poniedziałek, 22 lipca 2013

Jak Tusk nie wzywał do bojkotu



Planowałem pierwotnie opisać fatalny stan nerwów co niektórych z Platformy Obywatelskiej odnosząc się do przykładu panów Halickiego i niejakiego Kierwińskiego, obu posłujących z Platformy Obywatelskiej, którzy zapewne w stanie szoku po informacji o złożeniu grubo ponad 200 tysiącach podpisów za referendum w Warszawie, kombinować zaczęli jak koń pod górę sugerując, że PiS złamał prawo. Kto chce przeczytać argumenty odsyłam do źródeł.*Przy okazji jeden z panów, mniejsza o to który, zarzucił Guziałowi, że mu spadła „maska obłudy” a drugi zauważył, że gdyby Guział „miał honor”, zrezygnowałby z prawie 50 tysięcy podpisów zebranych przez PiS. Kupy się ta cała argumentacja nie trzyma ale mniejsza o nią. Złośliwie można tylko obu panom zwrócić uwagę, że im „maska obłudy” bez wątpienia nie spadnie w żadnych okolicznościach bo się z nią urodzili a honor w ich mniemaniu najpewniej wiąże się nieodłącznie z posiadaniem legitymacji Platformy Obywatelskiej. Albo przynajmniej darmowych biletów na Madonnę. Swoją drogą czy już się znalazły? 4 tysiące biletów w końcu to nie spinka do włosów.
Kiedy tak zastanawiałem się, czy te prawie 250 tysięcy podpisów to dużo czy mało, w kontekście właściwego głosowania rzecz jasna a nie walki o referendum bo w tym przypadku rzecz jest jasna i nie ma co się zastanawiać, przyszło mi coś do głowy.
250 tysięcy ludzi, domagających się prawa decyzji o losie osoby, której jakiś czas temu powierzono władzę w mieście stołecznym, to liczba, która w zasadzie wydaje się przesądzająca. Ja oczywiście czytałem, że ponoć łatwiej jest podejść do ustawionego na ulicy stolika, wysupłanie dokumentu, podanie swych danych osobowych, złożenie podpisu i czekanie jak go znajdzie i zweryfikuje nie wiadomo kto niż pójście do lokalu, wzięcie kartki, skreślenie czegoś na niej za kotara i wrzucenie do skrzynki. Ale polemizowałbym. Zatem jeśli tylu ludziom, w okresie kanikuły w dodatku, chciało się, samo głosowanie nie wygląda niezbyt obiecująco dla pani Gronkiewicz-Waltz.
W tej sytuacji głos Premiera – wzorcowego dotąd demokraty, nawołujący by nie iść do urn, uznano zarazem za wyjątkowy popis na czym w istocie polega prawdziwa „maska obłudy” jak też za ostatnią deskę ratunku, mogącą jakoś tam utrzymać pod siedzeniem pani Hanny Gronkiewicz-Waltz fotel w stołecznym ratuszu.
Może o to też Tuskowi chodziło ale myślę, że pomysł był obliczony jako bardziej uniwersalny. Taki, którzy faktycznie mógł zadziałać na korzyść PO, gdyby udało się zmniejszyć frekwencję poniżej wymaganej ale też mógłby być wykorzystany propagandowo nawet wtedy, gdyby panią HGW przegnano precz.
Specyfiką tego typu głosowań jest to, że frekwencja jest w nich najistotniejsza. I, rachując w specjalny sposób, nigdy chyba nie było tak, że za usunięciem dotychczasowego włodarza była większość tych, co mogli o tym decydować. Zatem jak by nie było, można nawet oczywistą porażkę przedstawić jako sukces.
Gdyby frekwencja w warszawskim referendum okazała się na tyle duża, że byłoby ono wiążące a Gronkiewicz- Waltz poniosłaby w nim porażkę, zawsze można zsumować tych, co byli za nią i tych, co na referendum nie poszli. Dzięki zagrywce Tuska są oni wszak tymi, którzy swą biernością poparli obecne władze stolicy. Ten zaś rachunek pozwoli przedstawić Gronkiewicz-Waltz jako faktyczną zwyciężczynię głosowania. Moralna ale zawsze.
I chyba o to właśnie chodziło panu Tuskowi. O tę „milczącą większość”, znaną skądinąd jako zjawisko niezwykle elastyczne i pożyteczne.
Może się to, co napisałem, wydawać naciągane. Jednak szczególnie długo nie będzie trzeba czekać by się przekonać czy mam rację czy te nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz