niedziela, 27 lutego 2011

Demokracja i anihilacja

Dość zabawnie brzmi pytanie „Gazety Wyborczej”, zawarte w tytule materiału poświęconego wystąpieniu Jarosława Kaczyńskiego na konferencji „Nic o Nas bez Nas – wolności obywatelskie i naprawa Rzeczpospolitej”. Temu, w którym Prezes PiS wskazuje na zagrożenie demokracji przez działania obecnej władzy. Redakcja z Czerskiej zapytuje o konkrety (tytuł: Kaczyński: "Musimy bronić demokracji!". Długa lista zarzutów. A konkrety?*) co ja, choć zaznaczę, że jestem niemiarodajny bo uprzedzony, odbieram z miejsca jako sugestię, że tych konkretów brak.

Pytanie brzmi zabawnie nie samo z siebie. Broń Boże! Pytanie o konkrety zawsze ma sens i nigdy śmieszne nie jest. Widać to szczególnie teraz, gdy czkawką nam (a raczej redakcjom różnym zaprzyjaźnionym) odbija te trzy lata, gdy pytanie o konkrety jakoś nie zawsze było konieczne. I nie zawsze w dobrym tonie. Ale zostawmy te dygresje. Wróćmy do humorystycznego aspektu tytułowego pytania. Jest ono zabawne w bardzo konkretnym kontekście. Ten zaś jest taki, że kiedy „Agora”… no dobrze, gdy … tu chciałem podać nazwisko tego (rzecz jak najbardziej chwalebna) dociekliwego dziennikarza gazety ale nad tekstem napisane jest „mib”. Jego strata, że nie będzie pochwały po nazwisku. Ale do rzeczy. Tak więc zabawne jest to, że „Gazeta” piórem rzeczonego „mib-a” pyta i z miejsca mamy odpowiedź. Cóż w tym jest zabawnego? A to, że wcale nie Jarosław Kaczyński, który jak wiadomo wszystkim a już na pewno „Gazecie”, gdy coś powie to absolutnie nie jest do śmiechu, udziela szybkiej odpowiedzi. Jego, jak mniemam, mimowolnymi suflerami stali się prominentni funkcjonariusze obecnego rządu. Z samym Premierem na czele. On miał się wyrazić niedawno, że „- Po to skasowaliśmy im spoty telewizyjne i billboardy, żeby nie bruździli nam za głośno. To mamy z głowy”**.W sprawie, co to miała być jakoby przeprowadzona pro publico bono. Z oszczędności i dla jakości demokracji (cokolwiek miałoby to oznaczać).Wychodzi, ze żadne tam dobro publiczne, lecz … Ale wnioski dalej. Dalej mamy uderzenie po kieszeni paru niezbyt z punktu widzenia rządzącej obecnie ekipy spolegliwych redakcji. Ja wiem, że pan Minister obiecał panu Łukaszowi i panu Igorowi, że sam się tym zajmie i skoryguje. I panowie są z miejsca zadowoleni tym jak ludzki jest pan Minister. Zaiste, jak, nie przymierzając, towarzysz Gierek w czasie „gospodarskich” wizyt. Nie podzielam zachwytu panów Igora i Łukasza bo dla mnie ta nagła i wywołująca entuzjazm gotowość Ministra do „korygowania” jest takim samym skandalem jak to zarzucone wcześniej cięcie niepokornych po kieszeni. Bo co to za system i przejrzystość postępowania jeśli Minister ot tak sobie zapowiada, że to czy tamto zrobi od ręki z ponoć transparentną procedurą.

I na koniec wyczyn pana Ministra Arabskiego, który zajechał już oczywistym, łopatologicznie wręcz podanym PRL-em. I tu do wyboru jest albo śmiać się albo wręcz przeciwnie. Mnie akurat to pierwsze przyszło do głowy bo dowcip mi się przypomniał, jak to za Gierka czy może za Gomułki do pewnego sklepu mięsnego co dzień przychodził mężczyzna i nic nie kupował a jedynie z dziwnym uśmiechem kontemplował puste haki i nieodmiennie rzucał z satysfakcją „Róbcie tak dalej”.

Róbcie tak dalej, panowie wie Tusk, Arabski, Zdrojewski…

Czar musiał jakoś nagle prysnąć bo dotychczasowe „dzieci szczęścia” nagle zamieniły się w… W takie pospolite dynie, co to ani zachwycają ani zadziwiają a już na pewno same z siebie sympatii wzbudzić nie są w stanie. Pryśniecie czaru jest o tyle ciekawe, że zza niego ci, co mieli być „lekiem na całe zło” okazują się jeszcze gorsi niż tamto „zło”, do leczenia którego zostali zatrudnieni. Gorsi i, jak widać po panu Arabskim, głupsi. Bo tamto „zło” aż takiego wyczynu, jakiego on się dopuścił, na swoje konto nie zapisało.

Wracając zaś do owej anihilacji opozycji i tej nagłej ślepoty czy to „Agory” czy też Stokrotki Mojej Ulubionej Katodiny to przypomina mi się nie wiem czyja kwestia, dotycząca teorii spiskowych. Brzmiała mniej więcej tak:„Nie wiem jak tam jest ze spiskowymi teoriami ale mam całkowitą pewność, że spisek został już zawiązany”.Nie mam pojęcia kiedy różne zaprzyjaźnione redakcje i stacje zdołają zauważyć to, co tam wyżej przytoczyłem. Może problem w tym, że w tych redakcjach całkiem nie mało takich, którzy takie mają doświadczenia życiowe, że to wszystko to żadna tam „anihilacja” tylko dziecinna igraszka bo nie takie „anihilacje” oni wcześniej oglądali i im kibicowali! Tedy takie „coś” jak to, o czym wyżej pisałem mogłoby faktycznie ujść ich uwadze. Ich uwaga w kwestii anihilacji pewnie jest w stanie się skupić dopiero jak będzie pierwszy trup. Tu zauważę nieśmiało, że już był…

Napiszę jeszcze jedną taką paralelę choć wiem, że pewnie to wielu może wzburzyć. Ale co tam. Bo mnie się zdaje, że za tym obecnym brakiem uwagi stoi takie grubsze nieporozumienie. Wiążące się z mylną ocena stanu i jego choćby pobieżną diagnozą. Wydaj mi się, że problem polega na tym, iż ci co patrzą i oceniają mają świadomość tego, że jest źle ale mylnie postrzegają źródło zła. Wychodzi im, że to obecne to jest takie zło finezyjne, o „puławskiej”, tej piękniejszej proweniencji. Takie ciut bardziej szlachetne, ciut bardziej mądre, bla bla bla bla… A tu nagle jakiś Węgrzyn czy Arabski zajeżdżają tak „Natolinem” że aż rzuca o ścianę. Tak panie i panowie. Tu zamiast doszukiwać się niuansów trzeba raczej czekać na jakiegoś „gazrurkę”

I tyle w temacie „anihilacji” i konkretów.

*http://wyborcza.pl/1,75248,9170580,Kaczynski___Musimy_bronic_demokracji____Dluga_lista.html#ixzz1F9bhkY8c

**http://wpolityce.pl/view/7678/Plan_PO___przypomniec_o_zlym_PiS__I_zmienic_nazwe_ofensywy_legislacyjnej__Z_jesiennej_

czwartek, 24 lutego 2011

Panie i Panowie, nie schrzańcie tego!

Przechodząc dziś obok jednego z kiosków z gazetami zauważyłem informację, że między dwiema głównymi siłami politycznymi jest już ponoć tylko dwa punkty procentowe różnicy. Jeśli wziąć pod uwagę margines błędu statystycznego, można założyć, że różnica jest żadna a jeśli do tego pamięta się mantrę specjalistów, iż opozycyjna partia jest „tradycyjnie niedoszacowana w badaniach” wszystko wygląda naprawdę ciekawie.

Partia rządząca „odrabia straty sondażowe” właściwie już tylko w tych badaniach, które co jakiś czas robione są na zamówienie redakcji z Czerskiej. A czasem i tam oddaje tyły. Ja wiem, że teraz nastąpi coś, co w dzieciństwie nazywało się nieco dosadnym, określeniem „hop, siup, zmiana d**p” czyli kąśliwe uwagi, zawierające sakramentalne pytanie od kiedy to „pisiory” zaczęły wierzyć w badania. Odpowiem równie błyskotliwie: od wtedy, kiedy „platfusy” wierzyć przestały. Za „platfusy” przepraszam jeśli ktoś się poczuł…

Zresztą, to, co chcę powiedzieć i napisać, nie sjest adresowane ani do „platfusów” ani do takich przeciętnych „pisiorów”. Pisze do ludzi, którzy wiele mogą. I w tym, że mogą właśnie rzecz. Pisze do polityków, których ta zmiana tendencji cieszy i do tych ich sojuszników, którzy za kształtowanie pozytywnej (oczywiście w oczach przeciwników jak najbardziej „negatywnej”) atmosfery wokół tej części opozycji odpowiadają.

Do was się zwracam, Panie i Panowie. Nie schrzańcie tego!

Pisze to z myślą o zbliżającym się starciu kulminacyjnym w tej odsłonie wojny o dusze i umysły Polaków, których jeszcze cokolwiek z polityki i życia publicznego interesuje. Chodzi mi o 10 kwietnia i jego okolice.

Nie mam najmniejszych złudzeń, że ci, którym obecnie „spada” zrobią wszystko, by właśnie wtedy podjąć wzmożone działania by te tendencję odwrócić. I nie mam złudzeń, że będzie to wojna totalna, taka bez brania jeńców. Przynajmniej oni tak by to chcieli widzieć. I choć nie wiem co zrobią, zdaję sobie sprawę z tego, że mogą posunąć się do granicy wytrzymałości przyzwoitego człowieka. Jeśli posłuchać ich wypowiedzi, to gdzieś między zdaniami wychwycić można sugestie o jakichś „palonych kukłach”. A więc wiadomo, na co się nastawiają. W końcu nie mają przecież wyjścia. Tu idzie o ich „być albo nie być”. A jak wiadomo, zdecydowanie wola „być”, choćby nawet miało to przyjąć dotychczasową formę „wystarczy być”.

Do was zwracam się z apelem, by tę swoją granicę wytrzymałości umieścić w miejscu niedosięgłym dla nich. Sami wiecie, do czego są zdolni więc nie reagujcie emocjami. Powiedzcie sobie po prostu „nie warto”. Jeśli będzie trzeba, zaciśnijcie zęby. I sprawcie, by całe to ich napinanie i wszystko inne stało się niczym innym tylko czymś w rodzaju publicznego samogwałtu w ich wykonaniu. Niech obywatele widzą wówczas tylko ich powykrzywiane twarze, niech słyszą wojenną retorykę tylko z ich ust. Niech dla nikogo nie będzie dylematu, kto ponosi winę za sprofanowanie dnia pamięci.

Wiem, że plany uroczystości są już w realizacji. Nie wiem jak dalece dadzą się jeszcze korygować. Ale wiem na pewno, że bez ograniczeń da się „korygować” nastroje tych, którzy w ten dzień i dni następne będą chcieli manifestować swą pamięć i swój gniew. I tego ostatniego trochę się obawiam. Bo ten rodzaj emocji jest trudny do opanowania. Za to łatwy do zmanipulowania. Dlatego tych, którzy za organizację odpowiadają ostrzegam przed wszelkimi nieznanymi im i nagle objawionymi „radykałami”. I pozwolę sobie zasugerować, by skupić się w jak największym stopniu na celebrowaniu żałoby i unikaniu bieżącej polityki. Tak, by bez dwóch zdań, politykę zostawić na te dni wyłącznie w ich rękach. By w końcu zaczęła palić ich w ręce. By przeciętny obywatel, nie tylko ten, który cokolwiek wie o polityce i ma jakiś wyrobiony jej obraz, sam mógł zobaczyć kto tak naprawdę jest tym „złym”. Tym bardziej, że nawet „zaprzyjaźnionym stacjom” ostatnio jakoś z trudem wychodzi to manifestowanie przyjaźni. Bo przecież „sorry Winnetou ale biznes jest biznes” i nikt go nie zaryzykuje tylko dlatego by było dalej tak „przepięknie” jak jest teraz.

I z tak poharatanymi i pozbawionymi części „zaprzyjaźnionych” sojuszników później skończyć wojnę wtedy już będzie łatwiej. Bo przecież chyba o to chodzi?

Więc proszę was, Panie i Panowie. Nie zepsujcie!

środa, 23 lutego 2011

„Nina Chruszczow mówi po angielsku” czyli bloger JK

Mama opowiadał mi kiedyś, że podczas pamiętnej wizyty genseka Chruszczowa w ONZ, gdy ten zapamiętale tłukł butem w mównicę, tematem numer jeden w polskiej prasie były lingwistyczne zdolności jego małżonki. Nie wiem jaka to gazeta umieściła tytuł, który ja w swoim tytule skopiowałem. Nie jest to jednak istotne tym bardziej że i po tej gazecie i po pani Chruszczow niewiele śladów dałoby się pewnie we współczesnym świecie znaleźć.

Niemniej to nie trzecia małżonka szanownego przywódcy ZSRR będzie bohaterka tego wpisu. Wbrew domysłom tych, którzy tytuł przeczytali do końca, nie będzie nim tez Jarosław Kaczyński w swym internetowym wcieleniu. W tej opowieści, jeśli użyć takiej hollywoodzkiej paraleli, ze wszech miar zasługuje on na Oskara ale ewidentnie za rolę drugoplanową. Zaznaczam, że w TEJ opowieści!

W niej bowiem rolę głowną gra podmiot zbiorowy. Taki, który jednym słowem trudno opisać. nazywa się on „politycy, dziennikarze, komentatorzy i blogerzy” a fabuła, w której go osadzimy na tym polega, że Nina Chruszczow mó… znaczy Jarosław Kaczyński założył bloga.

Od kilku dni z niemałym rozbawianiem obserwuję reakcję na wydarzenie, które, wbrew intencjom i swej istocie, ni z tego ni z owego uczyniło jakże prawdziwym literacki wygłup niejakiego HiuGranta Ziem Odzyskanych zatytułowany „Prezes Kaczyński”. Pokazując taką skumulowaną prawdę o naszym kraju i jego elitach. Prawdę, którą można by zamknąć w zdaniu „ JK nie potrafi pisać nawet na maszynie”*. Bo w całej dyskusji główną jej osią nie było to, co ma Jarosław Kaczyński do przekazania lecz to, że ma bloga. I taka optyka zdominowała dyskusję zarwano wśród zwolenników Prezesa jak i, przede wszystkim, wśród jego obśmiewaczy. Z błaznem biłgorajskim na czele, nie potrafiącym z siebie wydusić nic poza „podrzuceniem” nowemu koledze - blogerowi własnego, nie dociekam czy osobiście testowanego bo mało mnie jego osobiste doświadczenia obchodzą, pomysłu na to jak się blogi powinno pisać**

Reakcja na blog JK dziwi o tyle, że chyba to jeden z ostatnich polityków, którzy w tej formie jeszcze sił nie próbowali. Nawet w Salonie24 ta obecność jest już nawet nie widoczna ale coraz bardziej boleśnie odczuwana przez pozostałych użytkowników.

Z tego punktu widzenia nawet przyznam, że nieco dziwią mnie radosne okrzyki moich koleżanek i kolegów, tak zwanych „zwykłych” blogerów. Wszak już pierwsze dni pokazały, że mamy do czynienia z konkurencją, która nas zmiażdży. Biorąc pod uwagę statystyki przyznać trzeba, że to był nokaut nie tylko z punktu widzenia takich „sieciowych publicystów” jak ja, który takiej ilości komentarzy nie mam pewnie pod wszystkimi swymi tekstami razem a na podobny wynik „klikalności” pracowałem pewnie przez rok. Nawet piszący czy „wklejający” pozostali politycy mogą czuć zazdrość. I pewnie czują.

W każdym razie reakcja środowisk (politycznego, medialnego, internetowego) przypomina mi raczej coś, czego prędzej spodziewałbym się wśród przedszkolaków gdy jeden z kolegów wparaduje tam rankiem z „dostanym” od taty najnowszym „ajfonem” a nie od elity różnorakiej.

Pamiętam moje pierwsze „żywe” spotkanie z blogerskim towarzystwem. Było to ponad trzy lata temu gdy pojawiłem się po półrocznej aktywności w sieci na dorocznym spotkaniu Salonu24 w warszawskiej kawiarni „Rozdroże”. Pierwszą osobą, z która tam rozmawiałem był pan Jan Kalemba, człowiek z pokolenia JK i bloger zapamiętany przeze mnie choćby z tego powodu, że jako pierwszy skomentował mój pierwszy tekst na moim blogu. Opowiedział wtedy, że zaczynając publikować miał o komputerze pojęcie niezbyt wielkie.

Dziś, tak jak i wtedy, czytam teksty pana Jana Kalemby z uwagi na ich treść a nie by analizować jakie maszyny, w jakiej ilości i kiedy pan Jan miał okazję oglądać. I tego życzę tym wszystkim, którzy z tym nowym blogiem zapoznali się jak z jakimś niewystępującym normalnie w naturze zjawiskiem, ja wiem…, geologicznym lub przyrodniczym.

Bo tak naprawdę te wszelkie chichoty ale i zachwyty jeśli maja źle świadczyć o kimś to raczej o tych, którzy do tych setek tysięcy kliknięć i tysięcy komentarzy dodali i swoje z takiej ciekawości, z jaką biegnie się oglądać konia potrąconego na drodze przez ciężarówkę.

A do tych eksponowanych obśmiewaczy mam jedno pytanie. Wiedząc, że potrafią jednym tekstem obsłużyć kilka miejsc zapytam, czy wszędzie tam z mozołem, rzec można obrazowo, że tak z przygryzionym z wysiłku językiem, literka po literce wklepują z głowy swoje teksty? Czy raczej kleją tak, jak wkleił to bloger JK w Salonie24? Jeśli nie wklejają tylko, jak to się we wojsku mawiało onegdaj, „pieprzą się jak alfons z dziewicą” tym żmudniejszym sposobem to chylić czoła powinni przed bardziej biegłym w blogerskim fachu kolega i raczej zapytać o jaką radę a nie głupio chichotać.

Bo najistotniejsze jest to, co Nina Chruszczow ma do powiedzenia panie i panowie szanowni a nie jej lingwistyczne popisy.

* lekka modyfikacja zarzutu zamieszczonego tutaj: http://migal.salon24.pl/280113,bloger-kaczynski-czyli-niech-zyje-mimikra

** http://palikot.blog.onet.pl/Rady-dla-blogera-Kaczynskiego,2,ID422288282,n

Strip tease PO z rzezią w tle

Sadziłem dotąd, że jeśli chodzi o taktykę wyborczego samobójstwa trudno będzie przebić nieboszczkę Akcję Wyborcza Solidarność. Pamiętam jej radosny udział w licytacji „dobrych wujków” przy tworzeniu budżetu na wyborczy rok i coś, co w młodzieżowym żargonie nazywano „zdziwkiem" gdy okazało się, że radości starczyło tylko do momentu, w którym minister Bauc odkrył efekt tej licytacji zapisany później w historii naszej ekonomii politycznej jako „dziura” jego imienia.

Przyznam, że nie sądziłem, iż tamto osiągnięcie zostanie przebite przez ekipę, która do niedawna w zgodnej ocenie ekspertów (poza, rzecz jasna, „pisopwskimi frustratami”) przedstawiana była jak coś w rodzaju smokingu wśród pospolitej garderoby. I tak było przez trzy lata. A skoro tyle się wytrzymało to kto by pomyślał, że rok więcej to taki problem.

I nagle ten smoking został w przypływie jakiegoś nagłego ekshibicjonizmu zrzucony z nagła właśnie w tym najistotniejszym roku ukazując wszystkim prawdziwe, choć, jak wychodzi, dość wątpliwej urody wdzięki rządzącej partii. Taki spontaniczny strip tease damy wątpliwych wdzięków, która czuje że to ostatnia okazja bo za jakiś czas nikt nie zareaguje.

A ludzie się dziwią. Nie do końca pewnie wiedza dokładnie czemu. Czy temu, że ten jowialny i kompetentny dr Jekyll z nagła przeistoczył się w szalonego pana Hyde czy może nagłemu cudowi uzdrowienia zmysłu wzroku. Tego zmysłu, któremu umykały dotąd takie kamyczki toczące się od czasu do czasu z platformerskiego monolitu. Tu senator Misiak, tam afera hazardowa… W zasadzie nic godnego uwagi. A teraz istna lawina. Pokazująca zresztą, że ten typ w smokingu to tak naprawdę jest nagi. I jak się tylko zapomniał, to wszyscy mogli zobaczyć jak wywija niezbyt imponującym interesem.

Taki Wałbrzych, w którym, szast - prast i nie ma PO. Bo to PO co było w Wałbrzychu to aż wstyd się przyznać. I jakby dało się przeciętnemu obywatelowi wmówić, że to nie było żadne PO to byłoby ekstra. Ale nie da się. Choć ci działacze, którzy pewnie wbrew swej woli i swym politycznym planom, goszczą teraz na pierwszych stronach gazet jakby byli jakimi sekretarzami generalnymi partii, z miejsca ciskają legitymacjami by nikt, broń Boże, nie połączył ich z partią, przekaz medialny idzie w świat.

Takie Podlasie gdzie PO rozrabia w stereo. Tu „doły” chcą wycinać barona a tam znowu prokuratura zamaszyście wycina cała samorządową reprezentację Platformy. No Święci Pańscy! W roku wyborczym?! Do tego krążą słuchy, że Wałbrzych i Białystok to taki gwóźdź do trumny „numeru dwa” w partii i „numeru jeden” do likwidacji w rankingu wodza. A że wycina się na oczach? Może wódz chce właśnie pokazać jaki z niego Dżyngis Chan i jak kończą ci, co ośmielą się mu fikać?

Mógłby jednak ów domorosły Temudżyn przypatrzeć się uważniej swemu dziełu to i penie by zobaczył w jakie rzeźnickie perpetuum mobile zmienia się ta jego lista wycinanych. Z każdą taką akcją szanse jego partii na rewelacyjny wynik maleją a przez to kurczy się ławka, na której po wyborach szanowne tyłeczki usadzą jego stronnicy. Tak więc trzeba ciąć, jeszcze bardziej ciąć! „Aż we krwi będziem po kolana”. Nie wiem z kogo to cytat ale dotyczy „zjadania własnych dzieci przez rewolucję” w sławetnym czasie francuskich narodzin demokracji.

Trudno mi tak do końca zgadnąć czy wódz do końca zatracił przypisywane mu jeszcze niedawno talenty. W końcu od jakiegoś czasu nie wiadomo w ogóle czy te wódz istnieje. naród zdążył chyba już zapomnieć jego ostre rysy. W każdym razie przyjął taktykę, po której Polska Platformy Obywatelskiej będzie zapewne wyglądać jak taka szachownica. Obok „białych pól”, w których PO twardo „trzyma władze” pojawią się „czarne dziury”, w których właśnie wyrżnięto stronników Schetyny.

Może zaprawdę jest tak, że wódz oszalał w chwili, gdy mu do głowy przyszło, że „nie ma z kim przegrać” i postanowił, że w takiej sytuacji i tak nie można obywatelom odebrać emocji wyborczych.

Nie pomyślał natomiast, że dla Polaków nie istnieją dwie Platformy, ta wodza i ta gorsza, Platforma Schetyny. A rzeź tej drugiej odbierana będzie nie jako czynności porządkowe ale raczej coś na kształt samookaleczenia, taka autoagresja.

I na koniec wyborcy nie pozostaną z wrażeniem, że podły to jest pan Grzegorz ale że nagi i w swej nagości mało ponętny jest sam król i całe jego otoczenie. To jest, to będzie, taki zbiorowy strip tease. I to w najgorszym guście.

wtorek, 22 lutego 2011

Czarny czwartek czyli sprawiedliwość roku 2011.

Nie będzie o filmie bo go jeszcze nie widziałem. Jak zobaczę to niechybnie napiszę. Przeczytałem tyle, że nie wyobrażam sobie by mógł nie zobaczyć. Ale do filmu wrócę jak zobaczę.

Póki co zacznę od słów tego, który film zobaczył. I skomentował. Jak już powiedziałem, tyle dobrego czytałem, że i nie dziwię się, iż film podobał się i jemu. Przynajmniej tak wnoszę na podstawie tego, co miał do powiedzenia wychodząc z uroczystej premiery. Pan Premier Donald Tusk.

Chciałbym przede wszystkim złożyć hołd tym, co zginęli, tym co oddali swoje życie, zdrowie oraz rodzinom, które przeżyły śmierć swoich najbliższych. Sprawiedliwość do końca się nie wypełniła, jeśli chodzi o zdarzenia Grudnia roku 70

Właściwie dodałbym do tych pięknych słów, że ta sprawiedliwość nie wypełniła się od początku do końca. Nie wypełniła się w ogóle. I nie dotyczy to „Czarnego czwartku”, całych wydarzeń roku 1970 lecz całego minionego okresu. Tej sprawiedliwości nie było, nie ma i nie będzie. jeśli coś jest, to raczej coś na kształt ostentacyjnego odwrotu od tej, konkretnej sprawiedliwości. Dotyczącej zapłaty za tamto wszystko.

Nie zastąpią jej komunały w rodzaju twierdzenia iż „ofiary Grudnia są jednak "prawdziwymi zwycięzcami"”. Nawet jeśli wymyśli się dla uwiarygodnienia tych okrągłych słów coś takiego jak to, że „ten ważniejszy wymiar takiej ludzkiej sprawiedliwości jest w tym, że nawet jeśli nie zostali skazani ci, którzy są winni, to czczeni są ci, którzy byli ofiarami”.

To, co Premier Donald Tusk ma w tej sprawie do powiedzenia, a i być może szczerze myśli, nie zmieni faktu, że jest absolutnie inaczej, niż z jego słów może wynikać. Prawdziwymi zwycięzcami są dziś wcale nie ci, ciągle anonimowi dla większości Polaków bohaterowie tamtych dni. Są nimi tacy ludzie jak Wojciech Jaruzelski, dzielący czas między ławę oskarżonych, na której z cała pewnością wyroku skazującego usłyszeć nie zdąży a krzesło u pana prezydenta Komorowskiego. Są nimi ludzie w rodzaju Leszka Millera, który zapomnieli już o swych politycznych korzeniach tkwiących w bandyckiej organizacji mającej na kącie strzelanie do ludzi, i dziś nie maja oporu by sugerować objęcie kwarantanną tych czy innych polityków czy partie.

Pan Premier może tysiąc razy kłaniać się i obrzucać grzecznymi i jakże słusznymi słowami rodziny „które przeżyły śmierć swoich najbliższych”.To niewiele kosztuje i nic nie oznacza. Z całą pewnością nie oznacza odwagi w rozprawieniu się z największą niemocą tych dwudziestu lat naszej „normalności”. Z całą premedytacją napisałem to słowo w cudzysłowie bo nie jestem w stanie uznać za normalną sytuacje, w której żaden morderca z SB czy z PZPR nie poniósł kary za zbrodnie, które zostały popełnione bez najmniejszych wątpliwości, na oczach tysięcy ludzi. I całego świata na dodatek.

Moje nadzieje na to, że kiedyś to nastąpi nie umierały stopniowo, wraz z kolejnymi przedawnieniami i umorzeniami. Stało się to za jednym razem, gdy wolna Polska na stanowisko Ministra Sprawiedliwości wyniosła pana Jerzego Jaskiernię, jedno z tych nazwisk, które najlepiej pamiętam jako często pojawiające się w relacjach z lat osiemdziesiątych.

Pisałem kiedyś, że nie mogę pojąć jak to mogło się stać, że wśród tych „największych”, mających niepodważalne zasługi i niezabliźnione rany z tamtych czasów nie znalazł się nikt, kto by misja swego życia uczynił doprowadzenie przed sąd i za kraty wszystkich tych esbeckich rakarzy, szantażystów manipulantów łamiących ludzkie życiorysy.

I nie mogę pojąć, że w roku 1989 nie rozstąpiła się ziemia pod tymi z naszych wybrańców, którzy odpuścili by oberbandyta i szef morderców Jaruzelski objął urząd Prezydenta.

Dziś nie mogę pojąć, że pan Premier i jego otoczenie nie widzą problemu w tym by równocześnie kłaniać się ofiarom Grudnia i przełknąć bez słowa honorowanie w pałacu Prezydenckim tego, który za te ofiary odpowiada.

Nie mam złudzeń, że sprawiedliwość zapuka kiedykolwiek do drzwi tych, którzy w 1970 i w latach osiemdziesiątych minionego wieku cierpieli po stracie najbliższych i od esbeckich szykan. Tak jak i nie zapuka do tych, którzy za te cierpienia odpowiadają. Wszystko zostało już zaplute, zamazane. I tyle jej, tej „sprawiedliwości”, na ile ładnych słówek zdobędzie się czy to pan Premier czy to pan Prezydent, otoczony stadem tych, którzy gotowi są sobie ręce dać uciąć, że wtedy nic nie było „tak jednoznaczne” i gdzieś tam pewnie cichcem skrobiących wniosek o „Orła Białego” dla oberbandyty. Za to że nas przed tymi Ruskimi, co to ich nie było, uratował. I za to, że między różnymi październikami, czerwcami czy grudniami dawało się ponoć „normalnie żyć”.

A „prawdziwi zwycięzcy” jeżdżą teraz ulicami naszych miast w drogich limuzynach mając tę kieszeń, w której kiedyś nosili czerwoną książeczkę lub esbecka legitymację, wypełnioną złotymi i platynowymi kartami kredytowymi. I mają twarz Leszka Millera uczącego nas „prawdziwej demokracji”. Śmieją się w kułak z tego „ważniejszego wymiaru takiej ludzkiej sprawiedliwości”. Bo bożej się nie boją. Dla nich Bóg nie istnieje to i co może im zrobić? Nic!

* wytłuszczenia za: http://www.wprost.pl/ar/232684/Tusk-Grudzien-70-Sprawiedliwosc-nie-wypelnila-sie-do-konca/

poniedziałek, 21 lutego 2011

„Jest super!” czyli rządowy zestaw bajek na wybory

Chyba już kiedyś posłużyłem się anegdotą przytoczoną przez Wańkowicza. rzecz działa się bodaj w Bukareszcie w trakcie polskich „wędrówek ludów” po klęsce wrześniowej w 1939 r. Podczas spotkania w ambasadzie zebrani tam przedstawiciele naszej elity, będący w drodze na zachód urządzili sobie coś w rodzaju wieczoru wróżb na temat tego co dalej będzie z wojną. Autor opisu zaskoczył wszystkich tezą, że wojna potrwa najmniej cztery lata i na dobrą sprawę po niej trudno będzie wskazać zwycięzcę. Zebrani z niechęcią kręcili głowami.

- Cztery lata? Nie… Naród tyle nie wytrzyma!

- No to nie wytrzyma! – podsumował autor drastycznej wróżby.

Podobnej argumentacji, jak owo „naród nie wytrzyma” używa teraz pan Sawicki dając odpór wróżbom ekonomistów zapowiadających znaczący wzrost cen niektórych artykułów żywnościowych. Ponoć na ukończeniu są zapasy zbóż spożywczych, cukru i oleju. A to wedle znawców musi odbić się na cenach. Do tego stopnia, że urosnąć one mogą i o dziesięć procent. Jednak pan Minister jest raczej arcuznawcą i arcyoptymistą więc uspokaja. Wedle niego nic takiego nam nie grozi. A powód jest oczywisty:

W tym roku mamy do czynienia ze straszeniem. Są i tacy ekonomiści, którzy mówią, że ceny żywności wzrosną o 10 proc. Nie wzrosną, bo rynek tego nie wytrzyma. Takiego wzrostu cen żywności z pewnością nie będzie. Myślę, że to będzie na poziomie nie więcej niż 5 proc." - powiedział dziennikarzom szef resortu rolnictwa.”*

Chciałoby się oczywiście, podobnie jak w tych wojennych okolicznościach, rzec, „no to nie wytrzyma!”. Cokolwiek by to miało znaczyć. Jednak od tego, czy rynek wytrzyma czy nie istotniejsze jest czy wytrzymają to obywatele. I tu mam dla pana Sawickiego raczej dobrą informację. Wytrzymają. Bo jakie mają wyjście? Tylko czy wytrzyma ich miłość do pana Sawickiego oraz do partii koalicyjnych? Mocno ostatnio nadwerężona. To tak naprawdę powinno martwić przede wszystkim i pana Ministra i całą koalicyjną „załogę”.A nie jakiś tam "rynek" cherlawy.

Swoją drogą to „nie wytrzyma” pana Sawickiego dziwi mnie dosyć. Wszak pan Minister nieco (takie znaczące „nieco”) jest ode mnie starszy więc i lepiej ode mnie powinien pamiętać jakie rzeczy rynek jest w stanie „wytrzymać”. Ot choćby to, że swego czasu spora jego cześć opierała się na walucie z podobizną Bena Franklina choć ta, jako żywo, nie była u nas emitowana a przeciętny obywatel nie zarabiał miesięcznie nawet stu „baksów”.

Kiedyś już, pod czyimś tekstem dotyczącym przewidywanego wzrostu cen chleba, pisałem o tym, że „mój” chleb zdrożał prawie dwukrotnie ze stawiki złoty osiemdziesiąt za bochenek do trzy złote czterdzieści a ja nawet w pierwszej chwili nie zauważyłem. Bo przecież najczęściej to, czy „naród wytrzyma” czy też „nie wytrzyma” okazuje się nie w momencie chłodnego analizowania cen (to nam w pierwszym momencie umyka…) lecz po wyładowaniu koszyka przy kasie. Wtedy co najwyżej człowiek zaduma się jakiego rozpasania się dopuścił gdy mu wyjdzie, że przekroczył zaplanowany budżet zakupów.

Z argumentacją polityków koalicji na przednówku roku wyborczego jest zarazem coraz gorzej i coraz zabawniej. To zabawniej powinno być ujęte w cudzysłów ale momentami trudno się nie śmiać. jak choćby w takiej oto sytuacji. Wczoraj przez chwile oglądałem telewizyjną audycje „Młodzi kontra…” polegająca na tym, że z partyjnymi młodzieżówkami spotykają się bardzo i nieco mniej znani politycy by im się tłumaczyć z tego, co ich partie lub oni sami wyczyniają. Wczoraj trafiłem na pana posła PO Sławomira Neumanna. Znanego głównie z prac w komisji hazardowej. Trochę szkoda, że nie trafiłem na tę część, w której ów pan poseł tłumaczył się ze swego wkładu w wynik prac komisji. Z drugiej strony, widząc „nieprzemakalność” pana Neumanna na argumenty sugerujące nieudolność obecnych rządów pewnie bym wpadł w stan ostrego wqrwu i przełączył kanał tracąc ten rodzynek, który przytoczę. W trakcie rundy pytań chłopak, bodaj z „Młodzieży Wszechpolskiej”, poprosił pana posła o przedstawienie choćby trzech elementów wyborczej oferty PO adresowanej do ludzi młodych. Poseł Platformy przyznał, że program wyborczy to będzie dopiero na wybory (cokolwiek to ma znaczyć) ale on może przedstawić to, co PO zaoferuje jeszcze przed końcem kadencji. I jednym tchem wymienił… reformy OFE i emerytur mundurowych. Co trzecie nie wiem bo w tym czasie wyłem ze śmiechu i mi „umkło”. Trochę rozumiem kwestię OFE bo można uznać, że pan Neumann postanowił ująć młodych otwartością i szczerością swej partii, która nie ma zamiaru ukrywać przed nimi, iż oferta dla nich polega głownie na chęci podpindolenia im kasy odłożonej na emerytury. Tego o „mundurówkach” nie pojmuję. Chłopak, choć z MW, żadnego mundurka na sobie nie miał i, jak sądzę, o wojskowej czy policyjnej a pewnie i żadnej innej emeryturze na razie nie myśli.

A skoro jesteśmy przy panu Neumannie i niespójnej, tak zwanej narracji PO, warto wspomnieć o heroicznym wymachiwaniu przez pana posła „ustawą zdrowotną”, którą, wedle jego słow, przy jej absolutnej doskonałości, na nasze nieszczęście zawetował Lech Kaczyński. W studiu byli sami młodzi więc pewnie z tego powodu nikt nie zapytał pana posła czemu, zważywszy na to, że od prawie roku Lecha Kaczyńskiego już nie ma i „nie przeszkadza” a jego miejsce jest obecny prezydent, który raczej „pomaga”, wspomniana ustawa jest na etapie prac sejmowych zamiast, z racji swej „doskonałości” przemknąć przez parlament z szybkością tornada.

Szczerze mówiąc nie dziwię się głupotom wygłaszanym przez koalicję. Wszak na dobrą sprawę cóż oni maja mówić i co oni wiedzą? Wszak odkładania niczym lądowanie w Normandii „ofensywa ustawowa” nagle okrojona zostaje do rozmiarów trzyosobowego zwiadu i nikt jeszcze nie wie co po tym krojeniu ocaleje. Może i tak być, że pan Neumann bezie musiał pchać do tego chłopca od „Wszechpolaków” jakiegoś maila z przeprosinami w rodzaju „Sorry stary, nie uszczęśliwmy cię jednak nową koncepcją „emerytur mundurowych”, wybacz…”
Dopiero teraz, na przykładzie, który skrótowo można opisać określeniem „Platforma w roku wyborczym” albo nawet „Koalicja w roku wyborczym” widać, jak trudna i niewdzięczna jest poselska robota. Ile się taki poseł „rządzący” musi naświecić oczami i narobić „z gęby cholewy”. Tedy nie żałujmy im tych diet i ryczałtów ani zapomóg z sejmowej kancelarii.


* http://gospodarka.dziennik.pl/news/artykuly/322749,minister-rolnictwa-uspokaja-zywnosc-nie-bedzie-droga.html

Państwo liberalne w warunkach demokracji

Na początku zaznaczę, że nie chodzi mi o państwo liberalne w tym znaczeniu, w którym miałoby ono intensywnie „robić dobrze” wszelkim „odrzutom” i „ofiarom” społeczeństwa w rodzaju czy to feministek czy gejów choćby. Cudzysłów w zdaniu poprzednim istotny a i bezpieczny przy okazji. Wracając zaś do rzeczy chodzi mi o takie państwo liberalne, grubo ponad sto lat temu przyśniło się ówczesnym liberałom. Takim, których dzisiejsi, gdyby tylko mogli, z miejsca by rozstrzelać kazali za wstecznictwo i wszelkie „…ictwa”, „…izmy” i „…fobie”. Takim, w którym, dajmy na to, geje byliby szczęśliwie, że nie chce się ono absolutnie nimi zajmować, broń Boże…”

Takie państwo, zwane czasem „nocnym stróżem” w systemie demokratycznym znalazłoby się nieszczególnie. Właściwie ono jak ono, raczej to z nim trudno by się było w takim systemie znaleźć. I nie byłby to problem tego państwa lecz raczej demokracji. A w zasadzie sprawy dla niej fundamentalnej czyli ludowładztwa.

Jak wiadomo, demokracja szczyci się tym, że władzę oddaje ludowi. Oczywiście szczyci się nieco ponad miarę bo jakby oddała rzeczywiście ludowi to mielibyśmy niestety rządy motłochu albo anarchię. Tu proszę nie pytać mnie o różnice bo nie chcę się zagłębiać… w to jedno oczywiste zdanie cisnące mi się w tej kwestii na usta.

Tak więc demokracja jest taka władzą ludu, że w imieniu tego ludu, który sam z siebie, gdyby rządził, byłby niewątpliwie motłochem, rządzą jego wybrańcy. Wybrańcy, którzy ten zaszczyt i ciężki obowiązek zawdzięczają temu, że się wyróżnili. Paradoksem systemu jest to, że najczęściej wyróżnili się już w służbie państwa i demokracji, że pierwszą elekcję zawdzięczją raczej innym, już zaslużonym niż swym wlasnym przymiotom. Możecie się ze mną kłócić ale niestety tak właśnie jest. Poczytajcie „żywoty wszystkich świętych” naszej sceny choćby i wskażcie mi tych, co od schematu odbiegają.

Tak więc twierdzę, że mamy do czynienia w demokracji z takim cyklem zamkniętym, w którym ktoś się sprawdza w służbie państwowej więc do tej służby zostaje ponownie powołany. I tu dochodzę do sedna, które pokaże, jak bardzo takiemu modelowi ustrojowemu z modelem państwa, które zbyt wiele aktywności wobec obywatela raczej nie przejawia.

Gdyby rzeczywiście przyszło nam, a jeszcze bardziej naszym politykom, funkcjonować w ramach demokratycznego „nocnego stróża”, byłoby… koszmarnie. W pierwszej kolejności dla naszych zawodowych „przedstawicieli” a w ostatecznym rozrachunku, i znacznie bardziej, dla obywateli.

Jak wiadomo, państwo- „nocny stróż”, swą rolę ograniczało do zapewniania obywatelom bezpieczeństwa. Chronienia ich przed niebezpieczeństwem zewnętrznym i wewnętrznym. I w tym właśnie sęk, że to mało! Może nie dla obywatela, który jakoś sobie z tym radził skoro w ostatecznym rozrachunku dojechaliśmy jako ludzkość i do demokracji i mikroprocesorów a pewnie i na Marsa dojedziemy. Po drodze zaś spłodziliśmy na ten przykład rosemanna. I to przez większość czasu kulaliśmy się do tego imponującego efektu końcowego radząc sobie bez demokracji. Aż ona nadeszła.

A z nią setki chcących się wykazać, zabłysnąć, odznaczyć… I państwo musiało zacząć od tego, by im się dać wykazać. Bo jakby nie to…

Otóż właśnie. Wyobraźmy sobie tę naszą „klasę próżniaczą” w sytuacji, gdy do wyboru jest tylko możliwość rozprawienia się z naszymi wrogami zewnętrznymi albo też opcja czyszczenia społeczeństwa z różnych „chwastów” zakażających zdrową, społeczną tkankę. Działoby się!

Połowa pretendentów do kolejnych kadencji byłaby mniejszymi lub większymi Napoleonami, gromiącymi tu i ówdzie naszych prawdziwych lub wyimaginowanych wrogów. Druga połowa spełniałaby się w sprawach wewnętrznych, zdobiąc, jak jaki szalony Wayatt Earp, główne arterie krzyżami z przybitymi do nich złodziejami, mordercami i inną szumowiną. Oczywiście gdyby nie było innego wyjścia, zastosowałoby się patent Franciszka Fiszera, który zapytany co zrobić, by świat był lepszy, z miejsca zasugerował, że „trzeba rozstrzelać milion szubrawców!”. Uwagą, że tylu mogłoby się nie znaleźć zbytnio się nie przejął sugerując „jakby co, można dobrać z porządnych”.

Byśmy w obu kwestiach, tej zagranicznej i wewnętrznej nie musieli zbyt często sięgać po „dobieranie z porządnych”, demokracja uszczęśliwiła nas państwem zajmującym się wszelkimi możliwymi duperelami. Od dopuszczalnego smaku flamastra aż po „wychowanie do życia w rodzinie”. I tak to, świadomie czy nie, sprawiła, że nasi wybrańcy, miast toczyć sto wojen preparują sto ustaw. Z takim samym skutkiem najczęściej zresztą. A my możemy spać względnie spokojnie. Choć utarło się niegdyś mówić „Nikt nie może być pewny życia, majątku i czci, gdy obraduje parlament”to po prawdzie co on może? Jak się te pohukiwania o „powodzi ustaw” zestawi z tym, co z tych pohukiwań zostało, to okaże się, że z całej powodzi tak tylko coś ciurka najwyżej. Ciurkać jedynie umie…

Gdzieś kiedyś czytałem czy słyszałem, o mechanizmie samoregulacji populacji wśród wilków. Wygląda to tak, że w czasie, gdy mniej jest zwierzyny, mniej samic i samców ma ochotę na prokreację.

Widać nasza natura czy też może Bóg, widząc jak się powiększa rzesza ambitnych i rządnych władzy raczył obdarzyć nas, a jeszcze bardziej tę rzeszę, zabawką o nazwie demokracja. By mogli dotować bary mleczne i robić spisy podręczników zamiast wyprawiać się na Kijów albo czyścic miasta z bezprawia. Tak jest bezpieczniej. Choć dusi to państwo demokratyczne. Ale zawsze jest coś za coś…

niedziela, 20 lutego 2011

Koalicji PiS-SLD nie będzie!

Oczywiście nie wiem czy będzie czy nie. Nie jest to w każdym razie wykluczone. Właściwie chciałbym myśleć, że nie a i logika wskazuje, że nie powinno coś takiego mieć miejsca. Szczególnie wobec głębokich przemyśleń „ulubionego premiera” szefa Sojuszu, pana Leszka Millera. Ten to były wysoki aparatczyk obciążonej zbrodniami wobec narodu organizacji nazywającej się PZPR jako jeden z warunków takiego mariażu wskazuje obowiązek przejścia przez potencjalnego koalicjanta „kwarantanny”. Mówi to gość, który pewnie jeszcze dziś dostałby „piany na pysku” na samo wspomnienie o koniczności objęcia „kwarantanną” „socjaldemokratów” o komuszym rodowodzie. I tu właśnie najbardziej zbliżam się do pana Millera stanowiskiem. Tak jak on ma zastrzeżenia do takiej koalicji bo nie chce „z Kaczyńskim do łóżka” tak ja raczej już bym nie chciał za bardzo Millera na jakimkolwiek eksponowanym stanowisku. Choć czas jego rządów, z zastrzeżeniem efektu końcowego, uważam za dość udany.

W każdym razie pan Napieralski oświadcza, że mu się do władzy nie spieszy co jednoznacznie oznacza, że o władzy myśli. Póki co tak na okrągło, w rodzaju „ Jeśli z arytmetyki sejmowej będzie wynikało, że nie da się zbudować koalicji bez nas […] to nie będziemy się uchylać przed odpowiedzialnością”.*

Wbrew tej przywołanej przeze mnie na początku logice dużo bliżej partii pana Napieralskiego do koalicji z PiS. Nie do PiS w ogóle- takie twierdzenie byłoby absurdem, ale do tej kolacji. Oczywiście znajdą się tacy, co zaczną zaraz twierdzić, że byłaby to koalicja partii programowo bliskich sobie. Jakiś element prawdy pewnie by w tym był ale ja, mówiąc o „bliskości” mam na myśli kryteria znacznie szersze niż tylko program. Jak możemy od lat zauważyć, kwestie programowe jakoś wielkiej roli w naszej polityce nie odgrywają.

Czemu zatem twierdzę, że, gdyby nie cień Millera, już dziś Napieralski mógłby posyłać heroldów do Jarosława Kaczyńskiego? A przez to, że namieszano w głowach zarówno Napieralskiemu jak i jego wyborcom. I zrobiły to media, ten demon psujący nam od lat politykę. To one zaczęły lansować koncepcję Napieralskiego- premiera, z którą wielu (nie wiem jak sam Napieralski) zaczęło się chyba oswajać. I powoli, jak mniemam, utwierdza się w przekonaniu, że wszystko poniżej premiera będzie porażką Napieralskiego. On musi czuć to ciśnienie. I nawet przy zachowaniu zimnej krwi zapewne spróbuje to negocjować. Od tego wyjdzie

Wiadomo, że tego od PO nie dostanie. I nie chodzi tu nawet o to, że PO umie lepiej to stanowisko „zagospodarować”, bo wiemy, że nie umie. Właśnie znalazłem w necie informację jak pan Tusk obiecywaną, „wiosenną ofensywę legislacyjną” z zapowiadanej „powodzi” przykrawa do liczącego kilkanaście pozycji „strumyczka”**. Ale to, co dla SLD staje się powoli oczywistym symbolem sukcesu, dla PO byłoby oczywistym dowodem porażki. Tak wiec tu akurat Napieralski zbytnio nie ponegocjuje. Oczywiście może zdarzyć się tak, że Napieralski, za podszeptem Millera, pozwoli się ubrać w buty Pawlaka. Tyle, ze to dla niego i dla jego partii bardzo ryzykowne. Rezygnacja z możliwości kontrolowania kształtu polityki rządu może być przecież odebrana jako nic innego tylko żyrowanie dalszej nieudolności PO. Ja niedawno pisałem, że w ogóle dla „porzucających” Platformę potencjalnych wyborców może być niestrawnym wchodzenie przez ich nowych wybrańców w koalicję z tą partią. No bo dla nich będzie to oczywisty kant, w którym nie chcąc popierać PO, poprą ją wbrew swej woli.

Rzecz w tym, że cale powoływanie się na logikę w przypadku naszej polityki warte jest tyle co nic. Od długiego czasu tę logikę wyrugowały emocje i dla Napieralskiego może nie być innego wyjścia. No poza pozostaniem w opozycji, które mogłoby błyskawicznie sprowadzić na SLD „erozję poparcia”. Dlatego Napieralski jest teraz w kropce. Bo z jednaj strony ma ryzyko wejścia w koalicję z PO, które to rozwiązanie może postawić pod znakiem zapytania konsekwencję słów i działań z okresu przed wyborami i z kampanii. Nie mam wątpliwości, że tę oprze Sojusz na krytyce PO. To nakazuje… logika. Z drugiej strony PiS kwarantanny nie ma zamiaru przechodzić a więc też nie wchodzi w grę.

Jednak w polityce nie takie zwroty widziano.

Ważne jest i to, że nie tylko Napieralski jest w kropce. W gorszej sytuacji są liderzy partii, z którymi Sojusz stoczy bój o władzę. Bo „romans” z Napieralskim to nie będzie ani coś dla wyborców miłego ani, jeśli dojdzie do skutku, żadna sielanka.

Ktoś zauważył, że łatwiej będzie z pozycji numer jeden zrezygnować Kaczyńskiemu. To prawda. W przypadku Tuska byłoby to oczywiste przyznanie się do klęski. Bez względu na to ile stanowisk ministerialnych w przyszłym rządzie obsadzi on swymi ludźmi. Kaczyński jest w tej lepszej sytuacji, że on już z niczego się nie musi tłumaczyć. Tyle razy był odsądzany od czci i wiary, że wynurzenia jakiegoś, dajmy na to, pana Krzemińskiego, wołającego ponownie że „to koniec Pis-u” mało kogo przejmą i zainteresują.

Jakoś tak trudno przejść do puenty. Bo w niej trzeba przyznać, że w obecnej sytuacji wydaje się, że klucz do władzy jakimś zrządzeniem losu spoczął w kieszeni pana Napieralskiego. Czy sięgnie po niego i komu go poda to się zobaczy.

Przyznam, że przez moment, wczoraj czy przed dwoma dniami, zadrżałem w starciu z informacjami dotyczącymi najnowszych badań poparcia. Najpierw usłyszałem gdzieś buńczuczną zapowiedź błazna z Biłgoraja, że on, PJN i SLD podzielą się po równo sześćdziesięcioma procentami poparcia wyborców a następnego dnia znalazłem gdzieś tytuł bodaj „Sensacyjny wzrost poparcia dla Palikota w sondażach”. Okazało się na szczęście, że w obecnych warunkach sensacją jest wzrost przewidywanego wyniku jego partyjki z jednego do trzech procent. I tak niech zostanie.



* http://www.rp.pl/artykul/61991,614558-Przeplyne-miedzy-rafami.html (niestety, całość tylko w wersji papierowej lub za pieniądze)



** http://www.rp.pl/artykul/615262_I-po-rzadowej-ofensywie-.html

sobota, 19 lutego 2011

Zabić jak psa! O zbrodni, karze i humanistach…

(bardzo długie)

Jakiś czas temu przez Polskę przetoczyła się fala, obiektywnie słusznych, demonstracji mających skłonić prawodawcę do zaostrzenia kar za niewłaściwe traktowanie czy wręcz znęcanie się nad zwierzętami. Jak napisałem, jest to postulat sam w sobie słuszny. Tym bardziej, że takich „czynów” jest, rejestruje się czy może telewizje i prasa zauważają coraz więcej. Problem więc istnieje. Jednak nie o tym chcę pisać.

Na kanwie tamtych demonstracji zostałem wtedy przez kogoś (nie pamiętam już kogo) ubiegnięty w wyrażeniu takiej uwagi, że ten wielogłos w sprawie zaostrzania prawa jakoś tak idzie pod prąd tych wszystkich wcześniejszych, poważnych dyskusji o humanitaryzmie czy raczej niehumanitaryzmie surowego traktowania głownie morderców i przekonywania, że zdecydowanie „nie surowość a nieuchronność kary..” i takie tam. Wtedy więc , wyprzedzony przez kogoś, nie podzieliłem się swymi wątpliwościami. Teraz mam powód.

Jak wiadomo najgorętsza dyskusja, odnosząca się do relacji między winą i karą dotyczyła dotyczy i zawsze będzie dotyczyć kwestii związanych ze stosowaniem lub niestosowaniem kary śmierci. W naszym kręgu kulturowym będzie już chyba ta dyskusja wyłącznie akademicką. Piszę to z żalem bo nie ukrywam, że jestem zwolennikiem orzekania i wykonywania w określonych przypadkach właśnie tej kary. Jako jedynej wówczas naprawdę sprawiedliwej.

Sprawiedliwej… Myślę, że powoli, pod presją różnych myślicieli, nazwanych przeze mnie w tytule „humanistami”, fakt, że tam bez cudzysłowu, który być chyba powinien, pojęcie „sprawiedliwości” z dyskusji o winie i karze zostanie wyrugowane. Przynajmniej w przypadku spraw między ludźmi. Bo za psiaka czy kociaka, jak widzimy, karać trzeba nadal sprawiedliwie! I przy tym, surowo! W końcu to nie sprawy między, powiedzmy, „humanistami”.

Jak napisałem, kara śmierci to już temat akademicki. Ale nie znaczy to, że rzecz została ostatecznie załatwiona, zamknięta. Zupełnie przypadkiem (po wielu miesiącach omijania) znalazłem się na stronie tygodnika „Polityka” i zauważyłem zaproszenie do dyskusji. Jej tematem jest znów kwestia humanitaryzmu czy też niehumanitaryzmu kar orzekanych za najcięższe przestępstwa. W tym za okrutne morderstwa. Z kanwę do rozważań służy, a w każdym razie służył wywiad z człowiekiem, który przed laty, wraz z drugim sobie podobnym, dopuścili się dość drastycznej zbrodni popełnionej na spotkanej w pociągu dziewczynie. Pomińmy ten wywiad, z którego dowiedzieć się można tylko tyle, że on bardzo żałuje i bardzo przeprasza. Bo mu ciężko.*

Istotniejsze jest to, do czego ta rozmowa ma służyć pomysłodawcom całego przedsięwzięcia. Otóż ma otwierać dyskusję o tym, czy humanitarna jest kara dożywotniego więzienia. Gdybym się tu zatrzymał, pozostalibyśmy w sferze akademickich rozważań lekko tylko podszytych absurdem. Jednak moderatorzy dyskusji zadbali o to, by opary absurdu były znacznie gęstsze. Oto jeden z aspektów owej dyskusji ma dotykać problemu następującego: czy humanitarne jest to, że skazany na dożywocie może wyjść na wolność dopiero po odsiedzeniu 25 lat więzienia i czy nie powinien mieć takiej szansy wcześniej.

Zaiste jest to problem do dyskusji. Przede wszystkim o tym co to jest „dożywocie”. Bo wygląda na to, że literalne traktowanie tego pojęcia jest błędem. Tak znaczącym, że w systemie karnym pojawiło się określenie nieco ściślejsze- „dożywocie bezwzględne”. Znaczy, takie, którego zasądzenie oznacza pozostanie skazanego w odosobnieniu aż do śmierci. Jak dowcip albo semantyczny nowotwór przy tym jawi się coś w oczywisty sposób odmiennego czyli „dożywocie względne”. Właściwie o takim można by chyba mówić gdyby istniała na tym świecie możliwość przeżycia własnej śmierci. Wtedy dożywocie byłoby istotnie względne. W tym sensie, że skazany i po niej odbywałby karę.

