Na początku zaznaczę, że nie chodzi mi o państwo liberalne w tym znaczeniu, w którym miałoby ono intensywnie „robić dobrze” wszelkim „odrzutom” i „ofiarom” społeczeństwa w rodzaju czy to feministek czy gejów choćby. Cudzysłów w zdaniu poprzednim istotny a i bezpieczny przy okazji. Wracając zaś do rzeczy chodzi mi o takie państwo liberalne, grubo ponad sto lat temu przyśniło się ówczesnym liberałom. Takim, których dzisiejsi, gdyby tylko mogli, z miejsca by rozstrzelać kazali za wstecznictwo i wszelkie „…ictwa”, „…izmy” i „…fobie”. Takim, w którym, dajmy na to, geje byliby szczęśliwie, że nie chce się ono absolutnie nimi zajmować, broń Boże…”
Takie państwo, zwane czasem „nocnym stróżem” w systemie demokratycznym znalazłoby się nieszczególnie. Właściwie ono jak ono, raczej to z nim trudno by się było w takim systemie znaleźć. I nie byłby to problem tego państwa lecz raczej demokracji. A w zasadzie sprawy dla niej fundamentalnej czyli ludowładztwa.
Jak wiadomo, demokracja szczyci się tym, że władzę oddaje ludowi. Oczywiście szczyci się nieco ponad miarę bo jakby oddała rzeczywiście ludowi to mielibyśmy niestety rządy motłochu albo anarchię. Tu proszę nie pytać mnie o różnice bo nie chcę się zagłębiać… w to jedno oczywiste zdanie cisnące mi się w tej kwestii na usta.
Tak więc demokracja jest taka władzą ludu, że w imieniu tego ludu, który sam z siebie, gdyby rządził, byłby niewątpliwie motłochem, rządzą jego wybrańcy. Wybrańcy, którzy ten zaszczyt i ciężki obowiązek zawdzięczają temu, że się wyróżnili. Paradoksem systemu jest to, że najczęściej wyróżnili się już w służbie państwa i demokracji, że pierwszą elekcję zawdzięczją raczej innym, już zaslużonym niż swym wlasnym przymiotom. Możecie się ze mną kłócić ale niestety tak właśnie jest. Poczytajcie „żywoty wszystkich świętych” naszej sceny choćby i wskażcie mi tych, co od schematu odbiegają.
Tak więc twierdzę, że mamy do czynienia w demokracji z takim cyklem zamkniętym, w którym ktoś się sprawdza w służbie państwowej więc do tej służby zostaje ponownie powołany. I tu dochodzę do sedna, które pokaże, jak bardzo takiemu modelowi ustrojowemu z modelem państwa, które zbyt wiele aktywności wobec obywatela raczej nie przejawia.
Gdyby rzeczywiście przyszło nam, a jeszcze bardziej naszym politykom, funkcjonować w ramach demokratycznego „nocnego stróża”, byłoby… koszmarnie. W pierwszej kolejności dla naszych zawodowych „przedstawicieli” a w ostatecznym rozrachunku, i znacznie bardziej, dla obywateli.
Jak wiadomo, państwo- „nocny stróż”, swą rolę ograniczało do zapewniania obywatelom bezpieczeństwa. Chronienia ich przed niebezpieczeństwem zewnętrznym i wewnętrznym. I w tym właśnie sęk, że to mało! Może nie dla obywatela, który jakoś sobie z tym radził skoro w ostatecznym rozrachunku dojechaliśmy jako ludzkość i do demokracji i mikroprocesorów a pewnie i na Marsa dojedziemy. Po drodze zaś spłodziliśmy na ten przykład rosemanna. I to przez większość czasu kulaliśmy się do tego imponującego efektu końcowego radząc sobie bez demokracji. Aż ona nadeszła.
A z nią setki chcących się wykazać, zabłysnąć, odznaczyć… I państwo musiało zacząć od tego, by im się dać wykazać. Bo jakby nie to…
Otóż właśnie. Wyobraźmy sobie tę naszą „klasę próżniaczą” w sytuacji, gdy do wyboru jest tylko możliwość rozprawienia się z naszymi wrogami zewnętrznymi albo też opcja czyszczenia społeczeństwa z różnych „chwastów” zakażających zdrową, społeczną tkankę. Działoby się!
Połowa pretendentów do kolejnych kadencji byłaby mniejszymi lub większymi Napoleonami, gromiącymi tu i ówdzie naszych prawdziwych lub wyimaginowanych wrogów. Druga połowa spełniałaby się w sprawach wewnętrznych, zdobiąc, jak jaki szalony Wayatt Earp, główne arterie krzyżami z przybitymi do nich złodziejami, mordercami i inną szumowiną. Oczywiście gdyby nie było innego wyjścia, zastosowałoby się patent Franciszka Fiszera, który zapytany co zrobić, by świat był lepszy, z miejsca zasugerował, że „trzeba rozstrzelać milion szubrawców!”. Uwagą, że tylu mogłoby się nie znaleźć zbytnio się nie przejął sugerując „jakby co, można dobrać z porządnych”.
Byśmy w obu kwestiach, tej zagranicznej i wewnętrznej nie musieli zbyt często sięgać po „dobieranie z porządnych”, demokracja uszczęśliwiła nas państwem zajmującym się wszelkimi możliwymi duperelami. Od dopuszczalnego smaku flamastra aż po „wychowanie do życia w rodzinie”. I tak to, świadomie czy nie, sprawiła, że nasi wybrańcy, miast toczyć sto wojen preparują sto ustaw. Z takim samym skutkiem najczęściej zresztą. A my możemy spać względnie spokojnie. Choć utarło się niegdyś mówić „Nikt nie może być pewny życia, majątku i czci, gdy obraduje parlament”to po prawdzie co on może? Jak się te pohukiwania o „powodzi ustaw” zestawi z tym, co z tych pohukiwań zostało, to okaże się, że z całej powodzi tak tylko coś ciurka najwyżej. Ciurkać jedynie umie…
Gdzieś kiedyś czytałem czy słyszałem, o mechanizmie samoregulacji populacji wśród wilków. Wygląda to tak, że w czasie, gdy mniej jest zwierzyny, mniej samic i samców ma ochotę na prokreację.
Widać nasza natura czy też może Bóg, widząc jak się powiększa rzesza ambitnych i rządnych władzy raczył obdarzyć nas, a jeszcze bardziej tę rzeszę, zabawką o nazwie demokracja. By mogli dotować bary mleczne i robić spisy podręczników zamiast wyprawiać się na Kijów albo czyścic miasta z bezprawia. Tak jest bezpieczniej. Choć dusi to państwo demokratyczne. Ale zawsze jest coś za coś…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz