czwartek, 11 lipca 2013

Sztos III czyli finanse publiczne czasów III RP



Miałem zamiar pisać o czym innym (najwyżej będzie jutro) ale nie ukrywam, że od wczoraj z zapartym tchem śledzę medialny żywot kolejnej erupcji specyficznie rozumianej fachowości obecnego rządu. Myślę coraz częściej, że o takim rządzie to nie śniło się nawet filozofom. Chodzi o tajemniczą „operację finansową”, polegającą na zakupie circa 4 tysięcy biletów na koncert Madonny. Jeszcze wczoraj obowiązywała wersja, wedle której najpierw nad wyjaśnieniem sprawy głowiły się „merytoryczne departamenty” Ministerstwa Sportu a pod koniec dnia podano, że bilety zostały zakupione przez Narodowe Centrum Sportu. Przyznaję, że błędnie pojąłem ten drugi komunikat sądząc, że Ministerstwu niesłusznie przypisano zakup, za który w rzeczywistości odpowiadało Centrum.  Dziś okazało się, że było nieco inaczej. Ministerstwo wydało na bilety półtora miliona a następnie, nie wiadomo za ile, sprzedało je Narodowemu Centrum Sportu. Jak tłumaczy pan Biernat, który jest wiceprzewodniczącym PO (ciekawe czemu wyjaśniać musi aż taki szczebel i to nie rządu a Partii) „To formuła rozliczenia z organizatorem koncertu, dochód z biletów miał być skierowany bezpośrednio do resortu finansów”*
Czy tylko mi wydaje się, że pan Biernat uważa obywateli za idiotów lub sam jest idiotą? Czy może to ja jestem faktycznie idiotą i nie pojmuję misterii tego precyzyjnego mechanizmu finansowego czy tam budżetowego? W swej naiwności sądzę, że znacznie prościej było po prostu przelać te półtora bańki z konta Ministerstwa Sportu na konto Ministerstwa Finansów bez udziału Madonny, Stadionu Narodowego, Centrum i tego wszystkiego. Zastanawiam się też czy proceder „konika” w wykonaniu jakiegokolwiek Ministerstwa jest w ogóle legalny. Bo chyba to było zyskowne (Biernat coś tam mówi o „dochodzie”)? Inaczej było wyłącznie bezsensowne!
Oczywiście aż taki durny nie jestem. Staram się czytać między wierszami i ta „formuła rozliczenia z organizatorem” wygląda mi raczej na to, że był to ciąg dalszy „pomocy publicznej” dla prywatnej imprezy, która miała przynieść organizatorowi (a nie resortowi finansów panie Biernacie!) dochód a władzy splendor. Organizator, dzięki łaskawości wspomnianej władzy bez wątpienia nie stracił a władza, zamiast splendoru ma smród, którzy ni cholery nie chce się rozwiać.
Zagadkowości sprawie dodaje to, że po pierwsze do dziś nikt nie raczył potwierdzić, co ostatecznie stało się z biletami. A było ich przecież nie dwa, nie siedem ani nie sto i tak po prostu zgubić się nie mogły! I, domyślam się, jeszcze na to trochę poczekamy. Najpewniej dlatego, że cały mechanizm „rozliczenia z organizatorem” najpewniej polegał na tym, że te cztery tysiące biletów kupiono wcale nie po to, by je ktoś miał sobie na samym końcu kupować. Gdyby miał kupować to po cholerę mu było Ministerstwo Sportu, Narodowe Centrum Sportu i Andrzej Biernat na dokładkę? Przecież mógł kupić je sam sobie w necie albo w kasie.
To, że jeszcze nikt nie dotarł i pewnie nie dotrze za szybko do ostatniego ogniwa tej w osobliwy sposób misternej operacji finansowej czyli do tych, którzy ostatecznie dostali w łapę atrakcyjne bileciki też mnie jakoś nie zadziwia. Bo to przecież kwestia jednego maila do Narodowego Centrum z zapytaniem komu sprzedało czy też dało te bilety. Nie więcej. Przeglądając w necie informacje mediów ze zdumieniem zauważam, że tylko niektóre, i to wcale nie te najbardziej wpływowe media w ogóle są zainteresowane sprawą. Wydaje się, że po wywiadzie Tuska dla „Wyborczej” dziennikarze opanowali się o postanowili już nie „tłuc w Platformę jak wcześniej w nikogo”. Taka „Wyborcza” chyba do dziś nie zauważyła tego półtora miliona. Chciałbym tak umieć :)
Nie wiem czy to tylko ja tak mam ale ta „operacja finansowa”, mająca stanowić „formułę rozliczenia z organizatorem” przypomina mi operacje, jakich dokonywali Eryk z „Synkiem”, para fachowców z filmu „Stos” Olafa Lubaszenki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz