jak usłyszał, że nas przestaną stymulować bo już się dość nawyspowalismy w zieleni i teraz chcą nam za to wystawić rachunek to z miejsca wpadł chyba w szał wetowania! Zapowiedział, że „to jest ostateczność w trudnych czasach kryzysu gospodarczego”****. No wariat! Jakie trudne czasy?! Jaki kryzys!? Przecież jeszcze 4 lipca byliśmy „tygrysem Europy”! A nawet dwoma na raz!
Wychodzi więc na to, że całe te nadzieje pokładane w tym romansie z przymusu, od kilku lat tlącym się między Platformą i warszawskimi salonami, co to by wolały w Watykanie Tischnera a u stery już to mazowieckiego już to Cimoszewicza jest jak w pewnym rysunku satyrycznym. Siedzi sobie na nim baca przytulony do robiącej do niego z jakichś powodów maślane oczy owieczki i mówi do niej jakoś tak z pomieszaniem czułości i rezygnacji „gdybyś ty jeszcze gotować umiała…”
Tak to jest szanowna Platformo 500 dni. Gdybyś ty jeszcze gotować umiała…
* To z dowcipu o Gierku pytanym czy zadowolony jest z wyboru Wojtyły na papieża.
** J. Kleyff „Telewizja”
*** http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,8180882,Podatki_pojda_w_gore_by_ratowac_budzet_.html
**** http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,8181765,Grzegorz_Schetyna__Podwyzka_podatkow_to_ostatecznosc.html
Od początku było wiadomo, że PO to taki miszmasz programowy i ideowy że nie można na niego patrzeć nawet jak na namiastkę „wielkiego kompromisu” i trzeba było zacisnąć usta i poprzeć Tuska choć „salon” pewnie wolałby na tym miejscu Cimoszewicza tak, jak ongiś Gierek w Watykanie Babiucha*. A za uspokojenie sumień tych wszystkich światłych, co musieli (!) poprzeć w pakiecie i Gowina i Komorowskiego służyła ta wymówka, że Platforma na kilku rzeczach się zna a już z pewnością na gospodarce. W końcu przecież Tusk parę kominów pomalował a później dobroczynnie wydał książkę z której zyskiem z potrzebującymi dziećmi podzielił się fifty- fifty. Pewnie sam tez był potrzebujący…
Tyle, że jak przyszło co do czego to „znanie się” jakoś tak nie za specjalnie Tuskowi i ekipie szło. Oczywiście nie szło bo straszliwą ilość ustaw (kilkanaście jakieś) wetował „oszalały prezydent” a jak już jaka ustawa przez ten szał wetowania się przebiła to okazywało się zazwyczaj, że przygotować musieli ją chyba tworzyć jacyś „znawcy od nawozów i od świata” ** bo potem była zazwyczaj kupa śmiechu albo „mądrych” analiz wyjaśniających „co się zdarzy w Gwatemali za trzy lata”.
I nagle ta fachowość zabłysła nie tylko na naszym rodzimym poletku ale rozlała się po Europie jak jaka zielona plama na czerwonym morzu. Kryzys trawił kontynent a nasi specjaliści „od nawozów” chodzili z podniesionymi głowami dumnie tłumacząc jak to poradzili sobie a cała reszta nie. A naród patrzył z miłością zachwycony tym, że nad ich portfelami straż zaciągnął osobiście Tusk Donald ze swym ministrem Vincentem.
Po czym nagle wszystko się zmieniło na lepsze. Kryzys się skończył, a ten co blokował odszedł w niepamięć lub na wieczną pamięć (w zależności…) a jego miejsce zajął taki co prędzej se serce zablokuje niż cokolwiek Donaldowi.
I na to znów nasi „czterej panowie od nawozów i od świata” pokazali że się znają. Kiedy wreszcie świat zaczyna coraz pełniejszą piersią oddychać po tej dusznicy co ja im kryzys sprezentował oni nagle oświadczają, że… nie jest dobrze. Choć przecież jest ponoć jak cholera. A więc jest dobrze ale nie jest i trzeba lekko się poddusić. By skołowany obywatel pojął to, że w kryzysie nie musiał a teraz owszem klarują mu, że wtedy dali nam taki „pakiet stymulacyjny” a teraz, jak już jesteśmy wystarczająco stymulowani to „ubytki w dochodach” trzeba odrobić. Bo, jak mówi osoba zbili zona do samego gara, gdzie się nam wszystko pichci „Wszyscy wiemy, jaka jest sytuacja. Zmagamy się z wysokim deficytem i rosnącym zadłużeniem. Wiemy, w jakim garnku gotujemy. Musimy się zastanowić, jakie przyprawy do niego wsypiemy, mniej czy bardziej smakowite.”*** Ta kulinarna przenośnia pięknie mi się i do tytułu i do planowanej puenty przypasował że aż mi się gęba śmieje. Choć w zasadzie nie ma do czego. Bo przecież teraz już co nie podadzą to będzie. Szał wetowania się skończył i znakomite ustawy Po wreszcie mogą ujrzeć światło dzienne. Jak choćby ustawa i IPN, co to ją elekt podpisał niemal na trumnie poprzednika a już ja ponoć trzeci raz trzeba nowelizować bo tak się nie da i już…
Ostatnia nadzieją Platformy na to, że nie rozpędza się z tym swoim procedowaniem w celu czynienia z nas szczęśliwszych i żyjących jakoś tak lżej, głownie dzięki lżejszym portfelom, i nie będą się później z tego tłumaczyć że „ten zły Kaczyński się zabił zamiast wetować jak należy” okazuje się znienacka pan Marszałka Schetyna Grzegorz co jak usłyszał, że nas przestaną stymulować bo już się dość nawyspowalismy w zieleni i teraz chcą nam za to wystawić rachunek to z miejsca wpadł chyba w szał wetowania! Zapowiedział, że „to jest ostateczność w trudnych czasach kryzysu gospodarczego”****. No wariat! Jakie trudne czasy?! Jaki kryzys!? Przecież jeszcze 4 lipca byliśmy „tygrysem Europy”! A nawet dwoma na raz!
Wychodzi więc na to, że całe te nadzieje pokładane w tym romansie z przymusu, od kilku lat tlącym się między Platformą i warszawskimi salonami, co to by wolały w Watykanie Tischnera a u stery już to mazowieckiego już to Cimoszewicza jest jak w pewnym rysunku satyrycznym. Siedzi sobie na nim baca przytulony do robiącej do niego z jakichś powodów maślane oczy owieczki i mówi do niej jakoś tak z pomieszaniem czułości i rezygnacji „gdybyś ty jeszcze gotować umiała…”
Tak to jest szanowna Platformo 500 dni. Gdybyś ty jeszcze gotować umiała…
* To z dowcipu o Gierku pytanym czy zadowolony jest z wyboru Wojtyły na papieża.
** J. Kleyff „Telewizja”
*** http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,8180882,Podatki_pojda_w_gore_by_ratowac_budzet_.html
**** http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,8181765,Grzegorz_Schetyna__Podwyzka_podatkow_to_ostatecznosc.html
Etykiety:
gospodarka,
PO
wtorek, 27 lipca 2010
Powojnie (polsko- polskie)
Niegdysiejsze wojny prowadzone były niechlujnie. Nie liczono się zbytnio prowadząc je z naturalnym otoczeniem w którym były toczone. Ani tym bardziej z otoczeniem już po tym gdy wojna już się skończyły. Gdy żołdacy skończyli zarzynać się nawzajem i korzystać z nadprogramowych bonusów w postaci gwałtów i rabunków. Mówiąc kiepsko żartobliwie, były absolutnie nie ekologiczne.
Czy teraz jest inaczej nie jestem tak do końca pewien. Przez wszechobecna wśród wszystkiego, co wojskowe tajemnicę wojskową. Więc mogę się tylko domyślać, że chyba lepiej gdy patrzę jak amerykańscy chłopcy rozdają afgańskim chłopcom cukierki z otwartych włazów swych bradleyów zaraz po tym gdy zakończyli artyleryjski ostrzał wioski bo raptor ze swej pozycji w przestworzach wziął afgańskie wesele za kompanię mudżahedinów.
O naszej wojnie polsko- polskiej powiedziano i napisano już morze słów a powie się jeszcze ocean. Trudno jednak zgadnąć, czy jest ona cywilizowana i ekologiczna bo nikt cukierków nie rozdaje a nadto za nic nie da się zgadnąć jak to już będzie po wojnie. Bo przecież zawsze musi być jakieś Powojnie. Tak przynajmniej wynikałoby z logiki dziejowej, w której nie było takiej wojny, po której nie pojawiłoby się Powojnie.
Tyle tylko, że o tym, co przyjść musi albo przynajmniej powinno nikt jakoś poza mną zdaje się nie martwić ani zastanawiać. A przecież to sprawa być może ważniejsza niż wojna. Wojna toczy się jakby sama się napędzała a Powojnie to odbudowa. To opatrywanie i kojenie ran. Don tego potrzeba jest planów i skutecznych zabiegów. Nie da się Powojnia załatwić jakimś ledwie skoordynowanym atakiem na bagnety. Nikt nie zastanawia się jak to zrobić najlepiej bo wszyscy ciągle są na linii frontu.
Mnie zastanawia język Powojnia. Na pewno uboższy od tego dzisiejszego bo okaleczony ubytkiem tak wielu twardo lub ostro brzmiących określeń. Nie wiem jak ten wychowany wojennie naród poradzi sobie bez możliwości głośnego i dosadnego etykietowania.
Jedna z Kobiet Mojego Życia opowiadała mi wspomnienie z wczesnego dzieciństwa gdy jej rodzice, pogrążeni w normalnym politycznym sporze schyłku lat osiemdziesiątych w pewnym momencie skoczyli sobie do oczu i ona wraz z siostrą musiały ratować ojca, którego głowę jej mama usiłowała roztłuc o ścianę. Nazywając go przy tym „czerwońcem”. Kobietę moją tamtą, wtedy dziecko mało ze świata rozumiejące, najbardziej w tamtej sytuacji zdziwiło to, że ojciec dla jej mamy nie miał żadnego kolorowego określenia. Niedługo później ojciec zmarł nagle a mamka przez lata z tej straty musiała leczyć zbolałą duszę. My dziś dla siebie mamy całe palety barw. Wszystkie czernie czerwienie i z rzadka odcienie szarości.
Może jest tak, że ta wojna skończy się tylko po to żeby zaczęła się zaraz następna i żadnego Powojnia z odbudową i leczeniem ran nie będzie. Bo i jakie miało by ono być? Pełne ludzi, którzy przez lata a może i pokolenia będą się na siebie patrzeć krzywo? Przecież nawet jak się powie „daruję” i „wybaczam” to najczęściej w duchu się mówi „ale nie zapomnę”.
Ta historia alternatywna byłaby pełna artystów zakochanych w ekspresji i ironii zaklętej w słowo „kurwa „. Wybrańców ludu nauczonych że sensem ich zawodu jest nieustanny happening z jakimś skatologicznym finałem. I przebijaliby się w tej licytacji o to, który mocniej i na dłużej zaistnieje.
I jedno w tym wszystkim można tylko w tej całej historycznej alternatywie obstawiać z cała pewnością. Jeśli by jednak jakieś Powojnie szczęśliwie się nam podarowano to z cała pewnością nikogo nikt za zbrodnie wojenne nie rozliczy. Choć pewnie by się to przydało następnym pokoleniom ku przestrodze i nauce.
Czy teraz jest inaczej nie jestem tak do końca pewien. Przez wszechobecna wśród wszystkiego, co wojskowe tajemnicę wojskową. Więc mogę się tylko domyślać, że chyba lepiej gdy patrzę jak amerykańscy chłopcy rozdają afgańskim chłopcom cukierki z otwartych włazów swych bradleyów zaraz po tym gdy zakończyli artyleryjski ostrzał wioski bo raptor ze swej pozycji w przestworzach wziął afgańskie wesele za kompanię mudżahedinów.
O naszej wojnie polsko- polskiej powiedziano i napisano już morze słów a powie się jeszcze ocean. Trudno jednak zgadnąć, czy jest ona cywilizowana i ekologiczna bo nikt cukierków nie rozdaje a nadto za nic nie da się zgadnąć jak to już będzie po wojnie. Bo przecież zawsze musi być jakieś Powojnie. Tak przynajmniej wynikałoby z logiki dziejowej, w której nie było takiej wojny, po której nie pojawiłoby się Powojnie.
Tyle tylko, że o tym, co przyjść musi albo przynajmniej powinno nikt jakoś poza mną zdaje się nie martwić ani zastanawiać. A przecież to sprawa być może ważniejsza niż wojna. Wojna toczy się jakby sama się napędzała a Powojnie to odbudowa. To opatrywanie i kojenie ran. Don tego potrzeba jest planów i skutecznych zabiegów. Nie da się Powojnia załatwić jakimś ledwie skoordynowanym atakiem na bagnety. Nikt nie zastanawia się jak to zrobić najlepiej bo wszyscy ciągle są na linii frontu.
Mnie zastanawia język Powojnia. Na pewno uboższy od tego dzisiejszego bo okaleczony ubytkiem tak wielu twardo lub ostro brzmiących określeń. Nie wiem jak ten wychowany wojennie naród poradzi sobie bez możliwości głośnego i dosadnego etykietowania.
Jedna z Kobiet Mojego Życia opowiadała mi wspomnienie z wczesnego dzieciństwa gdy jej rodzice, pogrążeni w normalnym politycznym sporze schyłku lat osiemdziesiątych w pewnym momencie skoczyli sobie do oczu i ona wraz z siostrą musiały ratować ojca, którego głowę jej mama usiłowała roztłuc o ścianę. Nazywając go przy tym „czerwońcem”. Kobietę moją tamtą, wtedy dziecko mało ze świata rozumiejące, najbardziej w tamtej sytuacji zdziwiło to, że ojciec dla jej mamy nie miał żadnego kolorowego określenia. Niedługo później ojciec zmarł nagle a mamka przez lata z tej straty musiała leczyć zbolałą duszę. My dziś dla siebie mamy całe palety barw. Wszystkie czernie czerwienie i z rzadka odcienie szarości.
Może jest tak, że ta wojna skończy się tylko po to żeby zaczęła się zaraz następna i żadnego Powojnia z odbudową i leczeniem ran nie będzie. Bo i jakie miało by ono być? Pełne ludzi, którzy przez lata a może i pokolenia będą się na siebie patrzeć krzywo? Przecież nawet jak się powie „daruję” i „wybaczam” to najczęściej w duchu się mówi „ale nie zapomnę”.
Ta historia alternatywna byłaby pełna artystów zakochanych w ekspresji i ironii zaklętej w słowo „kurwa „. Wybrańców ludu nauczonych że sensem ich zawodu jest nieustanny happening z jakimś skatologicznym finałem. I przebijaliby się w tej licytacji o to, który mocniej i na dłużej zaistnieje.
I jedno w tym wszystkim można tylko w tej całej historycznej alternatywie obstawiać z cała pewnością. Jeśli by jednak jakieś Powojnie szczęśliwie się nam podarowano to z cała pewnością nikogo nikt za zbrodnie wojenne nie rozliczy. Choć pewnie by się to przydało następnym pokoleniom ku przestrodze i nauce.
sobota, 24 lipca 2010
Państwo- wielki edukator (o zamiłowaniu do nauczania)
Spośród spraw, które państwo, czyli ludzie, którzy w danym momencie maja ten komfort, że pod taką marką mogą sprzedawać swoje lepsze lub gorsze pomysły, w czubie najbardziej dyskusyjnych, by nie powiedzieć wprost najgłupszych są te związane z instytucjonalnym edukowaniem obywateli. Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę uzasadnienia, jakie wprowadzaniu tych pomysłów towarzyszą.
Oczywiście uzasadnienie generalne jest takie, że dzięki otrzymanej od państwa edukacji obywatel będzie lepiej przygotowany do życia (to bonus dla obywatela) oraz bardziej przydatny państwu ( zysk dla benefaktora). Byłoby to oczywistą prawdą, której nawet słowem nie usiłowałbym podważyć gdyby w grę wchodziło wyedukowanie przez państwo obywatela w ilości sztuk jeden. Faktycznie wtedy oba cele dałoby się zrealizować przednio ustawiając program nauczania tak, by łączył to, co interesuje ucznia z wizją tego, jak państwo może tak wykształconego człowieka wykorzystać.
Tyle, że państwa mające do wyedukowania po jednej osobie nie istnieją. A nawet jakby mogły sobie pozwolić na taką ekstrawagancję to i tak zaraz znalazłby się jakiś wizjoner, który na miejscu tej jednostki najpierw widziałby a później rzeczywiście posadził miliony. A wtedy cały sens z miejsca szlag trafia.
Państwo nie jest przecież od tego żeby jakiemuś tam Krzysiowi z Pikutkowa przygotowywać program nauczania, który akurat jego, tego Krzysia, zadowoli a państwu przyniesie największe możliwe w takiej sytuacji korzyści. I nie dlatego nie jest od tego, że jest to niemożliwe bo to nawet dałoby się zrobić. Nie jest od tego, bo go na to nie stać. Taka edukacja oznaczałaby indywidualny plan nauki, oddzielne lekcje, indywidualnych nauczycieli. Dla wszystkich Krzysiów we wszystkich, małych i wielkich Pikutkowach. Czyli gdzieś koło połowy PKB albo i więcej. I tu powinno się wprost powiedzieć (w imieniu tego państwa) „przykro nam ale nie da się” i przestać bredzić o powszechnej, efektywnej edukacji. Ale nie mówi się. Takich odważnych to trudno by w ramach wspomnianego „państwa” szukać.
W zamian za to mamy co jakiś czas zmianę koncepcji tego „powszechnego edukowania”. Można na przykład uczyć wszystkich wszystkiego i nie zwracać uwagi na to, że taka chemia takiemu Krzysiowi w życiu nigdy się nie przyda po uzyskaniu ostatecznej oceny z tego przedmiotu na cenzurce. Oczywiście można tu zauważyć, że przecież dzięki tej chemii tenże Krzysiu kiedyś może uniknąć zaczadzenia gdy zdarzy mu się pod wpływem metanolu zasypiać w ciemnościach przy nieszczelnym piecyku. Racja to słuszna z pozoru ale takie podejście i tak nie będzie w stanie zapewnić hipotetycznemu Krzysiowi pełnego bezpieczeństwa bo jak spitoli się kiedyś z wysokiego drzewa ze skutkiem śmiertelnym to i tak już mu nie pomogą najszczersze żale że do programu nie dołączono choćby podstaw aerodynamiki.
Mimo tej ostatniej konstatacji przedstawiony schemat pokazuje drugie podejście do problemu. Obserwowane choćby teraz, przy obecnym, nie pierwszym zresztą udoskonalaniu systemu. Sprowadza się ono do wybrania grupy dziedzin, które dla obywatela oraz dla państwa są (jakoby) priorytetowe i skupiania uwagi na nich w procesie edukowania obywatela kosztem ograniczania udziału w procesie tych dziedzin (spośród tych „wszystkich”, których kiedyś uczono), które ani państwu ani obywatelowi do niczego się nie przydadzą.
Rzecz w tym jednak jak wybrać. Ale o tym za chwilę. Na razie zajmijmy się praktyką. Wskazane jest aby obywatele uczyli się „umiejętności praktycznych”. Nie, szanowny czytelniku, nie chodzi o takie przydatne zajęcia jak choćby wbijanie gwoździ i tym podobne. Wręcz przeciwnie. Na lekcjach, poświęconych niegdyś temu jak zrobić deskę do mięsa dziś dzieci przerysowują z książeczek do zeszycików znaki drogowe. Cholera wie po co… Wspomniane „umiejętności praktyczne” to dyscypliny matematyczno –przyrodnicze czy przedsiębiorczość ( głowę bym dał, że to raczej cecha niż umiejętność). Zaś te zbędne to na przykład historia. Przez jakiś czas większość polityków zajmujących się czy też tylko wypowiadających się na temat edukacji powtarzało jak by byli nakręceni, że „trzeba uczyć obywateli takich umiejętności jak wypełnienie PIT-u”. Niby racja, przynajmniej z punktu widzenia państwa ale o tym za chwilę.
Powiedzieliśmy już, że „przydatność” z punktu widzenia ucznia jest niemożliwa do określenia w skali masowej. Bo każdy ma inne jej pojęcie. Jednemu przyda się owa chemia, innemu mistrzowskie opanowanie gitary a jeszcze innemu umiejętność otwierania drzwi auta kawałkiem drutu. Przejdźmy więc do „przydatności” patrząc z perspektywy państwa. Ono od jakiegoś czasu tak dba o te kwestię, że niektórym wręcz płaci by pilnie uczyli się tych przydatnych rzeczy darując sobie jakieś własne, mało państwu potrzebne fanaberie. Zastanówmy się więc po co państwu obywatele biegi w chemii, fizyce, matematyce? Po nic. O ile wiem to państwo nie za bardzo ma co zaoferować absolwentom takich kierunków czy to uniwersyteckich czy politechnicznych. Nie ma zbyt wielu ośrodków badawczych a i inżynierów u nas potrzebuje raczej taka „Skanska” czy inny „Stalexport” bo to one budują autostrady a nie państwo. A jeśli państwo daje taki prezent „Skansce” to czemu nie pani Czesi z warzywniaka? W czym ona od „Skanski” gorsza? Poza tym nie jest to państwo w stanie nawet kontrolować wspomnianej „dystrybucji fachowców” tak, by ci „zaprogramowani” specjaliści trafili na rynek pracy akurat wówczas gdy są poszukiwani. Cykl koniunkturalny nijak nie chce dopasować się do cyklu edukacji… Jednym słowem te edukacyjne „łapówki” od państwa to pieniądz wywalony w błoto. A do tego trafić mogą do kogoś, kto tylko dla nich wybierze „wspierany” kierunek choć jest matematycznym debilem i, dla odmiany, humanistycznym geniuszem. Kasa wywalona w błoto po dwakroć. Nawet ten PIT mityczny budzi wątpliwości bo czego jak czego ale tego, jak się nie dać państwu „wycyckać” obywatel sam się nauczy szybciej niż czegokolwiek.
Gdyby państwo istotnie chciało stworzyć system edukujący obywateli w tym, co im akurat przyda się najbardziej to poza umiejętnością czytania i pisania powinno wprowadzić lekcje boksu czy innej samoobrony oraz, ewentualnie obsługi broni. Zresztą to ostatnie to i z korzyścią dla siebie. Reszty obywatel nauczyłby się wedle własnych potrzeb we własnym zakresie. Już wymyśliłby jak. Mając przy tym motywację i w tej postaci, że doskonale wiedziałby, iż na nikogo innego w tym zakresie poza sobą (lub rodzicami) nie może liczyć.
I, co ważne, nie jest interesem państwa wtrącać się w sprawy intymne obywatela. A jeśli już to na całego. Łącznie z tym, że jak się wyedukowanemu w tym zakresie obywatelowi trafi jakaś wpadka to niech ma prawo rościć sobie od edukatora brakoroba. Na przykład alimenty od Prokuratorii Generalnej. A co? Jak już to dobrze i z gwarancją! I może wtedy (biorąc pod uwagę doświadczenia brytyjskie choćby) kilku mądrali by przejrzało na oczy. Gdyby pojęli jak się ma interes państwa w tej sprawie do interesu… ze się tak wyrazimy, obywatela.
A co z interesem państwa? Tego, które teraz szkoli sobie absolutnie nie przydanych państwu jako instytucji matematyków, fizyków i takich tam… W interesie państwa właściwie pozostaje tylko nauka historii i religii (opcjonalnie etyki jak kto ma na religię alergię). Czyli to, co teraz obcina się lub chciałoby się ze szkól usunąć. Czemu akurat tego? Bo państwu powinno zależeć na tym by wyedukować obywatela na… obywatela, który nie tylko potrafi powtórzyć definicję „powinności obywatelskiej” ale i ją pojmie. I to w bardzo szerokim kontekście. I potrafi wśród „obywatelskich powinności” zobaczyć i potrzebę najwyższych ofiar składanych państwu nie pytając za każdym razem „czemu” lecz mając to we krwi. A to drugie po to by mieć szacunek dla drugiego człowieka.
I tak to jest z tą edukacją i tym wielkim edukatorem.
Oczywiście uzasadnienie generalne jest takie, że dzięki otrzymanej od państwa edukacji obywatel będzie lepiej przygotowany do życia (to bonus dla obywatela) oraz bardziej przydatny państwu ( zysk dla benefaktora). Byłoby to oczywistą prawdą, której nawet słowem nie usiłowałbym podważyć gdyby w grę wchodziło wyedukowanie przez państwo obywatela w ilości sztuk jeden. Faktycznie wtedy oba cele dałoby się zrealizować przednio ustawiając program nauczania tak, by łączył to, co interesuje ucznia z wizją tego, jak państwo może tak wykształconego człowieka wykorzystać.
Tyle, że państwa mające do wyedukowania po jednej osobie nie istnieją. A nawet jakby mogły sobie pozwolić na taką ekstrawagancję to i tak zaraz znalazłby się jakiś wizjoner, który na miejscu tej jednostki najpierw widziałby a później rzeczywiście posadził miliony. A wtedy cały sens z miejsca szlag trafia.
Państwo nie jest przecież od tego żeby jakiemuś tam Krzysiowi z Pikutkowa przygotowywać program nauczania, który akurat jego, tego Krzysia, zadowoli a państwu przyniesie największe możliwe w takiej sytuacji korzyści. I nie dlatego nie jest od tego, że jest to niemożliwe bo to nawet dałoby się zrobić. Nie jest od tego, bo go na to nie stać. Taka edukacja oznaczałaby indywidualny plan nauki, oddzielne lekcje, indywidualnych nauczycieli. Dla wszystkich Krzysiów we wszystkich, małych i wielkich Pikutkowach. Czyli gdzieś koło połowy PKB albo i więcej. I tu powinno się wprost powiedzieć (w imieniu tego państwa) „przykro nam ale nie da się” i przestać bredzić o powszechnej, efektywnej edukacji. Ale nie mówi się. Takich odważnych to trudno by w ramach wspomnianego „państwa” szukać.
W zamian za to mamy co jakiś czas zmianę koncepcji tego „powszechnego edukowania”. Można na przykład uczyć wszystkich wszystkiego i nie zwracać uwagi na to, że taka chemia takiemu Krzysiowi w życiu nigdy się nie przyda po uzyskaniu ostatecznej oceny z tego przedmiotu na cenzurce. Oczywiście można tu zauważyć, że przecież dzięki tej chemii tenże Krzysiu kiedyś może uniknąć zaczadzenia gdy zdarzy mu się pod wpływem metanolu zasypiać w ciemnościach przy nieszczelnym piecyku. Racja to słuszna z pozoru ale takie podejście i tak nie będzie w stanie zapewnić hipotetycznemu Krzysiowi pełnego bezpieczeństwa bo jak spitoli się kiedyś z wysokiego drzewa ze skutkiem śmiertelnym to i tak już mu nie pomogą najszczersze żale że do programu nie dołączono choćby podstaw aerodynamiki.
Mimo tej ostatniej konstatacji przedstawiony schemat pokazuje drugie podejście do problemu. Obserwowane choćby teraz, przy obecnym, nie pierwszym zresztą udoskonalaniu systemu. Sprowadza się ono do wybrania grupy dziedzin, które dla obywatela oraz dla państwa są (jakoby) priorytetowe i skupiania uwagi na nich w procesie edukowania obywatela kosztem ograniczania udziału w procesie tych dziedzin (spośród tych „wszystkich”, których kiedyś uczono), które ani państwu ani obywatelowi do niczego się nie przydadzą.
Rzecz w tym jednak jak wybrać. Ale o tym za chwilę. Na razie zajmijmy się praktyką. Wskazane jest aby obywatele uczyli się „umiejętności praktycznych”. Nie, szanowny czytelniku, nie chodzi o takie przydatne zajęcia jak choćby wbijanie gwoździ i tym podobne. Wręcz przeciwnie. Na lekcjach, poświęconych niegdyś temu jak zrobić deskę do mięsa dziś dzieci przerysowują z książeczek do zeszycików znaki drogowe. Cholera wie po co… Wspomniane „umiejętności praktyczne” to dyscypliny matematyczno –przyrodnicze czy przedsiębiorczość ( głowę bym dał, że to raczej cecha niż umiejętność). Zaś te zbędne to na przykład historia. Przez jakiś czas większość polityków zajmujących się czy też tylko wypowiadających się na temat edukacji powtarzało jak by byli nakręceni, że „trzeba uczyć obywateli takich umiejętności jak wypełnienie PIT-u”. Niby racja, przynajmniej z punktu widzenia państwa ale o tym za chwilę.
Powiedzieliśmy już, że „przydatność” z punktu widzenia ucznia jest niemożliwa do określenia w skali masowej. Bo każdy ma inne jej pojęcie. Jednemu przyda się owa chemia, innemu mistrzowskie opanowanie gitary a jeszcze innemu umiejętność otwierania drzwi auta kawałkiem drutu. Przejdźmy więc do „przydatności” patrząc z perspektywy państwa. Ono od jakiegoś czasu tak dba o te kwestię, że niektórym wręcz płaci by pilnie uczyli się tych przydatnych rzeczy darując sobie jakieś własne, mało państwu potrzebne fanaberie. Zastanówmy się więc po co państwu obywatele biegi w chemii, fizyce, matematyce? Po nic. O ile wiem to państwo nie za bardzo ma co zaoferować absolwentom takich kierunków czy to uniwersyteckich czy politechnicznych. Nie ma zbyt wielu ośrodków badawczych a i inżynierów u nas potrzebuje raczej taka „Skanska” czy inny „Stalexport” bo to one budują autostrady a nie państwo. A jeśli państwo daje taki prezent „Skansce” to czemu nie pani Czesi z warzywniaka? W czym ona od „Skanski” gorsza? Poza tym nie jest to państwo w stanie nawet kontrolować wspomnianej „dystrybucji fachowców” tak, by ci „zaprogramowani” specjaliści trafili na rynek pracy akurat wówczas gdy są poszukiwani. Cykl koniunkturalny nijak nie chce dopasować się do cyklu edukacji… Jednym słowem te edukacyjne „łapówki” od państwa to pieniądz wywalony w błoto. A do tego trafić mogą do kogoś, kto tylko dla nich wybierze „wspierany” kierunek choć jest matematycznym debilem i, dla odmiany, humanistycznym geniuszem. Kasa wywalona w błoto po dwakroć. Nawet ten PIT mityczny budzi wątpliwości bo czego jak czego ale tego, jak się nie dać państwu „wycyckać” obywatel sam się nauczy szybciej niż czegokolwiek.
Gdyby państwo istotnie chciało stworzyć system edukujący obywateli w tym, co im akurat przyda się najbardziej to poza umiejętnością czytania i pisania powinno wprowadzić lekcje boksu czy innej samoobrony oraz, ewentualnie obsługi broni. Zresztą to ostatnie to i z korzyścią dla siebie. Reszty obywatel nauczyłby się wedle własnych potrzeb we własnym zakresie. Już wymyśliłby jak. Mając przy tym motywację i w tej postaci, że doskonale wiedziałby, iż na nikogo innego w tym zakresie poza sobą (lub rodzicami) nie może liczyć.
I, co ważne, nie jest interesem państwa wtrącać się w sprawy intymne obywatela. A jeśli już to na całego. Łącznie z tym, że jak się wyedukowanemu w tym zakresie obywatelowi trafi jakaś wpadka to niech ma prawo rościć sobie od edukatora brakoroba. Na przykład alimenty od Prokuratorii Generalnej. A co? Jak już to dobrze i z gwarancją! I może wtedy (biorąc pod uwagę doświadczenia brytyjskie choćby) kilku mądrali by przejrzało na oczy. Gdyby pojęli jak się ma interes państwa w tej sprawie do interesu… ze się tak wyrazimy, obywatela.
A co z interesem państwa? Tego, które teraz szkoli sobie absolutnie nie przydanych państwu jako instytucji matematyków, fizyków i takich tam… W interesie państwa właściwie pozostaje tylko nauka historii i religii (opcjonalnie etyki jak kto ma na religię alergię). Czyli to, co teraz obcina się lub chciałoby się ze szkól usunąć. Czemu akurat tego? Bo państwu powinno zależeć na tym by wyedukować obywatela na… obywatela, który nie tylko potrafi powtórzyć definicję „powinności obywatelskiej” ale i ją pojmie. I to w bardzo szerokim kontekście. I potrafi wśród „obywatelskich powinności” zobaczyć i potrzebę najwyższych ofiar składanych państwu nie pytając za każdym razem „czemu” lecz mając to we krwi. A to drugie po to by mieć szacunek dla drugiego człowieka.
I tak to jest z tą edukacją i tym wielkim edukatorem.
piątek, 23 lipca 2010
Między wyborcą a wyznawcą (o politycznej dyskusji)
Opublikowany wczoraj przeze mnie tekst i reakcje na niego, poza tym, że w lepszym lub gorszym stylu zakończyły kilka moich tutejszych znajomości, mocno zweryfikowały moje dzisiejsze publicystyczne zamierzenia. Nie miałem zamiaru, przynajmniej w jakiejś bliższej perspektywie, poświęcać kolejnego materiału kwestii politycznych wyborów. A okazuje się, że to temat i pojemny, ciekawy i, co najbardziej chyba pociągające dla kogoś szukającego inspiracji dla publicystycznej działalności , traktowany niezwykle emocjonalnie.
Jeśli chciałoby się w jakiś sposób opisać świat politycznych wyborów to trzeba by go ulokować na trzech dość od siebie odległych biegunach. Pierwszy skupia tych, którym jest wszystko jedno a polityka dla ni9ch to słowo brzmiące złowrogo. Z różnych powodów i z różnymi motywacjami ludzie tam spotykani trafili w to miejsce. Jedni dlatego ze „wszyscy kłamią i kradną” a inni z tego powodu ze odczuwają stan życiowej nirwany i nie mają ochoty by cokolwiek nieistotnego (a w ich sytuacji czymś nieistotnym jest polityka) zakłócało ich poczucie szczęścia. Tę grupę w naszych dywagacjach możemy właściwie pominąć choć ona jest w jakiejś części dynamiczna zasilając w pewnych okolicznościach grupy pozostałe.
Dwa kolejne bieguny stanowa rzeczywiste antypody bo istniejące w warunkach świata ludzi politycznie zainteresowanych a nawet zaangażowanych. Z jednej strony tego świata są wyborcy. Ludzie, którzy poczuwają się do pewnych politycznych powinności i którzy przynajmniej starają się wykonywać je w oparciu o racjonalne przesłanki. To grupa najmniej wdzięczna dla różnych speców od inżynierii społecznych, kingmakerów opracowujących wyborcze strategie. Bo sa to ludzie, którzy czegoś oczekują. Wobec których trzeba przyjąć postawę przypominającą działania właściwe dla sfery rynku. Nie jest to grupa jednorodna, złożona z mniejszych zbiorowości stanowiących bardziej konkretny target, ale mająca ten wspólny element, że ma określone oczekiwania i w oparciu o nie opiera swoje wybory. Tak, jak wybiera sobie model auta tak też wybiera sobie model zarządzania państwem przez następna kadencję. W tym modelu maja być te, mniej lub bardziej dla nich komfortowe rozwiązania, których oni oczekują.
Oczywiście nie jest tak w polityce, że wychodzimy wobec tego typu klienta z założenia że jest on panem absolutnym tego, co mu zaproponujemy. Jeśli popatrzy się na działania wielu liderów rynkowych to i u nich widać, że obok kształtowania produktu tak, by trafić z nim do klienta, podejmuje się działania mające na celu ukształtowanie klienta tak, by był przekonany, że chce tego, co dana firma mu może zaoferować.
Ten trudny klient jest też klientem najbardziej wartościowym. On wprowadza do polityki element dynamiki. Zmusza partyjne sztaby by szukały sposobów dotarcia do niego, by nie pozwalały formule programowej 9a często i ideowej) zatrzymać się w pewnym momencie i stać się anachroniczną. Świat, ten rzeczywisty a nie polityczny, ma przecież taka dynamikę ze przymknięcie na to oko od razu czyni polityka niewspółczesnym i nieprzystającym do rzeczywistości. A to jest czymś samobójczym. I dla niego (choć to akurat przede wszystkim jego problem) i dla tych wszystkich, którymi przychodzi mu kierować.
Drugi biegun to wyznawcy. Grupa bezwzględnie potrzebna każdemu politycznemu środowisku bo stanowiąca potrzebny drogowskaz wskazujący ogólny kierunek. Poprawiająca przy tym samopoczucie poszczególnych polityków dla których świadomość racji i poparcia dla niej jest istotna. Ale ten element politycznego świata ma też niezamierzona zdolność do usypiania tych, których obdarza swym zaufaniem a czasem wręcz miłością. Modelowy wyznawca jako swoje motywacje uzasadniające taki a nie inny wybór podaje kwestie fundamentalne. Często podane w bardzo kategorycznej formie. Ale też w tak dużym stopniu ogólności, że bardzo łatwo je zaspokoić.
Ta łatwość jest lustrzanym odbiciem opisanej wyżej konieczności rozpoznawania oczekiwań wyborców. O ile tamta nadaje ugrupowaniom dynamikę w działaniu o tyle ta utwierdza w przekonaniu, że wystarczy choćby dryf byleby kierunek był słuszny.
Wyznawcy w dyskusji posługują się najczęściej argumentami pola walki. Dla nich próba oceny to, w zależności od tego, kto się poważy, albo atak albo dywersja. Te zaś są niedopuszczalne bo osłabiają.
W rzeczywistości nic tak nie osłabia jak grupa wyznawców. Ona daje poczucie stabilizacji. Ona upewnia, że jak by nie było źle, to jednak jakoś będzie. Ona wreszcie jest tak mało wymagająca że przy tym się nie można zbytnio przepracować. Słowem spełniony sen gnuśnego polityka. I gnuśnej partii. Pozwala trwać na pozycji, która się jakiś czas wcześniej zajęło.
W dyskusjach z wyznawcami nie ma sensu odwoływać się do kwestii szczegółowych bo ich interesują kwestie fundamentalne. Właściwie to bardzo dobrze, bo dzięki temu mówi się w polityce o ideach, zasadach. Tyle, że politykę prowadzi się nie po to, żeby mówić ale by te idee i te zasady wcielać w Zycie. I tu pojawia się problem. Bo aby było to możliwe potrzebni są już nie wyznawcy ale wyborcy. I tu idea obrony okopów ujawnia swą fundamentalna słabość.
Nie da się zmieniać świata na lepszy będąc w opozycji. Można co najwyżej o tym lepszym świecie mówić. Ale jeśli mówi się tylko do tej ostatniej grupy to będzie się mówić do znudzenia. Bez żadnego innego efektu.
Idee trzeba ubierać w programy, które uczynią je realnymi. Te programy trzeba umieć przedstawić obywatelom w taki sposób, by marzyli o ich realizacji. Trzeba sprawić by wyborcy poszli właśnie dla nich wypełnić swój obywatelski obowiązek. Samo przekonanie, że się ma rację to za mało. To zdecydowanie za mało.
Jeśli chciałoby się w jakiś sposób opisać świat politycznych wyborów to trzeba by go ulokować na trzech dość od siebie odległych biegunach. Pierwszy skupia tych, którym jest wszystko jedno a polityka dla ni9ch to słowo brzmiące złowrogo. Z różnych powodów i z różnymi motywacjami ludzie tam spotykani trafili w to miejsce. Jedni dlatego ze „wszyscy kłamią i kradną” a inni z tego powodu ze odczuwają stan życiowej nirwany i nie mają ochoty by cokolwiek nieistotnego (a w ich sytuacji czymś nieistotnym jest polityka) zakłócało ich poczucie szczęścia. Tę grupę w naszych dywagacjach możemy właściwie pominąć choć ona jest w jakiejś części dynamiczna zasilając w pewnych okolicznościach grupy pozostałe.
Dwa kolejne bieguny stanowa rzeczywiste antypody bo istniejące w warunkach świata ludzi politycznie zainteresowanych a nawet zaangażowanych. Z jednej strony tego świata są wyborcy. Ludzie, którzy poczuwają się do pewnych politycznych powinności i którzy przynajmniej starają się wykonywać je w oparciu o racjonalne przesłanki. To grupa najmniej wdzięczna dla różnych speców od inżynierii społecznych, kingmakerów opracowujących wyborcze strategie. Bo sa to ludzie, którzy czegoś oczekują. Wobec których trzeba przyjąć postawę przypominającą działania właściwe dla sfery rynku. Nie jest to grupa jednorodna, złożona z mniejszych zbiorowości stanowiących bardziej konkretny target, ale mająca ten wspólny element, że ma określone oczekiwania i w oparciu o nie opiera swoje wybory. Tak, jak wybiera sobie model auta tak też wybiera sobie model zarządzania państwem przez następna kadencję. W tym modelu maja być te, mniej lub bardziej dla nich komfortowe rozwiązania, których oni oczekują.
Oczywiście nie jest tak w polityce, że wychodzimy wobec tego typu klienta z założenia że jest on panem absolutnym tego, co mu zaproponujemy. Jeśli popatrzy się na działania wielu liderów rynkowych to i u nich widać, że obok kształtowania produktu tak, by trafić z nim do klienta, podejmuje się działania mające na celu ukształtowanie klienta tak, by był przekonany, że chce tego, co dana firma mu może zaoferować.
Ten trudny klient jest też klientem najbardziej wartościowym. On wprowadza do polityki element dynamiki. Zmusza partyjne sztaby by szukały sposobów dotarcia do niego, by nie pozwalały formule programowej 9a często i ideowej) zatrzymać się w pewnym momencie i stać się anachroniczną. Świat, ten rzeczywisty a nie polityczny, ma przecież taka dynamikę ze przymknięcie na to oko od razu czyni polityka niewspółczesnym i nieprzystającym do rzeczywistości. A to jest czymś samobójczym. I dla niego (choć to akurat przede wszystkim jego problem) i dla tych wszystkich, którymi przychodzi mu kierować.
Drugi biegun to wyznawcy. Grupa bezwzględnie potrzebna każdemu politycznemu środowisku bo stanowiąca potrzebny drogowskaz wskazujący ogólny kierunek. Poprawiająca przy tym samopoczucie poszczególnych polityków dla których świadomość racji i poparcia dla niej jest istotna. Ale ten element politycznego świata ma też niezamierzona zdolność do usypiania tych, których obdarza swym zaufaniem a czasem wręcz miłością. Modelowy wyznawca jako swoje motywacje uzasadniające taki a nie inny wybór podaje kwestie fundamentalne. Często podane w bardzo kategorycznej formie. Ale też w tak dużym stopniu ogólności, że bardzo łatwo je zaspokoić.
Ta łatwość jest lustrzanym odbiciem opisanej wyżej konieczności rozpoznawania oczekiwań wyborców. O ile tamta nadaje ugrupowaniom dynamikę w działaniu o tyle ta utwierdza w przekonaniu, że wystarczy choćby dryf byleby kierunek był słuszny.
Wyznawcy w dyskusji posługują się najczęściej argumentami pola walki. Dla nich próba oceny to, w zależności od tego, kto się poważy, albo atak albo dywersja. Te zaś są niedopuszczalne bo osłabiają.
W rzeczywistości nic tak nie osłabia jak grupa wyznawców. Ona daje poczucie stabilizacji. Ona upewnia, że jak by nie było źle, to jednak jakoś będzie. Ona wreszcie jest tak mało wymagająca że przy tym się nie można zbytnio przepracować. Słowem spełniony sen gnuśnego polityka. I gnuśnej partii. Pozwala trwać na pozycji, która się jakiś czas wcześniej zajęło.
W dyskusjach z wyznawcami nie ma sensu odwoływać się do kwestii szczegółowych bo ich interesują kwestie fundamentalne. Właściwie to bardzo dobrze, bo dzięki temu mówi się w polityce o ideach, zasadach. Tyle, że politykę prowadzi się nie po to, żeby mówić ale by te idee i te zasady wcielać w Zycie. I tu pojawia się problem. Bo aby było to możliwe potrzebni są już nie wyznawcy ale wyborcy. I tu idea obrony okopów ujawnia swą fundamentalna słabość.
Nie da się zmieniać świata na lepszy będąc w opozycji. Można co najwyżej o tym lepszym świecie mówić. Ale jeśli mówi się tylko do tej ostatniej grupy to będzie się mówić do znudzenia. Bez żadnego innego efektu.
Idee trzeba ubierać w programy, które uczynią je realnymi. Te programy trzeba umieć przedstawić obywatelom w taki sposób, by marzyli o ich realizacji. Trzeba sprawić by wyborcy poszli właśnie dla nich wypełnić swój obywatelski obowiązek. Samo przekonanie, że się ma rację to za mało. To zdecydowanie za mało.
wtorek, 20 lipca 2010
Armia Platformy maszeruje na brzuchu
Tytułowe zdanie wzięło się ze sporu o istotę zwycięstw odnoszonych przez walczące armie. Autorem stwierdzenia, oczywiście pomijającego Platformę Obywatelską, miał być Artur Wellesley, książę Wellington. Jego główny protagonista z tamtych czasów, Cesarz Francuzów Napoleon I, jeszcze w czasie, gdy był generałem Napoleonem Bonaparte walczącym we Włoszech, twierdzić miał, że „armia musi być biedna”. Na polach pod Waterloo historia zweryfikowała ich poglądy przyznając rację wodzowi Anglików.
Ten spór a właściwie stanowisko zwycięzcy przyszło mi do głowy podczas lektury opublikowanego dziś materiału Joanny Lichockiej „Jak trafić do serc nowych wielkomiejskich”*. Choć może byłby on świetnym punktem wyjścia do bardziej ogólnych rozważań o elektoratach obu niedawnych wodzów toczących bitwę o pałac na Krakowskim Przedmieściu, w oparciu o przytoczone stanowiska historycznych przywódców, to wróćmy jednak do konkluzji zawartych w tekście Lichockiej. Jest on dość długim i wieloaspektowym szkicem starającym się zarysować mentalność ludzi, na których dokonała się XXI- wieczna wersja czegoś, co kiedyś nazywane było awansem społecznym. Teraz zaś określane jest raczej jako „zasilenie szeregów nowej klasy średniej”. Swoje wnioski oparła Joanna Lichocka na wyniku uzyskanym przez obu kandydatów w II turze wyborów prezydenckich a właściwie na szalonej dysproporcji między tymi wynikami ( przy okazji, nadmiernie uszczypliwie ocierając się wręcz o zachowanie niegrzeczne, odnosi się do innego miejsca gdzie wynik zwycięzcy był jeszcze bardziej znaczący)
Analiza Lichockiej wyda mi się przegadana. Oczywiście nie wątpię, że te wszystkie akcenty, na które autorka zwraca uwagę, można znaleźć w tym, jak o polityce mówią nie tylko przedstawiciele „nowej klasy średniej” ale w ogóle elektorat Komorowskiego i Platformy Obywatelskiej. Tyle, że ja w ich sposobie mówienia widzę raczej alibi i próbę kamuflowania prawdziwego, bardzo prozaicznego powodu, dla którego ich wyborem nie jest PiS ale Platforma. Nie czują się oni, wbrew opinii Lichockiej, na tyle gorszymi obywatelami by musieli być warunkowani do poczucia obywatelskiego obowiązku akcjami typu „zmień kraj, idź na wybory” czy też „ gdziekolwiek będziesz, zagłosuj”. Ich uwarunkowało co innego i dużo wcześniej. To nie są ludzie, którzy muszą cokolwiek komukolwiek jeszcze udowadniać. Ich „aktem szlachectwa” jest choćby miejsce, w którym zrzucili kotwicę. Miasteczko Wilanów to więcej niż Warszawa. To jest TA Warszawa. Są w TEJ Warszawie i dobrze to wiedzą. Nie mają powodu wstydzić się, że są z Zakroczymia, Ostrowii Mazowieckiej, Nieporętu czy skąd tam by nie byli. Bo są przede wszystkim z Miasteczka Wilanów.
Sukces PO w tej grupie nie bierze się wcale z żadnych pogłębionych analiz a z dostrzegania bardzo oczywistych, leżących właściwie na wierzchu spraw i włączania ich w swoją retorykę. A wychodzi jej to przednio biorąc pod uwagę osiągany wynik. Platforma nie dokonała żadnych badań socjologicznych lecz szanownym „nowym miastowym” zapuściła po prostu dyskretnie „żurawia” do portfeli. I wie w związku z tym czego oczekują oni i czego boja się jak ognia.
Lichocka zauważa, że spora część „nowej klasy średniej” to wytwór mniej więcej ostatniej dekady. I ta gwałtowność procesu tkwi u źródeł wyboru ludzi, którzy ten szybki awans przeszli. Przeszli go za sprawą dwóch elementów: zaciągniętego kredytu na luksusowe życie i graniczącej z przekonaniem nadziei, że nic nie zachwieje podstawami, które w pewnym momencie uczyniły ich zdolność kredytową na tyle imponującą by to „Miasteczko Wilanów” przestało być tylko marzeniem.
Dla nich kwestie sporów programowych mają znaczenie drugorzędne albo i piątorzędne. W zasadzie nie maja oni ani czasu ani też potrzeby posiadani czegoś więcej ponad dość ogólnie pojmowane sympatie polityczne. Nie wynieśli też zapewne z domów tradycji tkwienia i uczestniczenia w dyskusji o szeroko rozumianych ideologicznych generaliach. To zaś determinuje ich bardzo powierzchowne traktowanie pojęcia „bycia politycznie zaangażowanym”.
Sposób, w jaki doszli do momentu, w którym mogą sobie już pozwolić na konsumowanie owoców swego sukcesu sprawia, że tym, co ich przede wszystkim interesuje jest uzyskanie poczucia bezpieczeństwa i stabilności. Nic bardziej nie jest w stanie poderwać ich do działania od straszaka czyjejś nieobliczalności.
W zasadzie można powiedzieć, że oni mają serdecznie w dupie to, że ktoś obiecuje modernizacje a inny znowu wzrost dumy narodowej. Oni już swoją modernizację mają za sobą a dumni są przede wszystkim wtedy gdy pilotem otwierają wjazd do podziemnego garażu albo gdy swym „wszystko mającym” autem pojadą do rodzinnej miejscowości by tam przejechać najpierw główną ulicą a później temu i owemu pokazać fotki z Rio.
Tak długo jak długo PiS pozwoli podczas kolejnych wyborów wmanewrować się w schemat gry w „dobrego i złego policjanta” przyjmując narzuconą rolę „złego” nie ma co liczyć na to, że Miasteczko Wilanów znów nie poderwie się na kolejny okrzyk „wróg u bram”. Wydaje mi się, że odwrócenie sposobu patrzenia na siebie z perspektywy drogich, zamkniętych osiedli, musi partii Kaczyńskiego zająć lata. Jak ludowi Izraela tułaczka bo niezbyt w końcu wielkiej pustyni.
Chyba, że wydarzy się coś zupełnie innego. Coś, co musi stać się jeśli w dramatycznych okolicznościach załamie się mit „zielonej wyspy”. Jeśli ci wszyscy zadłużeni z Miasteczka Wilanów znajdą się nagle w sytuacji gdy ich rata kredytu przerośnie ich finansowe możliwości wtedy się ruszą. I poprą nie tylko Kaczyńskiego. Poprą i samego diabła jeśli choć kącikiem ust wspomni, że ma na ich straszną opresję cudowne lekarstwo (proszę nie sugerować, że porównuję Kaczyńskiego z diabłem. To nie ja porównuję). Bo za niepodległość może nie są oni zbytnio skłonni umierać ale za to Miasteczko i za tę zawartość garażu owszem.
http://www.rp.pl/artykul/511054_Lichocka__Jak_trafic_do_nowych__wielkomiejskich.html
Ten spór a właściwie stanowisko zwycięzcy przyszło mi do głowy podczas lektury opublikowanego dziś materiału Joanny Lichockiej „Jak trafić do serc nowych wielkomiejskich”*. Choć może byłby on świetnym punktem wyjścia do bardziej ogólnych rozważań o elektoratach obu niedawnych wodzów toczących bitwę o pałac na Krakowskim Przedmieściu, w oparciu o przytoczone stanowiska historycznych przywódców, to wróćmy jednak do konkluzji zawartych w tekście Lichockiej. Jest on dość długim i wieloaspektowym szkicem starającym się zarysować mentalność ludzi, na których dokonała się XXI- wieczna wersja czegoś, co kiedyś nazywane było awansem społecznym. Teraz zaś określane jest raczej jako „zasilenie szeregów nowej klasy średniej”. Swoje wnioski oparła Joanna Lichocka na wyniku uzyskanym przez obu kandydatów w II turze wyborów prezydenckich a właściwie na szalonej dysproporcji między tymi wynikami ( przy okazji, nadmiernie uszczypliwie ocierając się wręcz o zachowanie niegrzeczne, odnosi się do innego miejsca gdzie wynik zwycięzcy był jeszcze bardziej znaczący)
Analiza Lichockiej wyda mi się przegadana. Oczywiście nie wątpię, że te wszystkie akcenty, na które autorka zwraca uwagę, można znaleźć w tym, jak o polityce mówią nie tylko przedstawiciele „nowej klasy średniej” ale w ogóle elektorat Komorowskiego i Platformy Obywatelskiej. Tyle, że ja w ich sposobie mówienia widzę raczej alibi i próbę kamuflowania prawdziwego, bardzo prozaicznego powodu, dla którego ich wyborem nie jest PiS ale Platforma. Nie czują się oni, wbrew opinii Lichockiej, na tyle gorszymi obywatelami by musieli być warunkowani do poczucia obywatelskiego obowiązku akcjami typu „zmień kraj, idź na wybory” czy też „ gdziekolwiek będziesz, zagłosuj”. Ich uwarunkowało co innego i dużo wcześniej. To nie są ludzie, którzy muszą cokolwiek komukolwiek jeszcze udowadniać. Ich „aktem szlachectwa” jest choćby miejsce, w którym zrzucili kotwicę. Miasteczko Wilanów to więcej niż Warszawa. To jest TA Warszawa. Są w TEJ Warszawie i dobrze to wiedzą. Nie mają powodu wstydzić się, że są z Zakroczymia, Ostrowii Mazowieckiej, Nieporętu czy skąd tam by nie byli. Bo są przede wszystkim z Miasteczka Wilanów.
Sukces PO w tej grupie nie bierze się wcale z żadnych pogłębionych analiz a z dostrzegania bardzo oczywistych, leżących właściwie na wierzchu spraw i włączania ich w swoją retorykę. A wychodzi jej to przednio biorąc pod uwagę osiągany wynik. Platforma nie dokonała żadnych badań socjologicznych lecz szanownym „nowym miastowym” zapuściła po prostu dyskretnie „żurawia” do portfeli. I wie w związku z tym czego oczekują oni i czego boja się jak ognia.
Lichocka zauważa, że spora część „nowej klasy średniej” to wytwór mniej więcej ostatniej dekady. I ta gwałtowność procesu tkwi u źródeł wyboru ludzi, którzy ten szybki awans przeszli. Przeszli go za sprawą dwóch elementów: zaciągniętego kredytu na luksusowe życie i graniczącej z przekonaniem nadziei, że nic nie zachwieje podstawami, które w pewnym momencie uczyniły ich zdolność kredytową na tyle imponującą by to „Miasteczko Wilanów” przestało być tylko marzeniem.
Dla nich kwestie sporów programowych mają znaczenie drugorzędne albo i piątorzędne. W zasadzie nie maja oni ani czasu ani też potrzeby posiadani czegoś więcej ponad dość ogólnie pojmowane sympatie polityczne. Nie wynieśli też zapewne z domów tradycji tkwienia i uczestniczenia w dyskusji o szeroko rozumianych ideologicznych generaliach. To zaś determinuje ich bardzo powierzchowne traktowanie pojęcia „bycia politycznie zaangażowanym”.
Sposób, w jaki doszli do momentu, w którym mogą sobie już pozwolić na konsumowanie owoców swego sukcesu sprawia, że tym, co ich przede wszystkim interesuje jest uzyskanie poczucia bezpieczeństwa i stabilności. Nic bardziej nie jest w stanie poderwać ich do działania od straszaka czyjejś nieobliczalności.
W zasadzie można powiedzieć, że oni mają serdecznie w dupie to, że ktoś obiecuje modernizacje a inny znowu wzrost dumy narodowej. Oni już swoją modernizację mają za sobą a dumni są przede wszystkim wtedy gdy pilotem otwierają wjazd do podziemnego garażu albo gdy swym „wszystko mającym” autem pojadą do rodzinnej miejscowości by tam przejechać najpierw główną ulicą a później temu i owemu pokazać fotki z Rio.
Tak długo jak długo PiS pozwoli podczas kolejnych wyborów wmanewrować się w schemat gry w „dobrego i złego policjanta” przyjmując narzuconą rolę „złego” nie ma co liczyć na to, że Miasteczko Wilanów znów nie poderwie się na kolejny okrzyk „wróg u bram”. Wydaje mi się, że odwrócenie sposobu patrzenia na siebie z perspektywy drogich, zamkniętych osiedli, musi partii Kaczyńskiego zająć lata. Jak ludowi Izraela tułaczka bo niezbyt w końcu wielkiej pustyni.
Chyba, że wydarzy się coś zupełnie innego. Coś, co musi stać się jeśli w dramatycznych okolicznościach załamie się mit „zielonej wyspy”. Jeśli ci wszyscy zadłużeni z Miasteczka Wilanów znajdą się nagle w sytuacji gdy ich rata kredytu przerośnie ich finansowe możliwości wtedy się ruszą. I poprą nie tylko Kaczyńskiego. Poprą i samego diabła jeśli choć kącikiem ust wspomni, że ma na ich straszną opresję cudowne lekarstwo (proszę nie sugerować, że porównuję Kaczyńskiego z diabłem. To nie ja porównuję). Bo za niepodległość może nie są oni zbytnio skłonni umierać ale za to Miasteczko i za tę zawartość garażu owszem.
http://www.rp.pl/artykul/511054_Lichocka__Jak_trafic_do_nowych__wielkomiejskich.html
PiS – miękkie podbrzusze
Zastanawiam się czy tylko mnie tak bardzo irytuje medialna aktywność Joachima Brudzińskiego. Nie mam na myśli ostatnich dni ale całość dokonań posła na tej niwie. Chyba od zawsze oglądanie występów Brudzińskiego i jeszcze kilku posłów Prawa i Sprawiedliwości sprawiało, że natychmiast przechodziłem na pozycje z których beznadziejne rządy PO zaczynały wyglądać nieco mniej beznadziejnie.
Burza, jaka wywołał pan Brudziński swym emocjonalnym występem i sławetną „ruską trumną” w moim odczuciu powinna stać w sprzeczności z tym co zauważam. Zrozumiałym być powinno, że po tym jednorazowym występie, który da się łatwo usprawiedliwić smoleńską traumą, należałoby pana Joachima odizolować od dalszego upubliczniania swej uzasadnionej tym, co przeżył ale dla ogółu raczej nieznośnej złości. Ze zdumieniem jednak odkrywam, że powoli trudno będzie mi się obrócić bez konieczności stykania się z kolejnymi wynurzeniami posła PiS.
Ja oczywiście rozumiem, że „zaprzyjaźnione” media znalazły „miękkie podbrzusze” swego wroga i walą w nie bez opamiętania. W końcu, jak wróble ćwierkają, coś tam gdzieś tam i w jakimś tam celu ustalono. Tedy do tamtej strony trudno mieć pretensję. Bardziej więc interesuje mnie strona druga. ta, która „efekt smoleńskiej traumy” w tym, i nie tylko w tym przypadku powinna neutralizować.
Wszak trudno przyjąć, że pan Joachim Brudziński został przez jakiś nieformalny kartel medialny uprowadzony i że te wszystkie, publikowane później wynurzenia sa z niego wyciągane za pomocą jakichś wyrafinowanych tortur. On sam po prostu czuje taka potrzebę by się pokazywać gdzie się tylko da.
Niestety świadczy to, że nie od rzeczy były sączone gdzieniegdzie informacje, że wewnątrz najsilniejszej partii opozycyjnej dzieje się coś niedobrego.
Biorąc pod uwagę dotychczasową pozycję ludzi w rodzaju Joachima Brudzińskiego, którzy z Jarosławem Kaczyńskim byli jeszcze zanim projekt pod nazwą Prawo i Sprawiedliwość w ogóle komukolwiek przyszedł do głowy, trudno im się dziwić, że mogli poczuć się zagrożeni sukcesem odniesionym przez nowe, zebrane na potrzeby prezydenckiej kampanii, otoczenie Prezesa. Oczywiście od razu powstaje pytanie cóż takiego groźnego było w tym, że Jarosław Kaczyński omal nie wygrał prezydenckich wyborów? W tym to akurat nic. Groźne, z ich punktu widzenia jest to, że to nie oni byli tego sukcesu akuszerami.
Słuchając pana Joachima Brudzińskiego nie mam wątpliwości, że jest to człowiek dla PiS i dla Kaczyńskiego zasłużony. Że jest politykiem, który chce dobrze. Nie mam też jednak wątpliwości, że nie zalicza się on do intelektualnej elity naszej sceny politycznej. I to wyjaśnia jego obecną postawę. Musiał uznać, że jego częsta obecność oraz epatowanie publiczności tym, co sam jak najszczerzej uznał za wstrząsające i skandaliczne będzie czymś, czym ewidentnie przysłuży się swojej partii i swojemu Prezesowi. A przez to pokaże, że ciągle jest w grze, ciągle jest potrzebny i przydatny.
Nie stać go chyba jednak na dość prostą refleksję i zastanowienie się czemu te okropne media, które by jego, jego partię a przede wszystkim jego szefa najchętniej utopiły w szklance wody tak ochoczo i usłużnie pozwalają mu realizować jego polityczną mikrostrategię. Jest jak dziecko szczęśliwe z faktu, że budzi powszechne zainteresowanie nieświadome tego, iż źródłem tegoż jest przyklejona do pleców karteczka „kopnij głupka”. Niech mi wybaczy to porównanie poseł Brudziński ale póki będzie dawał się traktować tak, jak jest traktowany, póki w imieniu Prawa i Sprawiedliwości będzie wystawiał na ciosy niczym nie chronione podbrzusze będę widział to właśnie w taki sposób.
Burza, jaka wywołał pan Brudziński swym emocjonalnym występem i sławetną „ruską trumną” w moim odczuciu powinna stać w sprzeczności z tym co zauważam. Zrozumiałym być powinno, że po tym jednorazowym występie, który da się łatwo usprawiedliwić smoleńską traumą, należałoby pana Joachima odizolować od dalszego upubliczniania swej uzasadnionej tym, co przeżył ale dla ogółu raczej nieznośnej złości. Ze zdumieniem jednak odkrywam, że powoli trudno będzie mi się obrócić bez konieczności stykania się z kolejnymi wynurzeniami posła PiS.
Ja oczywiście rozumiem, że „zaprzyjaźnione” media znalazły „miękkie podbrzusze” swego wroga i walą w nie bez opamiętania. W końcu, jak wróble ćwierkają, coś tam gdzieś tam i w jakimś tam celu ustalono. Tedy do tamtej strony trudno mieć pretensję. Bardziej więc interesuje mnie strona druga. ta, która „efekt smoleńskiej traumy” w tym, i nie tylko w tym przypadku powinna neutralizować.
Wszak trudno przyjąć, że pan Joachim Brudziński został przez jakiś nieformalny kartel medialny uprowadzony i że te wszystkie, publikowane później wynurzenia sa z niego wyciągane za pomocą jakichś wyrafinowanych tortur. On sam po prostu czuje taka potrzebę by się pokazywać gdzie się tylko da.
Niestety świadczy to, że nie od rzeczy były sączone gdzieniegdzie informacje, że wewnątrz najsilniejszej partii opozycyjnej dzieje się coś niedobrego.
Biorąc pod uwagę dotychczasową pozycję ludzi w rodzaju Joachima Brudzińskiego, którzy z Jarosławem Kaczyńskim byli jeszcze zanim projekt pod nazwą Prawo i Sprawiedliwość w ogóle komukolwiek przyszedł do głowy, trudno im się dziwić, że mogli poczuć się zagrożeni sukcesem odniesionym przez nowe, zebrane na potrzeby prezydenckiej kampanii, otoczenie Prezesa. Oczywiście od razu powstaje pytanie cóż takiego groźnego było w tym, że Jarosław Kaczyński omal nie wygrał prezydenckich wyborów? W tym to akurat nic. Groźne, z ich punktu widzenia jest to, że to nie oni byli tego sukcesu akuszerami.
Słuchając pana Joachima Brudzińskiego nie mam wątpliwości, że jest to człowiek dla PiS i dla Kaczyńskiego zasłużony. Że jest politykiem, który chce dobrze. Nie mam też jednak wątpliwości, że nie zalicza się on do intelektualnej elity naszej sceny politycznej. I to wyjaśnia jego obecną postawę. Musiał uznać, że jego częsta obecność oraz epatowanie publiczności tym, co sam jak najszczerzej uznał za wstrząsające i skandaliczne będzie czymś, czym ewidentnie przysłuży się swojej partii i swojemu Prezesowi. A przez to pokaże, że ciągle jest w grze, ciągle jest potrzebny i przydatny.
Nie stać go chyba jednak na dość prostą refleksję i zastanowienie się czemu te okropne media, które by jego, jego partię a przede wszystkim jego szefa najchętniej utopiły w szklance wody tak ochoczo i usłużnie pozwalają mu realizować jego polityczną mikrostrategię. Jest jak dziecko szczęśliwe z faktu, że budzi powszechne zainteresowanie nieświadome tego, iż źródłem tegoż jest przyklejona do pleców karteczka „kopnij głupka”. Niech mi wybaczy to porównanie poseł Brudziński ale póki będzie dawał się traktować tak, jak jest traktowany, póki w imieniu Prawa i Sprawiedliwości będzie wystawiał na ciosy niczym nie chronione podbrzusze będę widział to właśnie w taki sposób.
Etykiety:
PiS
poniedziałek, 19 lipca 2010
Symbol obrócony w nic…
Tekst będzie bez wyrazu na „p” i bez żadnych nazwisk z tą literą związanych.
Są sprawy i rzeczy ważniejsze niż potrzeba chwili. Kiedyś tak bywało, że szczególnie ceniło się ludzi, którzy w otaczającej ich rzeczywistości potrafili wychwycić te elementy, które mogły odegrać istotna a czasem i fundamentalną role w przyszłości. Oni rozumieli że proces dziejowy to struktura liniowa a nie sterta ustawianych w różnym czasie pudełek, których zawartość pozostaje ze sobą bez żadnego związku. Czemu teraz chce się na to samo patrzeć inaczej? Nie wiem. Jeśli miałbym poważyć się na jakąś odpowiedź to moja będzie zarówno śmiała jak i dość bezlitosna dla tych, którzy są dzisiaj. Wedle mnie większość z tych, którzy dziś tworzą wizje na przyszłość, historia, przynajmniej ta, która ma być w ich ocenie istotna albo zaczyna się albo powinna się zaczynać od nich. A przy takiej optyce trudno zauważyć nawet zdarzenia i zjawiska oczywiste w swej wymowie.
Przez ostatnie 20 lat, choć może wydać się to paradoksem, nasze społeczeństwo tylko dwa razy zdobyło się na to, by pokazać jak potrafi być wielkie w tym co czuje i robi. Smutne jest to, że oba momenty były związane z wydarzeniami tragicznymi. Mniej może chodzi o samą wymowę każdego z tych zdarzeń ale raczej o to, czego możemy oczekiwać lub nie w przyszłości. Trudno przecież oczekiwać trzeciej szansy ze świadomością, że będzie ona równie a może i jeszcze bardziej tragiczna.
Fenomenem największym tych tłumów, które gromadziły po śmierci Jana Pawła II i po katastrofie w Smoleńsku paradoksalnie nie była jedność, liczebność ani niesamowita, posunięta aż do poziomu ludzkiej wytrzymałości zdolność empatii. Choć bezwzględnie to właśnie one powinny. Najbardziej fascynować powinna łatwość, z jaką zostało to zaprzepaszczone. Obrócone w nicość albo nawet w coś, czego należy się wstydzić a może nawet z czym trzeba walczyć. Dla mnie ta reakcja da się wytłumaczyć tylko irracjonalnym lękiem przed tłumem, który robi coś bo sam tak postanowił. Jako odczytanie potęgi wspólnoty jako zapowiedzi rewolty. Ale przyznaję, ze dla mnie jest to o tyle irracjonalne, że tak, według mnie myśleć może tylko ktoś, kto ma nieczyste sumienie.
Napisałem już, ze popełnionych wtedy błędów naprawić się nie da bo trzeciej szansy raczej nie będzie. Trudno oczekiwać, że lis da nam albo kogoś tak bezwzględnie szanowanego jak Jan Paweł II albo taką tragedie jak smoleńska hekatomba. I chyba wcale za ta trzecią szansa nie tęsknię zdając sobie sprawę przypisanego jej tragizmu jako warunku koniecznego. Dlatego tak trudno pogodzić mi się z tak łatwo oddaną bez walki szansą na odrodzenie narodowej jedności czy to w roku 2005 czy minionej wiosny.
Od dawna już nawet nie rozmawia się o tym co nas łączy a wszyscy zapatrzeni sa w źródła podziałów. Może taka optyka sprawia, że trudniej jest myśleć i patrzeć pozytywnie. I stąd zapewne w ostatnim epizodzie naszego dzielenia się nikt nie chciał dostrzec tego aspektu który nad podziałem mógł zapanować.
Po 10 kwietnia, prawda ze na krótko, zadziwiliśmy świat. Kiedy byłem na Krakowskim Przedmieściu następnego dnia rano, ludzi było jeszcze niewielu. Natomiast rozłożonych już było wiele ekip telewizyjnych, które były tam żeby pokazywać miliardom ludzi coś, co we współczesnym świecie prawie już się nie zdarza. Coś jednoznacznie bezinteresownego i szczerego. Byli Rosjanie, Francuzi, była Al- Jazeera … Nie stanowiło dla nich żadnego problemu odczytanie tej sytuacji choć reprezentowały tak różne kręgi kulturowe. Myślę, że z czasem zdumiewało ich to, jak bardzo ludzie przezywali cała te sytuację gdy dane im było przyglądać się powiększającej się kolejce do ustawionych wewnątrz Pałacu trumien i czasowi, jaki ludzie byli gotowi poświecić by się im pokłonić.
Jeśli oni uznali, że jest to zjawisko na tyle niezwykłe by nim epatować swoich, całkowicie oderwanych od naszych kontekstów widzów to tak po prostu było.
I dziwię się, że nie pojęto tego tutaj. I nie zechciano, nie chce się tego pojąc nadal. Doszukiwanie się w tym zrywie czegoś negatywnego jest nieporozumieniem a być może efektem wynikającej z tego nieporozumienia obrazy.
Czasem sytuacje ekstremalne przyjmuje się za regułę i w oparciu o nie buduje się system reagowania. Skrajnie inwazyjny. Takim była reakcja na film Ewy Stankiewicz „Solidarni 2010” i obecna próba oparcia konfliktu o spór dotyczący losu krzyża na Krakowskim Przedmieściu.
Powiem wprost, że krytyka „Solidarnych 2010” jest według mnie nieuprawniona. Pisze to choć do obejrzenia filmu dopiero się przymierzam. Mimo to z całym przekonaniem mówię, że była nieuprawniona. Ci, którzy stali się krytykami filmu nie zrobili nic, by samemu przekonać się jakie były tam, pod pałacem nastroje ludzi. Może naprawdę diametralnie różne niż te z filmu ale tego nie wiemy i szansy na to, by się dowiedzieć już nie dostaniemy. Bo tylko Ewie Stankiewicz przyszło do głowy i to, że jest ów tłum ze wszech miar godzien uwagi, jak i to by pójść w ten tłum i pytać, rozmawiać. I ten jej film pozostaje prawdą tamtych dni a cała reszta to tylko spekulacje. Spekulacje które z natury rzeczy z prawda nie sa w stanie rywalizować.
Zdumiewa mnie i to, że nikt z krytyków obecnego stanu nie chce pamiętać czemu ustawiono krzyż przed Pałacem. Kiedy sugerują innym, że na tym krzyżu widzą rzekomo rozciągnięte całkiem niesłusznie pewne ciało, dają dowód, że niewiele zrozumieli z dni, gdy do centrum Warszawy jechało się głownie po to by stać w ciężkich warunkach godzinami w oczekiwaniu na krótka chwilę. Krzyż postawiony tam miał służyć i temu, by z całą sytuacja łatwiej było sobie poradzić. Dla nich on tam stanął. Dla tysięcy ludzi, którzy manifestowali, że są Narodem.
I to w tym, wyrąbywanym intelektualnie z miejsca, gdzie ciągle jeszcze stoi, symbolu jest najważniejsze. Nasza pamięć tragedii i jej ofiar przetrwa i bez krzyża bo mamy go wystarczająco dużo w sobie. Ale miejsce, w którym na krótko objawił nam się naród trzeba uświecić. Trzeba zadbać o to by za lat dziesięć, pięćdziesiąt czy sto można było zaprowadzić tam dzieci czy wnuki i pokazując im ten niepozorny kawałek drewna wyjaśnić że mimo wszystko potrafimy być razem. Bez względu na to że z zasady nie jesteśmy. I dlatego warto ten krzyż zostawić gdzie jest.
Kolejnej okazji już nie będzie.
I to jest mój ostatni tekst w tej sprawie.
Są sprawy i rzeczy ważniejsze niż potrzeba chwili. Kiedyś tak bywało, że szczególnie ceniło się ludzi, którzy w otaczającej ich rzeczywistości potrafili wychwycić te elementy, które mogły odegrać istotna a czasem i fundamentalną role w przyszłości. Oni rozumieli że proces dziejowy to struktura liniowa a nie sterta ustawianych w różnym czasie pudełek, których zawartość pozostaje ze sobą bez żadnego związku. Czemu teraz chce się na to samo patrzeć inaczej? Nie wiem. Jeśli miałbym poważyć się na jakąś odpowiedź to moja będzie zarówno śmiała jak i dość bezlitosna dla tych, którzy są dzisiaj. Wedle mnie większość z tych, którzy dziś tworzą wizje na przyszłość, historia, przynajmniej ta, która ma być w ich ocenie istotna albo zaczyna się albo powinna się zaczynać od nich. A przy takiej optyce trudno zauważyć nawet zdarzenia i zjawiska oczywiste w swej wymowie.
Przez ostatnie 20 lat, choć może wydać się to paradoksem, nasze społeczeństwo tylko dwa razy zdobyło się na to, by pokazać jak potrafi być wielkie w tym co czuje i robi. Smutne jest to, że oba momenty były związane z wydarzeniami tragicznymi. Mniej może chodzi o samą wymowę każdego z tych zdarzeń ale raczej o to, czego możemy oczekiwać lub nie w przyszłości. Trudno przecież oczekiwać trzeciej szansy ze świadomością, że będzie ona równie a może i jeszcze bardziej tragiczna.
Fenomenem największym tych tłumów, które gromadziły po śmierci Jana Pawła II i po katastrofie w Smoleńsku paradoksalnie nie była jedność, liczebność ani niesamowita, posunięta aż do poziomu ludzkiej wytrzymałości zdolność empatii. Choć bezwzględnie to właśnie one powinny. Najbardziej fascynować powinna łatwość, z jaką zostało to zaprzepaszczone. Obrócone w nicość albo nawet w coś, czego należy się wstydzić a może nawet z czym trzeba walczyć. Dla mnie ta reakcja da się wytłumaczyć tylko irracjonalnym lękiem przed tłumem, który robi coś bo sam tak postanowił. Jako odczytanie potęgi wspólnoty jako zapowiedzi rewolty. Ale przyznaję, ze dla mnie jest to o tyle irracjonalne, że tak, według mnie myśleć może tylko ktoś, kto ma nieczyste sumienie.
Napisałem już, ze popełnionych wtedy błędów naprawić się nie da bo trzeciej szansy raczej nie będzie. Trudno oczekiwać, że lis da nam albo kogoś tak bezwzględnie szanowanego jak Jan Paweł II albo taką tragedie jak smoleńska hekatomba. I chyba wcale za ta trzecią szansa nie tęsknię zdając sobie sprawę przypisanego jej tragizmu jako warunku koniecznego. Dlatego tak trudno pogodzić mi się z tak łatwo oddaną bez walki szansą na odrodzenie narodowej jedności czy to w roku 2005 czy minionej wiosny.
Od dawna już nawet nie rozmawia się o tym co nas łączy a wszyscy zapatrzeni sa w źródła podziałów. Może taka optyka sprawia, że trudniej jest myśleć i patrzeć pozytywnie. I stąd zapewne w ostatnim epizodzie naszego dzielenia się nikt nie chciał dostrzec tego aspektu który nad podziałem mógł zapanować.
Po 10 kwietnia, prawda ze na krótko, zadziwiliśmy świat. Kiedy byłem na Krakowskim Przedmieściu następnego dnia rano, ludzi było jeszcze niewielu. Natomiast rozłożonych już było wiele ekip telewizyjnych, które były tam żeby pokazywać miliardom ludzi coś, co we współczesnym świecie prawie już się nie zdarza. Coś jednoznacznie bezinteresownego i szczerego. Byli Rosjanie, Francuzi, była Al- Jazeera … Nie stanowiło dla nich żadnego problemu odczytanie tej sytuacji choć reprezentowały tak różne kręgi kulturowe. Myślę, że z czasem zdumiewało ich to, jak bardzo ludzie przezywali cała te sytuację gdy dane im było przyglądać się powiększającej się kolejce do ustawionych wewnątrz Pałacu trumien i czasowi, jaki ludzie byli gotowi poświecić by się im pokłonić.
Jeśli oni uznali, że jest to zjawisko na tyle niezwykłe by nim epatować swoich, całkowicie oderwanych od naszych kontekstów widzów to tak po prostu było.
I dziwię się, że nie pojęto tego tutaj. I nie zechciano, nie chce się tego pojąc nadal. Doszukiwanie się w tym zrywie czegoś negatywnego jest nieporozumieniem a być może efektem wynikającej z tego nieporozumienia obrazy.
Czasem sytuacje ekstremalne przyjmuje się za regułę i w oparciu o nie buduje się system reagowania. Skrajnie inwazyjny. Takim była reakcja na film Ewy Stankiewicz „Solidarni 2010” i obecna próba oparcia konfliktu o spór dotyczący losu krzyża na Krakowskim Przedmieściu.
Powiem wprost, że krytyka „Solidarnych 2010” jest według mnie nieuprawniona. Pisze to choć do obejrzenia filmu dopiero się przymierzam. Mimo to z całym przekonaniem mówię, że była nieuprawniona. Ci, którzy stali się krytykami filmu nie zrobili nic, by samemu przekonać się jakie były tam, pod pałacem nastroje ludzi. Może naprawdę diametralnie różne niż te z filmu ale tego nie wiemy i szansy na to, by się dowiedzieć już nie dostaniemy. Bo tylko Ewie Stankiewicz przyszło do głowy i to, że jest ów tłum ze wszech miar godzien uwagi, jak i to by pójść w ten tłum i pytać, rozmawiać. I ten jej film pozostaje prawdą tamtych dni a cała reszta to tylko spekulacje. Spekulacje które z natury rzeczy z prawda nie sa w stanie rywalizować.
Zdumiewa mnie i to, że nikt z krytyków obecnego stanu nie chce pamiętać czemu ustawiono krzyż przed Pałacem. Kiedy sugerują innym, że na tym krzyżu widzą rzekomo rozciągnięte całkiem niesłusznie pewne ciało, dają dowód, że niewiele zrozumieli z dni, gdy do centrum Warszawy jechało się głownie po to by stać w ciężkich warunkach godzinami w oczekiwaniu na krótka chwilę. Krzyż postawiony tam miał służyć i temu, by z całą sytuacja łatwiej było sobie poradzić. Dla nich on tam stanął. Dla tysięcy ludzi, którzy manifestowali, że są Narodem.
I to w tym, wyrąbywanym intelektualnie z miejsca, gdzie ciągle jeszcze stoi, symbolu jest najważniejsze. Nasza pamięć tragedii i jej ofiar przetrwa i bez krzyża bo mamy go wystarczająco dużo w sobie. Ale miejsce, w którym na krótko objawił nam się naród trzeba uświecić. Trzeba zadbać o to by za lat dziesięć, pięćdziesiąt czy sto można było zaprowadzić tam dzieci czy wnuki i pokazując im ten niepozorny kawałek drewna wyjaśnić że mimo wszystko potrafimy być razem. Bez względu na to że z zasady nie jesteśmy. I dlatego warto ten krzyż zostawić gdzie jest.
Kolejnej okazji już nie będzie.
I to jest mój ostatni tekst w tej sprawie.
sobota, 17 lipca 2010
Krzyż, czyli chustka w mieszkaniu na Sadowej.
W całej awanturze o krzyż na Krakowskim Przedmieściu kompletnie nie pojmuję intencji tej strony, która go zapoczątkowała. Nie pojmuję choćby dlatego, że staram się dla ludzi, którzy obwieścili, iż należy krzyż usunąć, mieć tyle szacunku by nie zarzucać im z miejsca niskiej pobudki wynikającej z chęci czy to prowokowania Kaczyńskiego i PiS-u czy też nawet takiego prymitywnego odegrania się na rywalach.
Nie ukrywam, że w rzeczonym konflikcie postawa niektórych polityków PO, szczególnie Bronisława Komorowskiego i Stefana Niesiołowskiego zaczyna zakrawać na groteskę bo jest groteską walka z krzyżem w wykonaniu polityków przyznających się (kiedyś oczywiście zdecydowanie bardziej) do swej religijności.
W żadnym wypadku nie mam zamiaru twierdzić, że obaj panowie dokonali potajemnie jakiejś konwersji na wiarę wręcz przeciwna do wyznawanej. Ponieważ nie domagają się pousuwania wszystkich krzyży, sądzę, że przeszkadza im tylko ten, postawiony dla uczczenia pamięci ofiar smoleńskiej katastrofy.
Oczywiście mają argumenty. Że to nie miejsce dla krzyża choćby… W takim razie czemu tam się pojawił i jest? I od którego dokładnie momentu nie jest to już dla niego miejsce?
Czy panowie są hipokrytami, którzy od początku tak uważali lecz bali się przy zebranym tłumie rąbać to postawione przed Pałacem drewno? A jeśli jednak nie są i szczerze wtedy im nie przeszkadzał to czemu nagle zaczął?
Krzyż nie powoduje zakłóceń w ruchu. Twarzy sobie o niego rozbić nie można. A jeśli ktoś twierdzi, że owszem, przeszkadza bo ludzie się zbierają to zapewniam, że i bez niego będą się zbierać. Tak jak robią to teraz. I chyba w tym rzecz.
Zapewne pan Niesiołowski (mimo swej dawnej ultrakatolickości) i pan Komorowski nie pojmują i, jak sądzę, nie chcą pojąć symboliki tego krzyża. Wbrew ich narracji nie jest on poświęcony Lechowi Kaczyńskiemu (w tejże narracji szykowanemu powoli na „mordercę spod Smoleńska). Jakby się raczyli przejść na Krakowskie Przedmieście to zobaczyliby, że nikt na tych belkach nie rozciągnął wyobrażenia zmarłego Prezydenta. Nie do końca jest to też memoriał wszystkich ofiar smoleńskiej tragedii. Przynajmniej dla mnie.
Krzyż pod Pałacem Prezydenckim to pomnik jednej z najpiękniejszych chwil w historii naszego „dwudziestolecia wolności”. Najtragiczniejszych ale tragizm wcale tego piękna nie unieważnia. Niejako na samą rocznicę los, odbierając nam coś w zamian dał coś równie wartego pamięci.
Tłumy sprzed Pałacu Prezydenckiego można porównać tylko z tym, co nastąpiło w trakcie konania i po śmierci Jana Pawła II. Tyle, że w tej drugiej sytuacji, inaczej niż wtedy gdy papież odchodził a myśmy towarzyszyli mu wszędzie, gdzie się dało, mamy do czynienia z bardzo konkretnym miejscem, gdzie ta nasza, rzadko widziana, narodowa wspaniałość się objawiła. To było , tam, na kawałku warszawskiej ulicy, na części Traktu Królewskiego. Wyrażanemu tam bólowi, żalowi, manifestowanej tam cierpliwości i gotowości do poświęcenia również ten krzyż postawiono. I właśnie dla jej upamiętnienia powinien on nie budzić niczyich negatywnych emocji. Bo mało mamy innych okazji by stać tak połączeni.
Czemu zatem ten krzyż tak przeszkadza obu panom i całej reszcie ludzi z PO? Pisze z PO bo lewicę rozumiem. Nawet szanuję za to, że tyle wytrzymała.
Na to pytanie, jak już uprzedzałem, racjonalnej odpowiedzi nie znajduję.
Kiedy próbuję sobie zracjonalizować zachowanie niektórych przeciwników krzyża do głowy przychodzi mi fragment z „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa. Wiem, że dla niektórych z tej strony, która za krzyż dałaby się porąbać, nie jest to najlepsze podparcie dla obrony znaku męki pańskiej. Ale cóż poradzę. Raz, że to kawałek znakomitej w czytaniu literatury a dwa… A po drugie szatan naprawdę bywa sympatyczny. To wynika z szatańskiej natury. Jeśli przychodzi do nas to częściej jako inteligentna (jeśli kto lubi), biuściasta blondyna o superkształtach i superofercie dla nas a nie odrażający cap. Przecież w postaci owłosionego rogacza (tak najczęściej się go przedstawia) na skuteczną pokusę miałby szanse niewielkie. Tych, którzy w takich pokusach gustują zbyt wielu chyba nie ma.
Wrócimy więc do Bułhakowa i przenieśmy się do mieszkania na Sadowej, w którym Małgorzata pełni honory domu podczas balu wydanego przez Szatana. Jednym z gości jest Frida, niegdyś wyrodna matka co zadusiła swe dziecko wepchniętą w usta chustką. Od tamtej pory każdego ranka budzi się z tą chustką u boku choć pali ją, wyrzuca…
Czy dla Niesiołowskiego i Komorowskiego nie jest ten krzyż z Krakowskiego Przedmieścia przypadkiem czymś w rodzaju tej chustki z ulicy Sadowej w Moskwie? Tylko co im swą obecnością przypomina, że tak nerwowo na niego reagują? Czy coś, czego się wstydzą?
Inaczej tego sobie wytłumaczyć nie umiem…
Nie ukrywam, że w rzeczonym konflikcie postawa niektórych polityków PO, szczególnie Bronisława Komorowskiego i Stefana Niesiołowskiego zaczyna zakrawać na groteskę bo jest groteską walka z krzyżem w wykonaniu polityków przyznających się (kiedyś oczywiście zdecydowanie bardziej) do swej religijności.
W żadnym wypadku nie mam zamiaru twierdzić, że obaj panowie dokonali potajemnie jakiejś konwersji na wiarę wręcz przeciwna do wyznawanej. Ponieważ nie domagają się pousuwania wszystkich krzyży, sądzę, że przeszkadza im tylko ten, postawiony dla uczczenia pamięci ofiar smoleńskiej katastrofy.
Oczywiście mają argumenty. Że to nie miejsce dla krzyża choćby… W takim razie czemu tam się pojawił i jest? I od którego dokładnie momentu nie jest to już dla niego miejsce?
Czy panowie są hipokrytami, którzy od początku tak uważali lecz bali się przy zebranym tłumie rąbać to postawione przed Pałacem drewno? A jeśli jednak nie są i szczerze wtedy im nie przeszkadzał to czemu nagle zaczął?
Krzyż nie powoduje zakłóceń w ruchu. Twarzy sobie o niego rozbić nie można. A jeśli ktoś twierdzi, że owszem, przeszkadza bo ludzie się zbierają to zapewniam, że i bez niego będą się zbierać. Tak jak robią to teraz. I chyba w tym rzecz.
Zapewne pan Niesiołowski (mimo swej dawnej ultrakatolickości) i pan Komorowski nie pojmują i, jak sądzę, nie chcą pojąć symboliki tego krzyża. Wbrew ich narracji nie jest on poświęcony Lechowi Kaczyńskiemu (w tejże narracji szykowanemu powoli na „mordercę spod Smoleńska). Jakby się raczyli przejść na Krakowskie Przedmieście to zobaczyliby, że nikt na tych belkach nie rozciągnął wyobrażenia zmarłego Prezydenta. Nie do końca jest to też memoriał wszystkich ofiar smoleńskiej tragedii. Przynajmniej dla mnie.
Krzyż pod Pałacem Prezydenckim to pomnik jednej z najpiękniejszych chwil w historii naszego „dwudziestolecia wolności”. Najtragiczniejszych ale tragizm wcale tego piękna nie unieważnia. Niejako na samą rocznicę los, odbierając nam coś w zamian dał coś równie wartego pamięci.
Tłumy sprzed Pałacu Prezydenckiego można porównać tylko z tym, co nastąpiło w trakcie konania i po śmierci Jana Pawła II. Tyle, że w tej drugiej sytuacji, inaczej niż wtedy gdy papież odchodził a myśmy towarzyszyli mu wszędzie, gdzie się dało, mamy do czynienia z bardzo konkretnym miejscem, gdzie ta nasza, rzadko widziana, narodowa wspaniałość się objawiła. To było , tam, na kawałku warszawskiej ulicy, na części Traktu Królewskiego. Wyrażanemu tam bólowi, żalowi, manifestowanej tam cierpliwości i gotowości do poświęcenia również ten krzyż postawiono. I właśnie dla jej upamiętnienia powinien on nie budzić niczyich negatywnych emocji. Bo mało mamy innych okazji by stać tak połączeni.
Czemu zatem ten krzyż tak przeszkadza obu panom i całej reszcie ludzi z PO? Pisze z PO bo lewicę rozumiem. Nawet szanuję za to, że tyle wytrzymała.
Na to pytanie, jak już uprzedzałem, racjonalnej odpowiedzi nie znajduję.
Kiedy próbuję sobie zracjonalizować zachowanie niektórych przeciwników krzyża do głowy przychodzi mi fragment z „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa. Wiem, że dla niektórych z tej strony, która za krzyż dałaby się porąbać, nie jest to najlepsze podparcie dla obrony znaku męki pańskiej. Ale cóż poradzę. Raz, że to kawałek znakomitej w czytaniu literatury a dwa… A po drugie szatan naprawdę bywa sympatyczny. To wynika z szatańskiej natury. Jeśli przychodzi do nas to częściej jako inteligentna (jeśli kto lubi), biuściasta blondyna o superkształtach i superofercie dla nas a nie odrażający cap. Przecież w postaci owłosionego rogacza (tak najczęściej się go przedstawia) na skuteczną pokusę miałby szanse niewielkie. Tych, którzy w takich pokusach gustują zbyt wielu chyba nie ma.
Wrócimy więc do Bułhakowa i przenieśmy się do mieszkania na Sadowej, w którym Małgorzata pełni honory domu podczas balu wydanego przez Szatana. Jednym z gości jest Frida, niegdyś wyrodna matka co zadusiła swe dziecko wepchniętą w usta chustką. Od tamtej pory każdego ranka budzi się z tą chustką u boku choć pali ją, wyrzuca…
Czy dla Niesiołowskiego i Komorowskiego nie jest ten krzyż z Krakowskiego Przedmieścia przypadkiem czymś w rodzaju tej chustki z ulicy Sadowej w Moskwie? Tylko co im swą obecnością przypomina, że tak nerwowo na niego reagują? Czy coś, czego się wstydzą?
Inaczej tego sobie wytłumaczyć nie umiem…
piątek, 16 lipca 2010
Ludzie godni szacunku czyli „trzeba dać się wsadzić”.
Zajęci zbrodniczym językiem dziennikarze okazali się na tyle wciągnięci w kulisy myślozbrodni prezesa PiS, że jakoś zdołał im umknąć dość istotny fakt ustalania przez obecnego Prezydenta- elekta wysokich standardów moralnych jego urzędu.
Dziś , gdy co drugi medialny tuz głośno i publicznie zastanawia się nad „zmianą języka Prezesa i całego PiS” a niezawodna Stokrotka moja ulubiona wprost rzuca pytanie czemu Kaczyński ze swymi oskarżeniami zwlekał (choć wie dobrze, że jej koledzy a być może i ona sama, nie pamiętam, pilnie tupali i powtarzali, że NIE WOLNO GRAĆ SMOLEŃSKIEM) jakoś nikomu nie przyszło do głowy by zadbać o pewną symetrię. I zapytać choćby najdelikatniej pana elekta CZEMU ZWLEKAŁ 3 MIESIĄCE z nominacją Jerzego Smolińskiego na jedno ze stanowisk u swego boku zamiast od razu, po objęciu funkcji p.o dać mu jakąś kancelaryjną synekurę?
Jeśli komuś to jest potrzebne to przypomnę kim był Jerzy Smoliński. To, ongiś, choć nie tak jeszcze dawno, bliski współpracownik jeszcze wówczas Marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego zwolniony z funkcji po dopuszczeniu się rzeczy niebywałej. Chodzi o incydent z odwiedzeniem przez niego, wedle różnych wersji, samowolnie lub w imieniu pana Komorowskiego, grobu Anny Walentynowicz. Fakt ten stał się głośny wcale nie z uwagi na „rangę wizyty” ( bo tu pan Marszałek nie zabłysnął wysyłając kogoś takiego) ale na zachowanie a właściwie na stan pana Smolińskiego.
Pan Smoliński pozwolił sobie zareprezentować pana Marszałka „po kilku łykach wina” które tak mu zaszkodziły, że miał, stosując terminologię lotnicza, kłopoty z ustaleniem horyzontu. Jest to o tyle bulwersująca sprawa że doszło w niej do naruszenia tak wielu norm, że aż się pisać nie podejmuje. Zaś dla kariery pana Smolińskiego chyba najistotniejsze jest to, że naruszył normę prawną zakazującą bezwzględnie urzędnikowi podczas czynności służbowych picia alkoholu.
Wyleciał więc pan Smoliński, jak się zdawało, z hukiem, adekwatnie do sytuacji.
I nagle takie zaskoczenie. I bardzo brzydkie oraz może zbyt ostre skojarzenie. Wyobraziłem oto sobie pana Marszałka ówczesnego Komorowskiego Bronisława jak idzie do pana Jerzego ( dla Marszałka zapewne Jurka) Smolińskiego i mówiącego:
„Widzisz stary, jest taka sprawa. Idą wybory i chcę je wygrać. Sam rozumiesz, że mając Ciebie pod bokiem nie mam o czym marzyć. Więc chyba rozumiesz, że będzie trzeba dać się zdymisjonować. Ale obiecuje, że o tobie nie zapomnę”.
Czemu napisałem o „zbyt ostrym skojarzeniu”? Pewnie mógłbym ogłosić konkurs z prośba o wskazanie skąd czerpałem inspirację. Ale nie rozpiszę i nie ogłoszę. Sam powiem, że imaginowana kwestia Pana Marszałka to parafraza słów, które niegdyś Kiszczak Czesław miał powiedzieć Pietruszce Adamowi kiedy go odwiedził „we więźniu”.
Wiem że sytuacja jest nieporównywalna. Nieporównywalna jest też stawka, dla której trzeba było poświęcić Pietruszkę i Smolińskiego. Ale niewątpliwie porównać można schemat działania obu panów. I, przez niego, poziom braku wstydu.
W tym epizodzie widać jakiego pokroju człowiekiem jest pan Komorowski. Jeśli nie przeszkadza mu alkoholowy taniec nad grobem to co mu może przeszkodzić?. Może Stokrotka moja ulubiona raczy zapytać przy okazji? Na pewno gdzieś tam w czubie dopuszczonych przed oblicze będzie. Za wybitne zasługi…
Dziś , gdy co drugi medialny tuz głośno i publicznie zastanawia się nad „zmianą języka Prezesa i całego PiS” a niezawodna Stokrotka moja ulubiona wprost rzuca pytanie czemu Kaczyński ze swymi oskarżeniami zwlekał (choć wie dobrze, że jej koledzy a być może i ona sama, nie pamiętam, pilnie tupali i powtarzali, że NIE WOLNO GRAĆ SMOLEŃSKIEM) jakoś nikomu nie przyszło do głowy by zadbać o pewną symetrię. I zapytać choćby najdelikatniej pana elekta CZEMU ZWLEKAŁ 3 MIESIĄCE z nominacją Jerzego Smolińskiego na jedno ze stanowisk u swego boku zamiast od razu, po objęciu funkcji p.o dać mu jakąś kancelaryjną synekurę?
Jeśli komuś to jest potrzebne to przypomnę kim był Jerzy Smoliński. To, ongiś, choć nie tak jeszcze dawno, bliski współpracownik jeszcze wówczas Marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego zwolniony z funkcji po dopuszczeniu się rzeczy niebywałej. Chodzi o incydent z odwiedzeniem przez niego, wedle różnych wersji, samowolnie lub w imieniu pana Komorowskiego, grobu Anny Walentynowicz. Fakt ten stał się głośny wcale nie z uwagi na „rangę wizyty” ( bo tu pan Marszałek nie zabłysnął wysyłając kogoś takiego) ale na zachowanie a właściwie na stan pana Smolińskiego.
Pan Smoliński pozwolił sobie zareprezentować pana Marszałka „po kilku łykach wina” które tak mu zaszkodziły, że miał, stosując terminologię lotnicza, kłopoty z ustaleniem horyzontu. Jest to o tyle bulwersująca sprawa że doszło w niej do naruszenia tak wielu norm, że aż się pisać nie podejmuje. Zaś dla kariery pana Smolińskiego chyba najistotniejsze jest to, że naruszył normę prawną zakazującą bezwzględnie urzędnikowi podczas czynności służbowych picia alkoholu.
Wyleciał więc pan Smoliński, jak się zdawało, z hukiem, adekwatnie do sytuacji.
I nagle takie zaskoczenie. I bardzo brzydkie oraz może zbyt ostre skojarzenie. Wyobraziłem oto sobie pana Marszałka ówczesnego Komorowskiego Bronisława jak idzie do pana Jerzego ( dla Marszałka zapewne Jurka) Smolińskiego i mówiącego:
„Widzisz stary, jest taka sprawa. Idą wybory i chcę je wygrać. Sam rozumiesz, że mając Ciebie pod bokiem nie mam o czym marzyć. Więc chyba rozumiesz, że będzie trzeba dać się zdymisjonować. Ale obiecuje, że o tobie nie zapomnę”.
Czemu napisałem o „zbyt ostrym skojarzeniu”? Pewnie mógłbym ogłosić konkurs z prośba o wskazanie skąd czerpałem inspirację. Ale nie rozpiszę i nie ogłoszę. Sam powiem, że imaginowana kwestia Pana Marszałka to parafraza słów, które niegdyś Kiszczak Czesław miał powiedzieć Pietruszce Adamowi kiedy go odwiedził „we więźniu”.
Wiem że sytuacja jest nieporównywalna. Nieporównywalna jest też stawka, dla której trzeba było poświęcić Pietruszkę i Smolińskiego. Ale niewątpliwie porównać można schemat działania obu panów. I, przez niego, poziom braku wstydu.
W tym epizodzie widać jakiego pokroju człowiekiem jest pan Komorowski. Jeśli nie przeszkadza mu alkoholowy taniec nad grobem to co mu może przeszkodzić?. Może Stokrotka moja ulubiona raczy zapytać przy okazji? Na pewno gdzieś tam w czubie dopuszczonych przed oblicze będzie. Za wybitne zasługi…
czwartek, 15 lipca 2010
Zrozumienie, niezrozumienie, zła wola ( Kaczyński i polska gramatyka)
Nie pomyliłem się wróżąc, że głównym tematem wczorajszego dnia będzie wywiad, jakiego Jarosław Kaczyński udzielił „Gazecie Polskiej”. Myliłem się jednak i to grubo wróżąc jaki kształt przyjmie dyskusja nad tym, co Kaczyński w wywiadzie powiedział. I przeszedłbym nad ta moja pomyłka do porządku komentując poziom tej dyskusji krótkim „srał to pies” gdybym nie natknął się wczoraj na rozmowę (a właściwie „rozmowę”) między panami Krzemińskim i Żukowskim w TVN24 oraz gdybym nie został zaszczycony przez kolegę z Salonu24 Piotra Matejczyka odpowiedzią na moje pytanie do jego tekstu dociekające czy w ogóle przeczytał wywiad o którym tak ostro się wypowiada. Wyszło na to, że i on i pan Krzemiński zarówno czytali jak i są wstrząśnięci. Nie wiem tylko w jakiej kolejności. O ile pan Krzemiński przyznał, że czytał tekst tuż przed wejściem na wizję, co zresztą było widać, o tyle w przypadku Pana Matejczyka mogę się tylko domyślać. Na tej choćby podstawie, iż marzy on by umrzeć lewicowcem zatem mało prawdopodobnym jest że co tydzień lata do kiosku by kupić jeszcze ciepła „Gazetę Polską”. Najpierw usłyszał zapewne o tym co kaczor wygaduje a później znalazł inkryminowane wypowiedzi.
Tym wstrząśnieniem obu panów (u pana Krzemińskiego wyrażającym się brakiem panowania nad ciałem i nad kulturą osobistą) tłumaczę sobie ich opinie wynikające z oczywistego dla mnie niezrozumienia czytanego tekstu. Tym wzburzeniem musze sobie tłumaczyć problemy poradzenia sobie obu panów z umiejętnością, którą nabywa się już w szkole podstawowej. Do tego wzburzenia jeszcze wrócę. Teraz pozwolę sobie zająć się istotą krytyki, której zresztą wczoraj, zapewnie z tych samych powodów ( albo ze złej woli bo przecież problem z rozumieniem tekstu pisanego nie mógł tak nagle rozpowszechnić się po kraju jak jaka grypa świńska). Wedle krytyków w wywiadzie dla Gazety Polskiej Kaczyński „powrócił do swego dawnego języka agresji”. Rzecz w tym, ze jeśli w tym tekście do czegoś powrócił to jedynie do dnia 10 kwietnia tego roku. Jeśli spokojnie przeczyta się ten wywiad to zauważy się, że niemal w 100% opisuje on to, co Jarosław Kaczyński robił, myślał i mówił 10 KWIETNIA 2010 ROKU. I aby 5to zrozumieć, nie trzeba wcale być profesorem (tym argumentem posługiwał się Krzemiński podkreślając swą wyższość nad doktorem Żukowskim, gdy ten go spokojnie zapytał o zrozumienie przeczytanego tekstu) ani zapewne mieć lewicowe przekonania. Wystarczy znać polską gramatykę. I to wcale nie perfekcyjnie. Tyle tylko by pojąc konstrukcję odnoszącą się do czasu przeszłego.
Pozwolę to sobie pokazać na przykładzie, który na dla pana Krzemińskiego stanowił wręcz dowód na to, że Kaczyński snuje spiskowe teorie z Putinem i Tuskiem w rolach głównych. W tekście Kaczyński mówi:
„Dla mnie rola premiera Tuska i premiera Putina była w tym wypadku niejasna. W mojej ocenie obaj nie potraktowali wizyty prezydenta Kaczyńskiego z należytym szacunkiem”.
I jeszcze jeden fragment:
„Dzwonił ktoś od premiera. Miałem wrażenie, że Donald Tusk zdecydował się polecieć do Smoleńska wtedy, gdy dowiedział się, że ja tam lecę. Być może się mylę, ale tak to zapamiętałem”.
Jedyne ostrzejsze słowa pod adresem Tuska, wypowiedziane z dzisiejszej perspektywy, padły w kontekście „wyścigu” o pierwszeństwo. Temu poświecę tekst następny bo mimo wczorajszych tłumaczeń pana Grasia, a właściwie przez nie mam podobne odczucia więc nie dziwie się Kaczyńskiemu.
Dziwie się natomiast zarówno Panu Krzemińskiemu jak i Panu Matejczykowi którzy sami sobie dają prawo być wstrząśniętymi przeczytanym i, jak śmiem twierdzić, nie do końca pojętym gazetowym tekstem a nie potrafią pojąć stanu człowieka, który jedzie do zwłok brata, bratowej, przyjaciół i znajomych. Selektywność prawa do wzburzenia jest tu tak ( a co mi tam) wstrząsająco widoczna, że mam prawo zastanawiać się czy rzeczywiście panowie mają kłopot z gramatyką, nie zrozumieli tekstu czy to po prostu ich zła wola.
Jedno trzeba przyznać, że mimo wzburzenia, potrafili wczoraj nadać ton dyskusji tak bardzo, że zgubił się w tym nawet tak rozsądny i mądry człowiek jak Piotr Zaremba na którego było mi aż żal patrzeć gdy coś tam próbował bąkać. Nie wiem co bo nie usłyszałem…
* Cytaty za: „Prawdę o Smoleńsku musi usłyszeć Polska i cały świat”, wywiad Katarzyny Gójskiej- Hejke i Tomasza Sakiewicza z Jarosławem Kaczyńskim, „Gazeta Polska”, 14 lipca 2010 r., str. 7
Tym wstrząśnieniem obu panów (u pana Krzemińskiego wyrażającym się brakiem panowania nad ciałem i nad kulturą osobistą) tłumaczę sobie ich opinie wynikające z oczywistego dla mnie niezrozumienia czytanego tekstu. Tym wzburzeniem musze sobie tłumaczyć problemy poradzenia sobie obu panów z umiejętnością, którą nabywa się już w szkole podstawowej. Do tego wzburzenia jeszcze wrócę. Teraz pozwolę sobie zająć się istotą krytyki, której zresztą wczoraj, zapewnie z tych samych powodów ( albo ze złej woli bo przecież problem z rozumieniem tekstu pisanego nie mógł tak nagle rozpowszechnić się po kraju jak jaka grypa świńska). Wedle krytyków w wywiadzie dla Gazety Polskiej Kaczyński „powrócił do swego dawnego języka agresji”. Rzecz w tym, ze jeśli w tym tekście do czegoś powrócił to jedynie do dnia 10 kwietnia tego roku. Jeśli spokojnie przeczyta się ten wywiad to zauważy się, że niemal w 100% opisuje on to, co Jarosław Kaczyński robił, myślał i mówił 10 KWIETNIA 2010 ROKU. I aby 5to zrozumieć, nie trzeba wcale być profesorem (tym argumentem posługiwał się Krzemiński podkreślając swą wyższość nad doktorem Żukowskim, gdy ten go spokojnie zapytał o zrozumienie przeczytanego tekstu) ani zapewne mieć lewicowe przekonania. Wystarczy znać polską gramatykę. I to wcale nie perfekcyjnie. Tyle tylko by pojąc konstrukcję odnoszącą się do czasu przeszłego.
Pozwolę to sobie pokazać na przykładzie, który na dla pana Krzemińskiego stanowił wręcz dowód na to, że Kaczyński snuje spiskowe teorie z Putinem i Tuskiem w rolach głównych. W tekście Kaczyński mówi:
„Dla mnie rola premiera Tuska i premiera Putina była w tym wypadku niejasna. W mojej ocenie obaj nie potraktowali wizyty prezydenta Kaczyńskiego z należytym szacunkiem”.
I jeszcze jeden fragment:
„Dzwonił ktoś od premiera. Miałem wrażenie, że Donald Tusk zdecydował się polecieć do Smoleńska wtedy, gdy dowiedział się, że ja tam lecę. Być może się mylę, ale tak to zapamiętałem”.
Jedyne ostrzejsze słowa pod adresem Tuska, wypowiedziane z dzisiejszej perspektywy, padły w kontekście „wyścigu” o pierwszeństwo. Temu poświecę tekst następny bo mimo wczorajszych tłumaczeń pana Grasia, a właściwie przez nie mam podobne odczucia więc nie dziwie się Kaczyńskiemu.
Dziwie się natomiast zarówno Panu Krzemińskiemu jak i Panu Matejczykowi którzy sami sobie dają prawo być wstrząśniętymi przeczytanym i, jak śmiem twierdzić, nie do końca pojętym gazetowym tekstem a nie potrafią pojąć stanu człowieka, który jedzie do zwłok brata, bratowej, przyjaciół i znajomych. Selektywność prawa do wzburzenia jest tu tak ( a co mi tam) wstrząsająco widoczna, że mam prawo zastanawiać się czy rzeczywiście panowie mają kłopot z gramatyką, nie zrozumieli tekstu czy to po prostu ich zła wola.
Jedno trzeba przyznać, że mimo wzburzenia, potrafili wczoraj nadać ton dyskusji tak bardzo, że zgubił się w tym nawet tak rozsądny i mądry człowiek jak Piotr Zaremba na którego było mi aż żal patrzeć gdy coś tam próbował bąkać. Nie wiem co bo nie usłyszałem…
* Cytaty za: „Prawdę o Smoleńsku musi usłyszeć Polska i cały świat”, wywiad Katarzyny Gójskiej- Hejke i Tomasza Sakiewicza z Jarosławem Kaczyńskim, „Gazeta Polska”, 14 lipca 2010 r., str. 7
wtorek, 13 lipca 2010
Kaczyński w roli Przytulanki. (kolanom kataryny)
Z kataryną zgadzam się w jednym. Nie wystarczy mieć rację, trzeba jeszcze wygrać wybory. Kaczyński wyborów nie wygrał więc dyskusyjna jest cała reszta rozważań szanownej kataryny. Kaczyński wyborów nie wygrał. Nie udało się jemu uzyskać tyle, ile w TYCH wyborach oznaczało sukces, czyli 50% z ogonkiem.
Analiza wyborczego wyniku uzyskanego przez prezesa Prawa i Sprawiedliwości to faktycznie ciekawe zajęcie. O ile lubi się historyczne przyczynkarstwo. Z tego wyniku coś na dziś można wysnuć ale trudno zgadnąć na ile to coś będzie aktualne za 500 dni. Dziś trudno nawet ustalić jak wygląda rozkład poparcia dla partii politycznych równoległy do wyborczych wyników. Ze zdumieniem odbieram całkowity brak zainteresowania takimi danymi czy to ze strony firm wykonujących sondaże czy tez mediów, które je zamawiają. Byłby to ciekawy przyczynek do tego, na ile poparcie uzyskane przez tak surowo potraktowanego przez los i tak mocno trzymającego się mimo tego losu Jarosława Kaczyńskiego tożsame jest z poparciem dla jego partii.
Ja mam wątpliwość co do tego ze ta zbieżność jest duża. Choćby z tego powodu, że swoje blisko 50% Kaczyński uzyskał w II turze, gdy stanowił tylko jedna z dwóch możliwości i w dodatku, sam z siebie, dużo bardziej wyrazistą i atrakcyjną niż alternatywa (a tak! Tak to widzę).
Nie mam natomiast wątpliwości, że na wybory w roku 2011 PiS z obecną strategią wyborczą iść nie może. Już te wybory pokazały to, jak niebezpieczne jest granie „odgrzewanym kotletem”. Na tyle, że „naturalny kandydat” cudem uciekł spod wyborczej gilotyny. I , co ciekawe i trochę przeczące temu mojemu sceptycyzmowi wobec potraw odgrzewanych, uciekł resztką sił „zatroskanych IV RP”.
Kampania 2011 roku będzie już inna. I to z obu stron. Dla obecnych zwycięzców nie do przyjęcia będzie epatowanie jakimikolwiek groźbami bo one będą gołosłowne. Premier, który znów wejdzie na jakąś trybunę i zakrzyczy, że bać się należy Kaczyńskiego, bo on go dobrze zna, nie będzie już złowieszczy lecz śmieszny. I żałosny przy tym. Wyborcy od Premiera będą oczekiwać rachunku z 500 dni, o które poprosił. Z dni, w których nikt już mu nie przeszkadzał w budowie Polski naszych (ich?) marzeń. Jakikolwiek tekst o strachach na lachy stojących u wrót będą oczywistym komunikatem że się przebimbało i na nice przetrawiło ten czas dany na wielkie dzieła a teraz chce się mydlić oczy.
Kampania 2011 roku będzie już inna. Nie będzie wyglądał autentycznie zapłakany i wycofany Jarosław Kaczyński. Nawet dla jego zwolenników, dla których najbardziej chyba pozytywną wróżbą na przyszłość były oczy Jarosława z wyborczego wieczoru. Pełne radości z tej minimalnej i dającej nadzieję na lepsze wyniki przegranej. Oczekiwanie, że Jarosław Kaczyński po 10 kwietnia zamienił się w pozbawioną energii pulardę to czystej wody czarnowidztwo. Taki Jarosław Kaczyński, oderwany od posmoleńskiej atmosfery to coś zaprzeczającego istocie tego polityka. Jarosław Kaczyński to człowiek walki i to utrzymało go w pierwszej lidze naszej polityki. Trzeba zrozumieć, że Kaczyński wyciszony był uzasadniony i zrozumiały wraz z tragedią 10 kwietnia. Na stałe będzie karykaturą samego siebie.
A słowa, wypowiedziane przez niego są jak najbardziej zrozumiałe. Ja wiem, że można oczekiwać od ludzi, że obrażani, raczej nastawią drugi policzek niż odwiną. Ale nie w sytuacji, w której wiadomo, że w jen nastawiony policzek będzie się walić bez opamiętania. A przecież tak właśnie jest.
Tak jest i widać to choćby w tej właśnie sytuacji gdy „cały naród” próbuje się wciągać do dyskusji nad powrotem agresywnego Kaczyńskiego a słowem (przynajmniej równoważnym temu o Kaczyńskim) nie mówi się o języku drugiej strony najdobitniej symbolizowanemu wystąpieniem Donalda Tuska na ostatnim zjeździe PO. Trudno przyjąć taki schemat sceny politycznej, który przypomina toksyczną rodzinę, w której jedno dziecko stawiane jest na baczność lub do konta a drugiemu wszystko wolno.
Poza tym w słowach Kaczyńskiego jest tez odpowiedź w imieniu tych, których próbuje się zepchnąć do defensywy. Kazać im się wstydzić za to, że w ogóle są. Takich jest wielu i oni muszą czuć, że ktoś daje gwarancję, ze się za nimi ujmie i nie będzie, w imię czegokolwiek, co „się opłaca” odwracał się do nich plecami.
Oczekiwanie, że Jarosław Kaczyński jest w stanie przeczekać z prawie 50% poparciem do wyborów parlamentarnych w roli pluszowej przytulanki jest naiwnością. Na taką naiwność my możemy oczywiście sobie pozwolić ale nie PiS i nie Jarosław Kaczyński
Analiza wyborczego wyniku uzyskanego przez prezesa Prawa i Sprawiedliwości to faktycznie ciekawe zajęcie. O ile lubi się historyczne przyczynkarstwo. Z tego wyniku coś na dziś można wysnuć ale trudno zgadnąć na ile to coś będzie aktualne za 500 dni. Dziś trudno nawet ustalić jak wygląda rozkład poparcia dla partii politycznych równoległy do wyborczych wyników. Ze zdumieniem odbieram całkowity brak zainteresowania takimi danymi czy to ze strony firm wykonujących sondaże czy tez mediów, które je zamawiają. Byłby to ciekawy przyczynek do tego, na ile poparcie uzyskane przez tak surowo potraktowanego przez los i tak mocno trzymającego się mimo tego losu Jarosława Kaczyńskiego tożsame jest z poparciem dla jego partii.
Ja mam wątpliwość co do tego ze ta zbieżność jest duża. Choćby z tego powodu, że swoje blisko 50% Kaczyński uzyskał w II turze, gdy stanowił tylko jedna z dwóch możliwości i w dodatku, sam z siebie, dużo bardziej wyrazistą i atrakcyjną niż alternatywa (a tak! Tak to widzę).
Nie mam natomiast wątpliwości, że na wybory w roku 2011 PiS z obecną strategią wyborczą iść nie może. Już te wybory pokazały to, jak niebezpieczne jest granie „odgrzewanym kotletem”. Na tyle, że „naturalny kandydat” cudem uciekł spod wyborczej gilotyny. I , co ciekawe i trochę przeczące temu mojemu sceptycyzmowi wobec potraw odgrzewanych, uciekł resztką sił „zatroskanych IV RP”.
Kampania 2011 roku będzie już inna. I to z obu stron. Dla obecnych zwycięzców nie do przyjęcia będzie epatowanie jakimikolwiek groźbami bo one będą gołosłowne. Premier, który znów wejdzie na jakąś trybunę i zakrzyczy, że bać się należy Kaczyńskiego, bo on go dobrze zna, nie będzie już złowieszczy lecz śmieszny. I żałosny przy tym. Wyborcy od Premiera będą oczekiwać rachunku z 500 dni, o które poprosił. Z dni, w których nikt już mu nie przeszkadzał w budowie Polski naszych (ich?) marzeń. Jakikolwiek tekst o strachach na lachy stojących u wrót będą oczywistym komunikatem że się przebimbało i na nice przetrawiło ten czas dany na wielkie dzieła a teraz chce się mydlić oczy.
Kampania 2011 roku będzie już inna. Nie będzie wyglądał autentycznie zapłakany i wycofany Jarosław Kaczyński. Nawet dla jego zwolenników, dla których najbardziej chyba pozytywną wróżbą na przyszłość były oczy Jarosława z wyborczego wieczoru. Pełne radości z tej minimalnej i dającej nadzieję na lepsze wyniki przegranej. Oczekiwanie, że Jarosław Kaczyński po 10 kwietnia zamienił się w pozbawioną energii pulardę to czystej wody czarnowidztwo. Taki Jarosław Kaczyński, oderwany od posmoleńskiej atmosfery to coś zaprzeczającego istocie tego polityka. Jarosław Kaczyński to człowiek walki i to utrzymało go w pierwszej lidze naszej polityki. Trzeba zrozumieć, że Kaczyński wyciszony był uzasadniony i zrozumiały wraz z tragedią 10 kwietnia. Na stałe będzie karykaturą samego siebie.
A słowa, wypowiedziane przez niego są jak najbardziej zrozumiałe. Ja wiem, że można oczekiwać od ludzi, że obrażani, raczej nastawią drugi policzek niż odwiną. Ale nie w sytuacji, w której wiadomo, że w jen nastawiony policzek będzie się walić bez opamiętania. A przecież tak właśnie jest.
Tak jest i widać to choćby w tej właśnie sytuacji gdy „cały naród” próbuje się wciągać do dyskusji nad powrotem agresywnego Kaczyńskiego a słowem (przynajmniej równoważnym temu o Kaczyńskim) nie mówi się o języku drugiej strony najdobitniej symbolizowanemu wystąpieniem Donalda Tuska na ostatnim zjeździe PO. Trudno przyjąć taki schemat sceny politycznej, który przypomina toksyczną rodzinę, w której jedno dziecko stawiane jest na baczność lub do konta a drugiemu wszystko wolno.
Poza tym w słowach Kaczyńskiego jest tez odpowiedź w imieniu tych, których próbuje się zepchnąć do defensywy. Kazać im się wstydzić za to, że w ogóle są. Takich jest wielu i oni muszą czuć, że ktoś daje gwarancję, ze się za nimi ujmie i nie będzie, w imię czegokolwiek, co „się opłaca” odwracał się do nich plecami.
Oczekiwanie, że Jarosław Kaczyński jest w stanie przeczekać z prawie 50% poparciem do wyborów parlamentarnych w roli pluszowej przytulanki jest naiwnością. Na taką naiwność my możemy oczywiście sobie pozwolić ale nie PiS i nie Jarosław Kaczyński
poniedziałek, 12 lipca 2010
Johannesburg 2010- Srebrenica 1995 (ani słowa o futbolu!)
Mój stosunek do futbolu (czy, jak pewnie poprawiłby mnie 100% Jankes, soccera) najlepiej ilustruje zawiązek mej, nigdy nie zakończonej rozmowy z Kobietą Moja Kochaną na temat Mundialu. Niezakończonej z przyczyn oczywistych. Zacząłem ją od tego, że od dawna nie ekscytują mnie piłkarskie pojedynki by zaraz, drugim zdaniem westchnąć Nat tym stanem: „I pomyśleć, że kiedyś lubiłem futbol”
- Lubiłeś futbol? Kiedy Słonku? – zapytała Kobieta Moja Kochana, znająca znakomicie mój sportowy gust. I tyle tego gadania było. Bo co miałem powiedzieć?
Faktem jest, że nie potrafiłem KMK odpowiedzieć. Gdybym miał jej odpowiedzieć to musiałbym przyznać się, że trudno mi znaleźć taki moment mego życia, gdy faktycznie przepadałem za piłką nożna, dla niej zarywałem noce i żyłem przez nią na granicy zawału serca. Co najwyżej przypomniałbym sobie pojedyncze incydenty ocierające się o ten stan. Rzadkie incydenty… Ale dziś ten sport to dla mnie idiotyczna wizja jakiegoś syberyjskiego króla aluminium, który przyjeżdża nad Tamizę i w dwa tygodnie kupuje sobie najlepszy zespól świata. Jakby kupował Bentleya z opcjonalnym wyposażeniem. Dla szpanu…
Jeśli jednak kiedyś rzeczywiście zdarzało mi się Lubić futbol to raczej ten „zimno europejski” niż południowy. W wykonaniu Niemiec, Anglii czy Holandii. W żadnym wypadku włoski czy hiszpański. Wolę zdecydowanie grę z głowa niż grę z sercem. A do tego nie cierpię gdy ktoś robi z tego sportu teatr prowokując za plecami sędziego a później, już w jego przytomności padając z twarzą trzymaną rekami mimo, że sprowokowany lekko dotknął ramienia.
Biorąc to pod uwagę, resztka mego zainteresowania byłem wczoraj po stronie reprezentacji Holandii. Chciałem by to oni a nie Hiszpanie mieli szczęście podniesienia w górę pucharu świata. Kibicowałem w duchu Holandii do momentu, gdy dotarło do mnie, że tak to skończyć się nie powinno. Nie z powodów sportowych lecz symbolicznych. Kiedy ściskałem kciuki za holenderskich chłopców przypomnieli mi się inni holenderscy chłopcy, którzy kiedyś grali w inna g®, taka bardziej męską.
Piętnaście lat temu holenderscy chłopcy też stanęli przed szansą przejścia do historii. W ich rękach okoliczności złożyły los kilku tysięcy uciekinierów, którzy schronili się w Srebrenicy przed okrucieństwem wojny domowej. 12 lipca holenderscy chłopcy opuścili swe pozycje i pozwolili by o losie tych, którzy im powierzyli swoje Zycie zadecydował Radowan Karadzić i Ratko Mladić. Ludzie z innej bajki niż holenderscy chłopcy. Co było później…
Dlatego wczoraj, 12 lipca całym sercem kibicowałem przeciwnikom holenderskich chłopców. Uznałem, że jest to jedyny dzień, w którym holenderscy chłopcy tryumfować nie mogą. Bo byłaby to ironia losu. Choć na boisku nie było żadnego z tych, co w Srebrenicy nie okazali się prawdziwymi żołnierzami, choć przecież mieli karabiny, to nie chciałem tego, by siedząc w domu, z piwem w ręku mieli szansę radością przykryć wyrzuty sumienia za to, że wtedy nie chcieli przejść do historii.
Dziś, jutro, za tydzień znów wole i będę wolał aby holenderska głowa wygrała z hiszpańskim sercem. Ale nie 12 lipca.
- Lubiłeś futbol? Kiedy Słonku? – zapytała Kobieta Moja Kochana, znająca znakomicie mój sportowy gust. I tyle tego gadania było. Bo co miałem powiedzieć?
Faktem jest, że nie potrafiłem KMK odpowiedzieć. Gdybym miał jej odpowiedzieć to musiałbym przyznać się, że trudno mi znaleźć taki moment mego życia, gdy faktycznie przepadałem za piłką nożna, dla niej zarywałem noce i żyłem przez nią na granicy zawału serca. Co najwyżej przypomniałbym sobie pojedyncze incydenty ocierające się o ten stan. Rzadkie incydenty… Ale dziś ten sport to dla mnie idiotyczna wizja jakiegoś syberyjskiego króla aluminium, który przyjeżdża nad Tamizę i w dwa tygodnie kupuje sobie najlepszy zespól świata. Jakby kupował Bentleya z opcjonalnym wyposażeniem. Dla szpanu…
Jeśli jednak kiedyś rzeczywiście zdarzało mi się Lubić futbol to raczej ten „zimno europejski” niż południowy. W wykonaniu Niemiec, Anglii czy Holandii. W żadnym wypadku włoski czy hiszpański. Wolę zdecydowanie grę z głowa niż grę z sercem. A do tego nie cierpię gdy ktoś robi z tego sportu teatr prowokując za plecami sędziego a później, już w jego przytomności padając z twarzą trzymaną rekami mimo, że sprowokowany lekko dotknął ramienia.
Biorąc to pod uwagę, resztka mego zainteresowania byłem wczoraj po stronie reprezentacji Holandii. Chciałem by to oni a nie Hiszpanie mieli szczęście podniesienia w górę pucharu świata. Kibicowałem w duchu Holandii do momentu, gdy dotarło do mnie, że tak to skończyć się nie powinno. Nie z powodów sportowych lecz symbolicznych. Kiedy ściskałem kciuki za holenderskich chłopców przypomnieli mi się inni holenderscy chłopcy, którzy kiedyś grali w inna g®, taka bardziej męską.
Piętnaście lat temu holenderscy chłopcy też stanęli przed szansą przejścia do historii. W ich rękach okoliczności złożyły los kilku tysięcy uciekinierów, którzy schronili się w Srebrenicy przed okrucieństwem wojny domowej. 12 lipca holenderscy chłopcy opuścili swe pozycje i pozwolili by o losie tych, którzy im powierzyli swoje Zycie zadecydował Radowan Karadzić i Ratko Mladić. Ludzie z innej bajki niż holenderscy chłopcy. Co było później…
Dlatego wczoraj, 12 lipca całym sercem kibicowałem przeciwnikom holenderskich chłopców. Uznałem, że jest to jedyny dzień, w którym holenderscy chłopcy tryumfować nie mogą. Bo byłaby to ironia losu. Choć na boisku nie było żadnego z tych, co w Srebrenicy nie okazali się prawdziwymi żołnierzami, choć przecież mieli karabiny, to nie chciałem tego, by siedząc w domu, z piwem w ręku mieli szansę radością przykryć wyrzuty sumienia za to, że wtedy nie chcieli przejść do historii.
Dziś, jutro, za tydzień znów wole i będę wolał aby holenderska głowa wygrała z hiszpańskim sercem. Ale nie 12 lipca.
niedziela, 11 lipca 2010
Ofiary wojny czyli czego nie zauważył Ziemkiewicz
Tego, że od jakiegoś czasu toczy się wojna polsko- polska nikt nie neguje. Byłby zresztą skończonym idiotą każdy, kto wysiłek przekonania, że jest inaczej próbował podjąć. Można jednak mylić się próbując taką walkę opisać, dojść jej przyczyn. Tak, jak to przydarzyło się Rafałowi Ziemkiewiczowi, gdy w sobotniej „Rzeczpospolitej” przeprowadził analizę wojny, która podzieliła nasze społeczeństwo.
To co zaznaczyłem w poprzednim zdaniu jest istota tego, co ja uważam za wojnę polsko- polską i zarazem błędu, który popełnił publicysta „Rzepy”. Różnimy się zasadniczo w tym, jak taki konflikt przebiega.
Polityka w postaci nieskażonej zacietrzewieniem ani wynikającą z różnych przyczyn skłonnością do chowania się za plecy zwolenników wygląda jak starcie mogące przybierać postać od partii szachów po brutalny bokserski pojedynek. W takim kształcie o wyniku starcia decydują kibice, którym w pojedynku przypada jedynie rola widzów. Owszem, mają oni swoje sympatie i antypatie ale tak to jest że czasem komuś udaje się wychować sobie wiernych fanów. W skrajnych przypadkach polityka może być już grą zespołową gdy walkę wspierają jakieś aspirujące do udziału w polityce większe środowiska. Ale wtedy jeszcze ciągle zachowana zostaje równowaga systemu, w którym większość pozostaje oceniającymi obserwatorami.
Tę równowagę narusza się gdy widzi się swoją niemoc. Czy to w samym działaniu czy też umiejętności przekonywania wyborców. Kiedy zauważa się, że tylko przeniesienie rywalizacji ze sporu o konkrety i generalia w sferę emocji może te niemoc przełamać. To przenoszenie akcentów jest cechą systemów politycznych, w których do czynienia mamy z przywódcami tyleż nieudolnymi co pełnymi ambicji. Tak jest we Włoszech i Hiszpanii gdzie coraz częściej polityka dzieje się na ulicach a podział został chyba na lata utrwalony. Tak dzieje się, niestety i u nas.
Nie chcę pisać o początku wojny polsko- polskiej choć mam swój pogląd na to, kiedy on nastąpił. O końcu pisać łatwiej, choć uczciwie zacząć trzeba, że nie wie się kiedy on nastąpi. Jak zauważa Ziemkiewicz, trudno w obecnych wodzach stron konfliktu dostrzec zainteresowanie jego końcem. Jest ona korzystna dla ich obu.
W warunkach normalnie, czyli tak jak opisałem wcześniej, funkcjonującej polityki nie byłoby możliwe stworzenie politycznego układu dwubiegunowego w którym istniałyby siły dominujące niemal nie różniące się od siebie. Chodzi mi tutaj o sferę programową i ideologiczną. Oczywiście tę z początku konfliktu bo o stanie na dziś trudno w ogóle mówić. Wojna ma to do siebie, że wymaga szybkich decyzji w kwestiach taktyki. Stojący z boku mogą się łatwo pogubić. Taki kształt sceny wymagał przycięcia postrzegania przez wyborców sceny politycznej wyłącznie do schematu „pięknej i bestii”. To oczywiście oszustwo. Wybaczalne lub nie, nie mnie sądzić. Ale w tym skrywa się wyjaśnienie czemu ten bokserski pojedynek nagle stal się totalną wojną. Po prostu w takim kształcie stal się zrozumiały dla dotychczasowych kibiców. Zostali oni zaproszeni prze kapitana jednej z drużyn na boisko by rozstrzygnąć walkę w oparciu o jasne nagle reguły gry. „Seek and destroy”. To kibice kochają najbardziej.
W swej analizie Ziemkiewicz kwestię masowości w polsko- polskiej wojnie całkowicie pominął. Owszem, pisze o przyłączaniu do konfliktu jakichś, czasem dość liczebnych środowisk ale ciągle wspomina o jakiejś, rzeczywistej lub quasielitarności. A przecież tak dobrze nie jest aby mówić o niemal 2- milionowej elicie. Tyle to nie ma nikt! Dość ostre słowa pod adresem tych „elit” kieruje Ziemkiewicz pewnie przez ostrożność, by jednak nie narazić się „mięsu armatniemu”.
Prawda jest taka że pękły nam nie elity. To byłoby jeszcze znośne tym bardziej, że elity z zasady jakieś pęknięcia albo blizny po nich obnoszą z lubością. Pęknięte społeczeństwo to już spory problem. O ile elity z pęknięciami żyć przywykły, nie uważając ich przeważnie za jakiś powód wzajemnych towarzyskich wykluczeń to społeczeństwu w stanie wojny żyć jest ciężko. Przez to choćby, że, inaczej niż elity, orientujące się, że w większości cała ta wojenka to „pic na wodę fotomontaż”, zwykli udzie biorą to na poważnie. I przeżywają. Popadając bądź to w irytujący innych triumfalizm bądź też w wyniszczające przygnębienie.
I to jest prawdziwy problem wojny polsko- polskiej. Tu nie wystarczy wola wodzów by nagle przestać do siebie strzelać. Tu nie jest tak, że gdzieś poza oczami kamer można radośnie pogadać jak kumpel z kumplem przy kawie czy czymś mocniejszym. Dla tak skłóconego narodu czasem lekarstwem jest albo czterdziestoletnia tułaczka po pustyni albo też wojna większa, która przyjdzie z zewnątrz. Trudno oczywiście życzyć narodowi czy to pierwszej gehenny czy też drugiej tragedii. Trzeba więc przyjąć, że to potrwa jeszcze jakiś, dłuższy raczej, czas. Że będziemy się zatracać nie zdając sobie sprawy, iż jesteśmy nie stronami konfliktu ale jego ofiarami. Wnoszącymi tę wojnę do własnych domów, sadzającymi ją przy niedzielnym obiedzie.
Aż znajdzie się ktoś, kto uwiedzie całe społeczeństwo jakąś wielką wizją.
Czy ktoś jest w tanie uwierzyć, że coś takiego nastąpi? W Polsce…?
To co zaznaczyłem w poprzednim zdaniu jest istota tego, co ja uważam za wojnę polsko- polską i zarazem błędu, który popełnił publicysta „Rzepy”. Różnimy się zasadniczo w tym, jak taki konflikt przebiega.
Polityka w postaci nieskażonej zacietrzewieniem ani wynikającą z różnych przyczyn skłonnością do chowania się za plecy zwolenników wygląda jak starcie mogące przybierać postać od partii szachów po brutalny bokserski pojedynek. W takim kształcie o wyniku starcia decydują kibice, którym w pojedynku przypada jedynie rola widzów. Owszem, mają oni swoje sympatie i antypatie ale tak to jest że czasem komuś udaje się wychować sobie wiernych fanów. W skrajnych przypadkach polityka może być już grą zespołową gdy walkę wspierają jakieś aspirujące do udziału w polityce większe środowiska. Ale wtedy jeszcze ciągle zachowana zostaje równowaga systemu, w którym większość pozostaje oceniającymi obserwatorami.
Tę równowagę narusza się gdy widzi się swoją niemoc. Czy to w samym działaniu czy też umiejętności przekonywania wyborców. Kiedy zauważa się, że tylko przeniesienie rywalizacji ze sporu o konkrety i generalia w sferę emocji może te niemoc przełamać. To przenoszenie akcentów jest cechą systemów politycznych, w których do czynienia mamy z przywódcami tyleż nieudolnymi co pełnymi ambicji. Tak jest we Włoszech i Hiszpanii gdzie coraz częściej polityka dzieje się na ulicach a podział został chyba na lata utrwalony. Tak dzieje się, niestety i u nas.
Nie chcę pisać o początku wojny polsko- polskiej choć mam swój pogląd na to, kiedy on nastąpił. O końcu pisać łatwiej, choć uczciwie zacząć trzeba, że nie wie się kiedy on nastąpi. Jak zauważa Ziemkiewicz, trudno w obecnych wodzach stron konfliktu dostrzec zainteresowanie jego końcem. Jest ona korzystna dla ich obu.
W warunkach normalnie, czyli tak jak opisałem wcześniej, funkcjonującej polityki nie byłoby możliwe stworzenie politycznego układu dwubiegunowego w którym istniałyby siły dominujące niemal nie różniące się od siebie. Chodzi mi tutaj o sferę programową i ideologiczną. Oczywiście tę z początku konfliktu bo o stanie na dziś trudno w ogóle mówić. Wojna ma to do siebie, że wymaga szybkich decyzji w kwestiach taktyki. Stojący z boku mogą się łatwo pogubić. Taki kształt sceny wymagał przycięcia postrzegania przez wyborców sceny politycznej wyłącznie do schematu „pięknej i bestii”. To oczywiście oszustwo. Wybaczalne lub nie, nie mnie sądzić. Ale w tym skrywa się wyjaśnienie czemu ten bokserski pojedynek nagle stal się totalną wojną. Po prostu w takim kształcie stal się zrozumiały dla dotychczasowych kibiców. Zostali oni zaproszeni prze kapitana jednej z drużyn na boisko by rozstrzygnąć walkę w oparciu o jasne nagle reguły gry. „Seek and destroy”. To kibice kochają najbardziej.
W swej analizie Ziemkiewicz kwestię masowości w polsko- polskiej wojnie całkowicie pominął. Owszem, pisze o przyłączaniu do konfliktu jakichś, czasem dość liczebnych środowisk ale ciągle wspomina o jakiejś, rzeczywistej lub quasielitarności. A przecież tak dobrze nie jest aby mówić o niemal 2- milionowej elicie. Tyle to nie ma nikt! Dość ostre słowa pod adresem tych „elit” kieruje Ziemkiewicz pewnie przez ostrożność, by jednak nie narazić się „mięsu armatniemu”.
Prawda jest taka że pękły nam nie elity. To byłoby jeszcze znośne tym bardziej, że elity z zasady jakieś pęknięcia albo blizny po nich obnoszą z lubością. Pęknięte społeczeństwo to już spory problem. O ile elity z pęknięciami żyć przywykły, nie uważając ich przeważnie za jakiś powód wzajemnych towarzyskich wykluczeń to społeczeństwu w stanie wojny żyć jest ciężko. Przez to choćby, że, inaczej niż elity, orientujące się, że w większości cała ta wojenka to „pic na wodę fotomontaż”, zwykli udzie biorą to na poważnie. I przeżywają. Popadając bądź to w irytujący innych triumfalizm bądź też w wyniszczające przygnębienie.
I to jest prawdziwy problem wojny polsko- polskiej. Tu nie wystarczy wola wodzów by nagle przestać do siebie strzelać. Tu nie jest tak, że gdzieś poza oczami kamer można radośnie pogadać jak kumpel z kumplem przy kawie czy czymś mocniejszym. Dla tak skłóconego narodu czasem lekarstwem jest albo czterdziestoletnia tułaczka po pustyni albo też wojna większa, która przyjdzie z zewnątrz. Trudno oczywiście życzyć narodowi czy to pierwszej gehenny czy też drugiej tragedii. Trzeba więc przyjąć, że to potrwa jeszcze jakiś, dłuższy raczej, czas. Że będziemy się zatracać nie zdając sobie sprawy, iż jesteśmy nie stronami konfliktu ale jego ofiarami. Wnoszącymi tę wojnę do własnych domów, sadzającymi ją przy niedzielnym obiedzie.
Aż znajdzie się ktoś, kto uwiedzie całe społeczeństwo jakąś wielką wizją.
Czy ktoś jest w tanie uwierzyć, że coś takiego nastąpi? W Polsce…?
piątek, 9 lipca 2010
Stokrotka w Polsce podłych ludzi.
„Nikt nigdy nie kwestionował dobrego charakteru Lecha Kaczyńskiego poza tym, że mówiło się o nim, że jest kłótliwy. Ale dziennikarze zawsze podkreślali, że ma poczucie humoru i jest sympatyczny.[…] Nie jest tez prawdą, że przez pięć lat Lech Kaczyński był bezpardonowo atakowany, nie jest prawdą, że wyzywano go kloacznym językiem, i nie jest prawda, że podważano jego patriotyzm.
Natomiast to, co przez te ostatnie dni dostaje Komorowski, w głowie się nie mieści”*
Zacznę od tego, że tekst, który powyżej zamieściłem, jest jak najbardziej autentyczny. Choć nosi znamiona fikcji literackiej będącej jakaś emanacją doznawanych chyba od dłuższego czasu fantasmagorii. Tak naprawdę można dostrzegać rzeczywistość choć nie mnie sądzić, z czego wynika ten rodzaj optyki.
Gdyby zechcieć go jakoś streścić to wyglądałby on następująco. Oto mięliśmy kraj, w którym od 2007 roku, gdy wreszcie zwyciężyły siły jasności, ludzie się szanowali, nikt nikomu nic nie zarzucał ani nie obrzucał złym lub podłym słowem. Istna sielanka i niebotyczne standardy.
Wszystko nagle zmieniło się 10 kwietnia tego roku, gdy z niezrozumiałych powodów na Krakowskie Przedmieście złazić się zaczęły nieprzebrane, wyciągnięte nie wiadomo skąd i nie wiadomo przez kogo (choć można przypuszczać) tłumy ludzi po to tylko by opluć i obrzucić obelgą stojącą tam w zadumie panią redaktor Monikę Olejnik. Czemu ona tam stała nie pytajmy. Uczuciowa jest więc może stać i dumać gdzie tylko sobie zechce. Od 10 kwietnia ta choroba, żrąca niektórych, choć nielicznych (bo co to znaczy te marne 8 milionów w 40 milionowym narodzie) zaczęła się nasilać by swą kulminację znaleźć po 4 lipca w czymś niepojętym, nie dającym się zupełnie zrozumieć. W niespotykanym i niedopuszczalnym lżeniu obecnej głowy państwa za pomocą słów pisanych cyrylicą w ulubionej gazecie prezesa jednej z partii. Nie mam, nota bene, pojęcia skąd pani red. Olejnik tak doskonale zna czytelnicze gusta Jarosława Kaczyńskiego (bo to on jest przez nia sugerowany jako przywódca tych nienawistników)
Tyle kpin. Tekst pani Olejnik to kuriozum nawet jeśli od dawna ma się zastrzeżenia do tego, co tak w ogóle czytać czy znaleźć można w „Gazecie Wyborczej”. Świadczy on o tym, że albo pani Olejnik ma problem z pamięcią albo, fundamentalnie potężny z uczciwością. Bo kiedy zaprzecza „bezpardonowemu atakowaniu Lecha Kaczyńskiego a polemikę z jego stylem prezydentury sprowadza do naturalnego politycznego sporu to na usta ciśnie się cala masa pytań. Choćby o to, czy dużą trudność sprawiłoby jej udanie się do archiwum gazety, w której publikuje, by zapoznać się z publicystyka pana Kuczyńskiego. Albo by przypomnieć sobie wypowiedzi pana Niesiołowskiego, Kutza i jeszcze kilku osób publicznych na temat. Czy ocenić język przywróconego do głównego nurtu pana Lecha Wałęsy. I wreszcie czy jej zdaniem pełnym kultury językiem wypowiedziane były słowa o „małym, głupim człowieku nazywającym się prezydentem” rzucone w radiowej audycji jej kolegi z TVN-u.
A może pani Olejnik chodzi o cos innego. Może cały ten tekst dotyczy tego, co spotykamy na internetowych forach. I tu przyznam, walnęła mnie pani redaktor w sam środek mego samouwielbienia wykazując ma oczywistą ignorancję. Wszak jeszcze wczoraj głowę bym dał, że ta masa wpisów o tym, iż „szkoda, że tam w Smoleńsku obok pijanego Kaczyńskiego nie siedział ten drugi debil”** dotyczyła kogoś innego a nie Komorowskiego. Dziękuję więc za otwarcie oczu i odkrycie prawdy.
Szanowna pani Moniko Olejnik, Stokrotko moja ulubiona. Nie wiem co jest przyczyną pani utraty pamięci i zaburzenia oceny faktów, zdarzeń… Może dzieje się to po to, by jakoś wybrnąć z sytuacji, w której chce się zaprzeczyć innej oczywistości. Jeśli przeczytać tekst pani Olejnik do końca (co polecam tym wszystkim, którzy po cytowanych wyżej fragmentach cisną gazetą, spluną i pozwiedzał jakieś brzydkie słowo) wyjasni się wiele. Tam na końcu jest bowiem to, co najistotniejsze. Taka ledwie woalowana obrona Janusza Palikota, nad którym wczoraj ponoć zawisł miecz Damoklesa w postaci wilczego biletu. Spieszy więc ona, Stokrotka moja ulubiona z wyjaśnieniem, że owszem, przekroczył Palikot granice ale gdzie mu, snującemu opowieść o pijanym Kaczyńskim zabijającym prawie setkę osób, do takiego choćby Macierewicza. I ostrzega pani Olejnik PO co będzie, jak Platforma w końcu pozbędzie się tego kulturalnego polityka z Lublina. Oto może on im pod bokiem swoją partię założyć stawiając Tuska i jego ekipę w sytuacji dość kłopotliwej. A poza tym… Ale oddajmy głos pani redaktor: „ Po co go wyrzucać, skoro nikt inny tak zgrabnie i ładnie nie odpowie posłom PiS-u?”
Ciśnie mi się na usta „zgrabna i ładna” odpowiedź pani Olejnik. Ale Palikot ze mnie żaden więc sobie daruję.
* „Ogary poszły w las”, Monika Olejnik, Gazeta Wyborcza, 9.07.2010 r., str 21
** Powtórzony z pamięci jeden z onetowskich komentarzy pod tekstem dotyczącym wypowiedzi Palikota i sugestii ukarania go przez PO
Natomiast to, co przez te ostatnie dni dostaje Komorowski, w głowie się nie mieści”*
Zacznę od tego, że tekst, który powyżej zamieściłem, jest jak najbardziej autentyczny. Choć nosi znamiona fikcji literackiej będącej jakaś emanacją doznawanych chyba od dłuższego czasu fantasmagorii. Tak naprawdę można dostrzegać rzeczywistość choć nie mnie sądzić, z czego wynika ten rodzaj optyki.
Gdyby zechcieć go jakoś streścić to wyglądałby on następująco. Oto mięliśmy kraj, w którym od 2007 roku, gdy wreszcie zwyciężyły siły jasności, ludzie się szanowali, nikt nikomu nic nie zarzucał ani nie obrzucał złym lub podłym słowem. Istna sielanka i niebotyczne standardy.
Wszystko nagle zmieniło się 10 kwietnia tego roku, gdy z niezrozumiałych powodów na Krakowskie Przedmieście złazić się zaczęły nieprzebrane, wyciągnięte nie wiadomo skąd i nie wiadomo przez kogo (choć można przypuszczać) tłumy ludzi po to tylko by opluć i obrzucić obelgą stojącą tam w zadumie panią redaktor Monikę Olejnik. Czemu ona tam stała nie pytajmy. Uczuciowa jest więc może stać i dumać gdzie tylko sobie zechce. Od 10 kwietnia ta choroba, żrąca niektórych, choć nielicznych (bo co to znaczy te marne 8 milionów w 40 milionowym narodzie) zaczęła się nasilać by swą kulminację znaleźć po 4 lipca w czymś niepojętym, nie dającym się zupełnie zrozumieć. W niespotykanym i niedopuszczalnym lżeniu obecnej głowy państwa za pomocą słów pisanych cyrylicą w ulubionej gazecie prezesa jednej z partii. Nie mam, nota bene, pojęcia skąd pani red. Olejnik tak doskonale zna czytelnicze gusta Jarosława Kaczyńskiego (bo to on jest przez nia sugerowany jako przywódca tych nienawistników)
Tyle kpin. Tekst pani Olejnik to kuriozum nawet jeśli od dawna ma się zastrzeżenia do tego, co tak w ogóle czytać czy znaleźć można w „Gazecie Wyborczej”. Świadczy on o tym, że albo pani Olejnik ma problem z pamięcią albo, fundamentalnie potężny z uczciwością. Bo kiedy zaprzecza „bezpardonowemu atakowaniu Lecha Kaczyńskiego a polemikę z jego stylem prezydentury sprowadza do naturalnego politycznego sporu to na usta ciśnie się cala masa pytań. Choćby o to, czy dużą trudność sprawiłoby jej udanie się do archiwum gazety, w której publikuje, by zapoznać się z publicystyka pana Kuczyńskiego. Albo by przypomnieć sobie wypowiedzi pana Niesiołowskiego, Kutza i jeszcze kilku osób publicznych na temat. Czy ocenić język przywróconego do głównego nurtu pana Lecha Wałęsy. I wreszcie czy jej zdaniem pełnym kultury językiem wypowiedziane były słowa o „małym, głupim człowieku nazywającym się prezydentem” rzucone w radiowej audycji jej kolegi z TVN-u.
A może pani Olejnik chodzi o cos innego. Może cały ten tekst dotyczy tego, co spotykamy na internetowych forach. I tu przyznam, walnęła mnie pani redaktor w sam środek mego samouwielbienia wykazując ma oczywistą ignorancję. Wszak jeszcze wczoraj głowę bym dał, że ta masa wpisów o tym, iż „szkoda, że tam w Smoleńsku obok pijanego Kaczyńskiego nie siedział ten drugi debil”** dotyczyła kogoś innego a nie Komorowskiego. Dziękuję więc za otwarcie oczu i odkrycie prawdy.
Szanowna pani Moniko Olejnik, Stokrotko moja ulubiona. Nie wiem co jest przyczyną pani utraty pamięci i zaburzenia oceny faktów, zdarzeń… Może dzieje się to po to, by jakoś wybrnąć z sytuacji, w której chce się zaprzeczyć innej oczywistości. Jeśli przeczytać tekst pani Olejnik do końca (co polecam tym wszystkim, którzy po cytowanych wyżej fragmentach cisną gazetą, spluną i pozwiedzał jakieś brzydkie słowo) wyjasni się wiele. Tam na końcu jest bowiem to, co najistotniejsze. Taka ledwie woalowana obrona Janusza Palikota, nad którym wczoraj ponoć zawisł miecz Damoklesa w postaci wilczego biletu. Spieszy więc ona, Stokrotka moja ulubiona z wyjaśnieniem, że owszem, przekroczył Palikot granice ale gdzie mu, snującemu opowieść o pijanym Kaczyńskim zabijającym prawie setkę osób, do takiego choćby Macierewicza. I ostrzega pani Olejnik PO co będzie, jak Platforma w końcu pozbędzie się tego kulturalnego polityka z Lublina. Oto może on im pod bokiem swoją partię założyć stawiając Tuska i jego ekipę w sytuacji dość kłopotliwej. A poza tym… Ale oddajmy głos pani redaktor: „ Po co go wyrzucać, skoro nikt inny tak zgrabnie i ładnie nie odpowie posłom PiS-u?”
Ciśnie mi się na usta „zgrabna i ładna” odpowiedź pani Olejnik. Ale Palikot ze mnie żaden więc sobie daruję.
* „Ogary poszły w las”, Monika Olejnik, Gazeta Wyborcza, 9.07.2010 r., str 21
** Powtórzony z pamięci jeden z onetowskich komentarzy pod tekstem dotyczącym wypowiedzi Palikota i sugestii ukarania go przez PO
środa, 7 lipca 2010
Kto ma krew na rękach i czyją…
Każdy, kto próbował wypowiadać się na temat Janusza Palikota i jego wyskoków na pewno zetknął się z reakcją części czytelników sugerująca, że takie, i każde inne, skupianie uwagi na tym człowieku jest czymś niewłaściwym. Niewłaściwym z tego powodu, że swym postępowaniem dowiódł, iż nie zasługuje na to by się nim zajmować. Że zajmowanie się nim uwłacza temu, kto te uwagę mu poświęca. W moim odczuciu jest to pogląd głęboko nietrafny.
Obecnie z Januszem pali kotem jest jak z Mount Everestem. Oczywiście nie sugeruje w ten sposób wielkości tego człowieka lecz jego specyfikę. Swoja obecnością w politycznym zyciu naszego kraju, a w zasadzie negatywnymi jej aspektami zasłużył by powtórzyć to, co o najwyższej górze świata rzekł kiedyś George Mallory. Bo jest.
Pan Palikot już dawno zasłużył na to, by jego osobą ciąć po oczach za to że jest. Zrobił tak wiele w swym dziele sprowadzania polityki do rynsztoka, że aż się samo narzuca pytanie jego znaczniejszych i mniej znacznych kolegów czy im to leżenie obok niego w tym ścieku pasuje. Z jakiegoż to powodu mam ich z tej trudnej a może nawet nieprzyzwoicie trudnej do wyjaśnienia kwestii zwalniać? Czy to ja obciążyłem ich tym cuchnącym towarzystwem? Czy może oni, cała Platforma Obywatelska, ubrana w drogie garniturki, wyperfumowana i ufryzowana na „prawdziwą Europę” to jakieś towarzystwo specjalnej troski któremu ja mam ułatwiać życie udając wraz z nimi że nie widzę tego g***a, w które jakiś czas temu wlazła ta „polityczna elita” i zadowolona z siebie nie widzi, że tkwi ono ciągle na ich bucie?
Zaiste znakomicie zainaugurowana została kadencja pana Prezydenta Komorowskiego. I przy okazji zamanifestowana radość Platformy Obywatelskiej z tej inauguracji. Trzymanym ostatkiem sił przez prawie kwartał bluzgiem w wykonaniu „ najbardziej rozpoznawalnej twarzy” tej partii. I poza kilkoma głosami jakichś pomniejszych ludzi PO nie wywołała reakcji! Znaczy, że tym językiem można mówić!
A zdawało się, że jest inaczej. Wszak na wykonanie czeka wyrok na Pospieszalskiego, który nawet nic podobnego nie powiedział lecz stał obok gdy ktoś mówił w emocjach. Ale wyroku doczeka gdy tylko okoliczności zmieni się na bardziej sprzyjające. Wychodzi na to, że za słowa biłgorajskiego kuriozum ukarać chyba trzeba tego admina, który stał obok gdy Palikot swe bluzgi umieszczał na swoim blogu.
O Palikocie i jego wyskokach nie tylko powinno się pisać i mówić. To właściwie obowiązek każdego przyzwoitego człowieka. Bez względu na polityczne poglądy i sympatie. Trzeba pisać i przypominać całokształt działań tego człowieka w jego dziele sprowadzania polskiej polityki do poziomu dyskusji żulii znających trzy słowa na krzyż z których dwa to powtórzone słowo qrwa.
Palikot, w momencie, który dla wielu ( słusznie czy też jako wynik iluzji i chciejstwa) jest naszym prawdziwym wejściem do Europy, jest oczywistym kompasem wskazującym do której części tej Europy wchodzimy.
Jasnymi jest kilka kwestii. Pierwsza to ta, że standardy „starej Europy” nijak nie zaakceptują rzucającego kalumnie typa jako poważnego i nowoczesnego polityka. Tam za mniej nierozważne słowa żegnano się z polityką. Po drugie nie ma najmniejszych powodów, by twierdzić, że Palikot jest bo jest. Jednak Mount Everestem on nie jest i nigdy nie będzie. Jest bo ktoś tego chce i na to pozwala! I nie ma co się oszukiwać. Jest bo chce tego i pozwala na to i Donald Tusk i Bronisław Komorowski. Dwaj pierwsi obywatele naszego państwa! A skoro pozwalają to znaczy, że nie przeszkadzają im ludzie, którzy używają bluzgów. Nie przeszkadzają one zresztą wielu osobom. Artystom, dziennikarzom, całej masie postaci publicznych.
Jest to dla mnie zjawisko niebywałe, zważywszy na to, jak tymi samymi ludźmi wstrząsnęły niedawno słowa wypowiedziane w jednej z sekwencji filmu „Solidarni 2010”. Niebywałe jest odkrycie przeze mnie mentalności tych ludzi, dla których najwidoczniej istotne jest to, kto może a kto nie może mieć krwi na rękach oraz komu tego typu zarzut można stawiać a komu w żadnym wypadku.
Nie ukrywam, że oczekiwana przeze mnie, przyznam, że już za długo, reakcja Tuska i Komorowskiego na słowa Palikota to test na ich przyzwoitość. Choćby tę publiczną. Nie kupie twierdzeń, że Palikot jest wolnym człowiekiem i mówi co uważa. Bo właśnie tego oczekuje, by był wreszcie wolnym człowiekiem. Wolnym od sprawowanych funkcji i partyjnej przynależności. Inaczej Donaldzie Tusku i Bronisławie Komorowski nie da się ukryć, że jest tak, jak to wy byście razem z Palikotem obrażali pamięć osób, które Bronic się nie mogą odreagowując jakieś tam swoje frustracje. Chyba że wam cholernie pasuje, że ta krew jest jednak na innych rękach…
Obecnie z Januszem pali kotem jest jak z Mount Everestem. Oczywiście nie sugeruje w ten sposób wielkości tego człowieka lecz jego specyfikę. Swoja obecnością w politycznym zyciu naszego kraju, a w zasadzie negatywnymi jej aspektami zasłużył by powtórzyć to, co o najwyższej górze świata rzekł kiedyś George Mallory. Bo jest.
Pan Palikot już dawno zasłużył na to, by jego osobą ciąć po oczach za to że jest. Zrobił tak wiele w swym dziele sprowadzania polityki do rynsztoka, że aż się samo narzuca pytanie jego znaczniejszych i mniej znacznych kolegów czy im to leżenie obok niego w tym ścieku pasuje. Z jakiegoż to powodu mam ich z tej trudnej a może nawet nieprzyzwoicie trudnej do wyjaśnienia kwestii zwalniać? Czy to ja obciążyłem ich tym cuchnącym towarzystwem? Czy może oni, cała Platforma Obywatelska, ubrana w drogie garniturki, wyperfumowana i ufryzowana na „prawdziwą Europę” to jakieś towarzystwo specjalnej troski któremu ja mam ułatwiać życie udając wraz z nimi że nie widzę tego g***a, w które jakiś czas temu wlazła ta „polityczna elita” i zadowolona z siebie nie widzi, że tkwi ono ciągle na ich bucie?
Zaiste znakomicie zainaugurowana została kadencja pana Prezydenta Komorowskiego. I przy okazji zamanifestowana radość Platformy Obywatelskiej z tej inauguracji. Trzymanym ostatkiem sił przez prawie kwartał bluzgiem w wykonaniu „ najbardziej rozpoznawalnej twarzy” tej partii. I poza kilkoma głosami jakichś pomniejszych ludzi PO nie wywołała reakcji! Znaczy, że tym językiem można mówić!
A zdawało się, że jest inaczej. Wszak na wykonanie czeka wyrok na Pospieszalskiego, który nawet nic podobnego nie powiedział lecz stał obok gdy ktoś mówił w emocjach. Ale wyroku doczeka gdy tylko okoliczności zmieni się na bardziej sprzyjające. Wychodzi na to, że za słowa biłgorajskiego kuriozum ukarać chyba trzeba tego admina, który stał obok gdy Palikot swe bluzgi umieszczał na swoim blogu.
O Palikocie i jego wyskokach nie tylko powinno się pisać i mówić. To właściwie obowiązek każdego przyzwoitego człowieka. Bez względu na polityczne poglądy i sympatie. Trzeba pisać i przypominać całokształt działań tego człowieka w jego dziele sprowadzania polskiej polityki do poziomu dyskusji żulii znających trzy słowa na krzyż z których dwa to powtórzone słowo qrwa.
Palikot, w momencie, który dla wielu ( słusznie czy też jako wynik iluzji i chciejstwa) jest naszym prawdziwym wejściem do Europy, jest oczywistym kompasem wskazującym do której części tej Europy wchodzimy.
Jasnymi jest kilka kwestii. Pierwsza to ta, że standardy „starej Europy” nijak nie zaakceptują rzucającego kalumnie typa jako poważnego i nowoczesnego polityka. Tam za mniej nierozważne słowa żegnano się z polityką. Po drugie nie ma najmniejszych powodów, by twierdzić, że Palikot jest bo jest. Jednak Mount Everestem on nie jest i nigdy nie będzie. Jest bo ktoś tego chce i na to pozwala! I nie ma co się oszukiwać. Jest bo chce tego i pozwala na to i Donald Tusk i Bronisław Komorowski. Dwaj pierwsi obywatele naszego państwa! A skoro pozwalają to znaczy, że nie przeszkadzają im ludzie, którzy używają bluzgów. Nie przeszkadzają one zresztą wielu osobom. Artystom, dziennikarzom, całej masie postaci publicznych.
Jest to dla mnie zjawisko niebywałe, zważywszy na to, jak tymi samymi ludźmi wstrząsnęły niedawno słowa wypowiedziane w jednej z sekwencji filmu „Solidarni 2010”. Niebywałe jest odkrycie przeze mnie mentalności tych ludzi, dla których najwidoczniej istotne jest to, kto może a kto nie może mieć krwi na rękach oraz komu tego typu zarzut można stawiać a komu w żadnym wypadku.
Nie ukrywam, że oczekiwana przeze mnie, przyznam, że już za długo, reakcja Tuska i Komorowskiego na słowa Palikota to test na ich przyzwoitość. Choćby tę publiczną. Nie kupie twierdzeń, że Palikot jest wolnym człowiekiem i mówi co uważa. Bo właśnie tego oczekuje, by był wreszcie wolnym człowiekiem. Wolnym od sprawowanych funkcji i partyjnej przynależności. Inaczej Donaldzie Tusku i Bronisławie Komorowski nie da się ukryć, że jest tak, jak to wy byście razem z Palikotem obrażali pamięć osób, które Bronic się nie mogą odreagowując jakieś tam swoje frustracje. Chyba że wam cholernie pasuje, że ta krew jest jednak na innych rękach…
Etykiety:
Komorowski,
Palikot,
PO,
Tusk
wtorek, 6 lipca 2010
Paranoja czyli poszerzenie pola walki
53,01%. Dużo to, czy mało? Wydaje się, ze odpowiedź jest bardzo prosta i oczywista wręcz. Jest to akurat tyle, ile wystarczy, by w Polsce osiągnąć najwyższy państwowy urząd. Jednak chyba nie wszyscy tak to widzą. Ci, których znajduję z innym chyba przekonaniem, to w zasadzie ci, którzy teraz powinni skakać z radości i rozsiewać wokół uśmiechy. Ale czy ktokolwiek to w ogóle robi? Ponad połowa głosującej Polski, cos koło 9 milionów dorosłych Polaków, miast wlec na ulice i widowiskowo manifestować swoje szczęście, zachowuje się teraz jakby popełniła jakiś życiowy błąd.
O ile jeszcze można pojąć taką postawę u tak zwanego „przeciętnego wyborcy” to wytłumaczyć, gdy widzi się ją , dajmy na to, u szefa zwycięskiej kampanii jest raczej trudno. Bo i zjawisko samo wydaje się zdumiewające.
I zdumiewam się więc jak widzę reakcję ludzi związanych, mocniej lub słabiej, ze sztabem zwycięskiego kandydata. Bo reakcja ta zdaje się przekonywać, że te 53.01 to niewiele, bardzo mało albo wręcz dramatycznie mało. I jeszcze sugeruje, że od tego niedostatku niektórym w wyborczy wieczór przytrafiło się popaść w jakiś stan obłędu.
Poprzedni tekst poświęciłem powyborczej retoryce wyborczego obozu i przyznam, że sądziłem, iż w ten sposób przynajmniej na dziś udało mi się wyczerpać temat. A tu okazuje się, że byłem od tego bardzo daleki. Za sprawą wypowiedzi pana Sławomira Nowaka oraz zasłyszanych zamiarów niektórych działaczy PO.
W wywiadzie dla Onetu pan Sławomir Nowak ustosunkował się do panapalikotowych zarzutów, postawionych przez tamtego „zaangażowanemu politycznie” klerowi. Prawdę mówiąc dawno nie czytałem tak konfrontacyjnego stanowiska. I z miejsca przyszło mi do głowy pytanie „a co ty, Sławku drogi, zamiarujesz czy tym księżom, czy też całemu Kościołowi zrobić?” No bo czy może? W sytuacji, w której ogłoszona w „pałacu na wodzie” wojna zdaje się, za sprawą „zwycięzców” wcale nie przygasać. Wręcz przeciwnie. Ale o tym dalej.
Właściwie w tym gronie wymachujących szabelkami panów akurat Nowaka i Palikota jeszcze można jakoś zrozumieć. I zracjonalizować sobie ten ich bełkot. Z punktu widzenia pana Nowaka wspomniane 53,01% to oczywista klęska. Zważywszy na to, że więcej tego było zanim on, Nowak w ogóle zajął się kampanią. Mało prawdopodobne jest, że zaraz czy za jakiś czas nie przyjdzie do głowy nikomu publicznie rozliczać za to wspomnianego, nieudolnego „twórcy sukcesu”. Podobnie jest z panem Januszem Palikotem, który odpowiada za jedyną w skali kraju porażkę Komorowskiego w mieście powyżej 100 tysięcy. Stąd to ochocze przyłączenie się obu panów do Kutza, Niesiołowskiego… Tym wrzaskiem mają chyba ochotę przykryć jakąkolwiek dyskusję o tym, co zdarzyło się w kampanii i o tym kto i ile w te 53,01% włożył.
Oni walczą o siebie i swoją pozycje i mają w sumie chyba gdzieś to, że takie nagłe rozpalanie nowego konfliktu w dniu, w którym media próbują nas przekonywać, że „Polacy wybrali spokój” brzmi doprawdy zabawnie.
Ale widać cała partia lub jej znaczna część (buona parte) w tym widzi swoja szanse na przetrwanie u władzy. Oto warszawska Platforma zapowiedziała działania na rzecz… zmarginalizowania SLD. Nie wiem co w tej chwili czuje pan Olejniczak, tak chętnie przytulający się ostatnio do PO. On może i nic bo swój wkład w to dzieło zdążył już wnieść, ale na przykład taki Kalisz? Ja wiem, że jego będzie akurat PO trudno „zjeść” ale czy jest to niemożliwe? Raczej przeciwnie. Można nawet uznać, że sam się prosił.
Pójście na wojnę z hasłem unicestwienia przeciwnika, który właśnie na nowo się narodził i ma zamiar swym kolejnym życiem się pocieszyć to zabieg mało rozsądny. Czyniący z w tym momencie z PO ewidentnego agresora. Trudno oczekiwać, że ci, którzy z Napieralskiego przenieśli w II turze głos na Komorowskiego będą odczuwać cokolwiek przyjemnego podczas wspomnianego „zjadania” czy też unicestwiania. Likwidacja czy marginalizacja partii lewicy (no dobrze, postkomuchów) z cała pewnością nie uczyni z nich automatycznie miłośników PO. Może nawet wręcz przeciwnie. Może właśnie tego „języczka” za jakiś czas panu Tuskowi zabraknie.
Czy ta mało czytelna strategia Platformy to obłęd, który koło północy opanował tę partię gdy na jakiś czas ich kandydat znalazł się na pozycji przegranego, i którego nie przegonił ostateczny sukces Marszałka? A zdążył wzmocnić strach przed przyszłym rozliczeniem z kolejnych obietnic, które są nieralizowalne? Możliwe. Ale prawdopodobne jest też, że nakłada się na siebie przekonanie, że ciągle trzeba narzucać zasady gry, ciągle dynamicznie pchać sytuacje do przodu z udowodniona w toku kampanii ogromną indolencją platformerskich kingmakerów oraz brakiem pomysłu na wypełnienie jakąkolwiek poważną treścią tej potrzeby parcia naprzód.
Pozostała tylko wojna…
O ile jeszcze można pojąć taką postawę u tak zwanego „przeciętnego wyborcy” to wytłumaczyć, gdy widzi się ją , dajmy na to, u szefa zwycięskiej kampanii jest raczej trudno. Bo i zjawisko samo wydaje się zdumiewające.
I zdumiewam się więc jak widzę reakcję ludzi związanych, mocniej lub słabiej, ze sztabem zwycięskiego kandydata. Bo reakcja ta zdaje się przekonywać, że te 53.01 to niewiele, bardzo mało albo wręcz dramatycznie mało. I jeszcze sugeruje, że od tego niedostatku niektórym w wyborczy wieczór przytrafiło się popaść w jakiś stan obłędu.
Poprzedni tekst poświęciłem powyborczej retoryce wyborczego obozu i przyznam, że sądziłem, iż w ten sposób przynajmniej na dziś udało mi się wyczerpać temat. A tu okazuje się, że byłem od tego bardzo daleki. Za sprawą wypowiedzi pana Sławomira Nowaka oraz zasłyszanych zamiarów niektórych działaczy PO.
W wywiadzie dla Onetu pan Sławomir Nowak ustosunkował się do panapalikotowych zarzutów, postawionych przez tamtego „zaangażowanemu politycznie” klerowi. Prawdę mówiąc dawno nie czytałem tak konfrontacyjnego stanowiska. I z miejsca przyszło mi do głowy pytanie „a co ty, Sławku drogi, zamiarujesz czy tym księżom, czy też całemu Kościołowi zrobić?” No bo czy może? W sytuacji, w której ogłoszona w „pałacu na wodzie” wojna zdaje się, za sprawą „zwycięzców” wcale nie przygasać. Wręcz przeciwnie. Ale o tym dalej.
Właściwie w tym gronie wymachujących szabelkami panów akurat Nowaka i Palikota jeszcze można jakoś zrozumieć. I zracjonalizować sobie ten ich bełkot. Z punktu widzenia pana Nowaka wspomniane 53,01% to oczywista klęska. Zważywszy na to, że więcej tego było zanim on, Nowak w ogóle zajął się kampanią. Mało prawdopodobne jest, że zaraz czy za jakiś czas nie przyjdzie do głowy nikomu publicznie rozliczać za to wspomnianego, nieudolnego „twórcy sukcesu”. Podobnie jest z panem Januszem Palikotem, który odpowiada za jedyną w skali kraju porażkę Komorowskiego w mieście powyżej 100 tysięcy. Stąd to ochocze przyłączenie się obu panów do Kutza, Niesiołowskiego… Tym wrzaskiem mają chyba ochotę przykryć jakąkolwiek dyskusję o tym, co zdarzyło się w kampanii i o tym kto i ile w te 53,01% włożył.
Oni walczą o siebie i swoją pozycje i mają w sumie chyba gdzieś to, że takie nagłe rozpalanie nowego konfliktu w dniu, w którym media próbują nas przekonywać, że „Polacy wybrali spokój” brzmi doprawdy zabawnie.
Ale widać cała partia lub jej znaczna część (buona parte) w tym widzi swoja szanse na przetrwanie u władzy. Oto warszawska Platforma zapowiedziała działania na rzecz… zmarginalizowania SLD. Nie wiem co w tej chwili czuje pan Olejniczak, tak chętnie przytulający się ostatnio do PO. On może i nic bo swój wkład w to dzieło zdążył już wnieść, ale na przykład taki Kalisz? Ja wiem, że jego będzie akurat PO trudno „zjeść” ale czy jest to niemożliwe? Raczej przeciwnie. Można nawet uznać, że sam się prosił.
Pójście na wojnę z hasłem unicestwienia przeciwnika, który właśnie na nowo się narodził i ma zamiar swym kolejnym życiem się pocieszyć to zabieg mało rozsądny. Czyniący z w tym momencie z PO ewidentnego agresora. Trudno oczekiwać, że ci, którzy z Napieralskiego przenieśli w II turze głos na Komorowskiego będą odczuwać cokolwiek przyjemnego podczas wspomnianego „zjadania” czy też unicestwiania. Likwidacja czy marginalizacja partii lewicy (no dobrze, postkomuchów) z cała pewnością nie uczyni z nich automatycznie miłośników PO. Może nawet wręcz przeciwnie. Może właśnie tego „języczka” za jakiś czas panu Tuskowi zabraknie.
Czy ta mało czytelna strategia Platformy to obłęd, który koło północy opanował tę partię gdy na jakiś czas ich kandydat znalazł się na pozycji przegranego, i którego nie przegonił ostateczny sukces Marszałka? A zdążył wzmocnić strach przed przyszłym rozliczeniem z kolejnych obietnic, które są nieralizowalne? Możliwe. Ale prawdopodobne jest też, że nakłada się na siebie przekonanie, że ciągle trzeba narzucać zasady gry, ciągle dynamicznie pchać sytuacje do przodu z udowodniona w toku kampanii ogromną indolencją platformerskich kingmakerów oraz brakiem pomysłu na wypełnienie jakąkolwiek poważną treścią tej potrzeby parcia naprzód.
Pozostała tylko wojna…
Nie brać jeńców!
Styl, w jakim do porządku nad wynikiem wyborów przechodzą co niektóre najbardziej rozpoznawalne twarze Platformy Obywatelskiej, wskazuje na to, że zgoda już zbudowała to, co zbudować miała i teraz jedynym co cokolwiek w Polsce buduje (albo i nie) znów pozostanie Totalizator Sportowy. A co on buduje to może zmilczmy.
W wypowiedzi Paliokota oraz w popierającej ją, entuzjastycznej tyradzie pana Kutza najbardziej szokuje to, że tak bez żenady pokazują publicznie środkowy palec i mówią między wierszami „zrobiliśmy was w ch**a” nie dając się nawet pocieszyć co niektórym tym, że jakoby wybrali spokój, przyszłość, Jasnogród i Europę. Nagle okazuje się że wybrali zupełnie co innego.
Tyle, że to ani zaskoczenie ani incydent. Trudno było oczekiwać czegoś innego gdy wysłuchało się tyrady Donalda Tuska o tym, że Jarosław Kaczyński jest zły bo „ja go dobrze znam”. Wtedy zdziwiłem się nawet, że nie popłynęła kolejna panadonaldowa bajeczka o tym jak Jarkacz chciał go zastrzelić, zarznąć czy choćby zgwałcić.
To szokujące tempo, w którym partia miłości zamieniła się w rzygającą złością i plująca obelgami hałastrę nie powinno nikogo dziwić. Raczej przerażać.
Nie powinno dziwić choćby z tego powodu, że ten stres, który towarzyszył „ludziom Platformy”, w szczególności zaś „twarzom Platformy” w ostatnich tygodniach, musieli jakoś odreagować. Bluzg w wykonaniu Palikota pokazuje zresztą najdobitniej jak było im ciężko wytrzymać i jak ciężko było utrzymać języki.
Przerażać powinno dlatego, że taki właśnie komunikat i taki przekaz z miejsca zastąpił tę bajkę o zgodzie. Świadczy on o niczym innym jak o uderzającym do głowy koktajlu poczucia władzy absolutnej i chęci odegrania się za ten ostatni czas dyskomfortu.
Nie wiem ile prawdy jest w opowieściach o dziennikarzach obecnych w sztabie Komorowskiego, którzy usłyszeli, że „lecą z roboty”, nie słyszałem tyrady Niesiołowskiego wymieniające nazwiska, które maja zniknąć z naszej przestrzeni publicznej ani nie potrafię powiedzieć na ile prawdziwa jest przypisywana Wajdzie deklaracja, że załatwił wstępnie usunięcie Kaczyńskich z Wawelu. Ale to mało ważne, że nie wiem tego. Dużo poważniejsze jest to, że nikt bredzenia Palikota, Niesiołowskiego, Kutza czy Wajdy nie dementuje, nie uspokaja nas, stojących po drugiej stronie, że to są ekscesy. Nikt nie uspokaja ich tłumacząc im ze dopuszczają się ekscesów. Nie robi tego przede wszystkim Prezydent- Elekt. Nie kiwnął palcem by już, gasząc te rozpalane przez ludzi z jego obozu ognie wojny, zapewnić, że starać się będzie przynajmniej być Prezydentem dla wszystkich.
To, co wyłania się w dzień po wygranej to widmo dorzynania. Konsumowania odniesionego sukcesu poprzez rozprawienie się z niedobitkami przeciwnika. Pod jasno rzucona komendą „Nie brać jeńców!”
Pewnie z wszystkich priorytetów okresu pełni władzy najbardziej priorytetowym okaże się to, by państwo stało się homogeniczne. Słowem precz z elementami obcymi! Jakże inaczej można, z perspektywy wyborczych podziałów i niewyparzonych gęb platformianych tuzów rozumieć twierdzenie pana Komorowskiego, że nie ma żadnej „Polski B”. faktycznie, jak się zechce jej nie widzieć to się jej nie dojrzy.
Tyle, że my baranami idącymi na rzeź nie jesteśmy. I w dodatku trochę nas dużo panie Kutzu, panie Palikocie, panie Wajdo, panie Tusku, panie Komorowski. I mamy prawo tu być, gdzie jesteśmy. I mogę was zapewnić, że będziemy tu gdy po was zostaną już wyłącznie dobra lub zła pamięć ,niezałatwione sprawy i niezapłacone rachunki. Lekceważyć to, jeśli nie wie się na pewno, że jutro będzie koniec świata, może tylko głupiec. A ja mam plany na sobotę więc… :)
W wypowiedzi Paliokota oraz w popierającej ją, entuzjastycznej tyradzie pana Kutza najbardziej szokuje to, że tak bez żenady pokazują publicznie środkowy palec i mówią między wierszami „zrobiliśmy was w ch**a” nie dając się nawet pocieszyć co niektórym tym, że jakoby wybrali spokój, przyszłość, Jasnogród i Europę. Nagle okazuje się że wybrali zupełnie co innego.
Tyle, że to ani zaskoczenie ani incydent. Trudno było oczekiwać czegoś innego gdy wysłuchało się tyrady Donalda Tuska o tym, że Jarosław Kaczyński jest zły bo „ja go dobrze znam”. Wtedy zdziwiłem się nawet, że nie popłynęła kolejna panadonaldowa bajeczka o tym jak Jarkacz chciał go zastrzelić, zarznąć czy choćby zgwałcić.
To szokujące tempo, w którym partia miłości zamieniła się w rzygającą złością i plująca obelgami hałastrę nie powinno nikogo dziwić. Raczej przerażać.
Nie powinno dziwić choćby z tego powodu, że ten stres, który towarzyszył „ludziom Platformy”, w szczególności zaś „twarzom Platformy” w ostatnich tygodniach, musieli jakoś odreagować. Bluzg w wykonaniu Palikota pokazuje zresztą najdobitniej jak było im ciężko wytrzymać i jak ciężko było utrzymać języki.
Przerażać powinno dlatego, że taki właśnie komunikat i taki przekaz z miejsca zastąpił tę bajkę o zgodzie. Świadczy on o niczym innym jak o uderzającym do głowy koktajlu poczucia władzy absolutnej i chęci odegrania się za ten ostatni czas dyskomfortu.
Nie wiem ile prawdy jest w opowieściach o dziennikarzach obecnych w sztabie Komorowskiego, którzy usłyszeli, że „lecą z roboty”, nie słyszałem tyrady Niesiołowskiego wymieniające nazwiska, które maja zniknąć z naszej przestrzeni publicznej ani nie potrafię powiedzieć na ile prawdziwa jest przypisywana Wajdzie deklaracja, że załatwił wstępnie usunięcie Kaczyńskich z Wawelu. Ale to mało ważne, że nie wiem tego. Dużo poważniejsze jest to, że nikt bredzenia Palikota, Niesiołowskiego, Kutza czy Wajdy nie dementuje, nie uspokaja nas, stojących po drugiej stronie, że to są ekscesy. Nikt nie uspokaja ich tłumacząc im ze dopuszczają się ekscesów. Nie robi tego przede wszystkim Prezydent- Elekt. Nie kiwnął palcem by już, gasząc te rozpalane przez ludzi z jego obozu ognie wojny, zapewnić, że starać się będzie przynajmniej być Prezydentem dla wszystkich.
To, co wyłania się w dzień po wygranej to widmo dorzynania. Konsumowania odniesionego sukcesu poprzez rozprawienie się z niedobitkami przeciwnika. Pod jasno rzucona komendą „Nie brać jeńców!”
Pewnie z wszystkich priorytetów okresu pełni władzy najbardziej priorytetowym okaże się to, by państwo stało się homogeniczne. Słowem precz z elementami obcymi! Jakże inaczej można, z perspektywy wyborczych podziałów i niewyparzonych gęb platformianych tuzów rozumieć twierdzenie pana Komorowskiego, że nie ma żadnej „Polski B”. faktycznie, jak się zechce jej nie widzieć to się jej nie dojrzy.
Tyle, że my baranami idącymi na rzeź nie jesteśmy. I w dodatku trochę nas dużo panie Kutzu, panie Palikocie, panie Wajdo, panie Tusku, panie Komorowski. I mamy prawo tu być, gdzie jesteśmy. I mogę was zapewnić, że będziemy tu gdy po was zostaną już wyłącznie dobra lub zła pamięć ,niezałatwione sprawy i niezapłacone rachunki. Lekceważyć to, jeśli nie wie się na pewno, że jutro będzie koniec świata, może tylko głupiec. A ja mam plany na sobotę więc… :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)