Oczywiście w naszym systemie obok dożywocia bezwzględnego istnieje dożywocie bez żadnego dodatkowego określnika. Takie zwykle. Jednak musi się ono różnić czymś od tego „bezwzględnego”. Tym czymś jest jego niejako systemowa jego nielogiczność. Jest to „dożywocie” orzekane na „nie mniej niż dwadzieścia pięć lat”. Stać się może bowiem tak, że skazany nagle przeistacza się po orzeczeniu kary w prawdziwego anioła, który strażnikom się kłania, sam wyrywa się by to i owo posprzątać. Słowem tak dobrze się sprawuje odbywając karę, że aż żal go trzymać w zamknięciu. No bo ile staruszek mógłby w tym czasie przeprowadzić przez ulicę! I by mu dać ku temu okazję, można mu „dożywocie” nieco skrócić. Ale musi to „dożywocie” trwać co najmniej dwadzieścia pięć lat.

I tu wkraczają nasi humaniści. Z pytaniem czy te dwadzieścia pięć lat to nie za dużo? Czy jest humanitarne skazywać kogoś na taki długie zamknięcie? Takie wątpliwości ma redakcja „Polityki” i w związku z nimi proponuje dyskusję, debatę.

Nie chce mi się grzebać w poszukiwaniu tego, co redakcja miała do powiedzeniu w minionym czasie, gdy debatowano nad kwestią kary śmierci. Pozwolę sobie przytoczyć opublikowany na jej łamach w roku 2006 argument pana Żakowskiego, który „rozprawia się” z poglądem, wedle którego kara śmierci jest czymś w rodzaju broni stosowanej w wojnie społeczeństwa z zagrażającymi mu zwyrodnialcami. Pisze pan Żakowski: „Ale prawo wojny od wieków zakazuje zabijania jeńców, a więzień postawiony przed sądem jest w tej metaforze wrogiem wziętym do niewoli.”**. Tak to redaktor balansuje między przenośnią a dosłownością. Jak mu pasuje… Do tej lektury odsyłam bo aberracja pana Żakowskiego jest tam na tym poziomie, że aż miło popatrzeć.

To, co przyszło mi do głowy gdy czytałem „zaproszenie do dyskusji” znalazłem później w jednym z głosów umieszczonych na forum. Autor, podpisany ivo, zauważa:

„Całkiem niedawno przetoczyła się przez nasz kraj debata na temat kary śmierci […] Dożywocie niehumanitarne? W sumie tak, za 5 lat ktoś powie że 25 lat to też szmat czasu wszakże, i może szczególnie okrutni zabójcy powinni być skazywani na 12lat z możliwością warunkowego wyjścia po 5 latach, tak można w nieskończoność, w ogóle zamykanie kogoś w więzieniu jest niehumanitarne, tyle, że... świat i natura ludzka trochę nie nadążają za humanistami i też nie są zbyt humanitarne... […]”***

W tym rzecz, że świat widocznie nie dorósł do naszych humanistów. Czego by nie próbowali, to okazuje się, że nikt tego nie chce albo nie rozumie.

Bo ja na przykład nie rozumiem. Szczególnie gdy czytam anons zapowiadający, jako tło dla debaty „Wstrząsające rozmowy ze skazanymi na najwyższy wymiar kary - historie czterech więźniów znajdziecie Państwo w najnowszym numerze POLITYKI. […]”****

Zapewne będą wstrząsające. Mam wrażenie, ze jednak nie aż tak, jak opisy tego, za co ci czterej swoje „dożywocia” (nie wiem którego rodzaju…) dostali ani też opisy tego, co czuły rodziny ofiar.

Dla mnie to ostatnie jest najistotniejsze. W całej tej dyskusji o humanitaryzmie pozwolę sobie zauważyć, iż tylko ich uczucia, w tym skłonność do wybaczenia sprawcom ich cierpień, ma jakieś znaczenie. Dla państwa coś takiego jak bycie humanitarnym nie powinno istnieć jako cel sam w sobie. Raczej jako narzędzie realizowania celów.

W tym, konkretnym przypadku państwo może swój humanitaryzm wyrażać poprzez ładne wymalowanie ścian celi czy miękkie łóżko dla każdego z tych czterech skazanych. I każdego innego skazańca z takim wyrokiem nad którego losem „Polityka” pochyli się lub nie.

Podczas moich (już niedostępnych) rozważań nad istotą kary śmierci zauważyłem, że nie interesuje mnie i nikogo nie powinien interesować w tej karze jej aspekt odstraszający ani też jej funkcja społeczna. To są jej wartości dodane. Ale sąd orzekając czy to karę śmierci czy też dożywocie nie powinien tego brać pod uwagę. Bo one, same z siebie, byłyby dowodem na oczywiste barbarzyństwo wymiaru sprawiedliwości. Sąd powinien interesować się jedynie tym czego się dopuścił sprawca. Ciężarem winy i jej okolicznościami. Na wszystko inne powinien być znieczulony. Guzik powinno go obchodzić czy mordercę bił tata i czy miał on w dzieciństwie ulubione zwierzątko. Jeśli posiadanie lub brak zwierzątka miałoby stanowić powód różnego potraktowania sprawców takiego samego czynu to do diaska z taką sprawiedliwością!

Jak wiadomo, w Polsce sędziowie (zapewne ku radości humanistów z „Polityki”) nie przesadzają z surowym obchodzeniem się ze sprawcami najcięższych zbrodni. Dlatego jeśli już ktoś otrzyma dożywocie, choćby to iluzoryczne, z możliwością ubiegania się o wypuszczenie za „dobre zachowanie”, to musi być z niego kawał zwyrodnialca. I nie dostał aż tyle za krzywe spoglądanie na sędzię. Wyobrażając więc sobie czyny, za które spotyka ich ta „niehumanitarna” kara chciałbym widzieć tego czy innego redaktora „Polityki”, jak spotyka samotnie, w ciemnej uliczce, któregoś z nich w ich nowym „życiu po życiu”. I by to transmitowano na żywo. Wraz z okazaniem stanu bielizny redaktora – humanisty post factum.

Na koniec jeszcze to, co mnie na przemian śmieszy i oburza gdy stykam się w prasie czy innych mediach ze sprawami najgrubszego kalibru. To podnoszona i tutaj okoliczność „wzorowego zachowania”. Tak w ogóle uważam, że coś takiego, jak „wzorowe” czy tam „nienaganne” zachowanie w takich sprawach powinno budzić zainteresowanie tylko o tyle, że mogłoby być przez zbrodnią potencjalną szansą dla jej ofiary ale z uwagi na brak takowego ofiara jednak ofiarą się stała. Później nikt nad zachowaniem zbrodniarza nie powinien się pochylać bardziej niż do poziomu uraczenia tamtego większą porcją deseru już w areszcie czy więzieniu. I nic więcej! Tak naprawdę fakt „nienagannego” zachowania podczas odbywania kary przez skazanego za najcięższe zbrodnie jest okolicznością mocno go obciążającą. Jest bowiem dowodem i na to, że jest on w stanie panować nad swym zachowaniem i postępowaniem oraz świadectwem dużego sprytu pozwalającego wpływać na decyzje innych. Przy takiej konstatacji to „nienaganne” zachowanie raczej ostrzegać przed kimś takim niż świadczyć na jego korzyść. Ja się domyślam, że każdy, kto ma choć odrobinę oleju i samokontroli, gdy ma okazję takim tanim w sumie kosztem polepszyć swój los, będzie się starał jak cholera. I że o niczym innym tylko o owym oleju to nie świadczy.

Dlatego uważam, że jakiekolwiek postulaty „humanitarnego” traktowania takich ludzi w sposób sugerowany przez „Politykę” to nawet nie zamach na bezpieczeństwo obywateli ale przede wszystkim na zdrowy rozsądek. W końcu okaże się że jedyną nadzieją na sprawiedliwe skazanie takiego zwyrodnialca będzie połączenie brutalnej zbrodni na człowieku z jakimś skatowaniem pudla czy innego ratlera. Wtedy nie będzie zmiłuj… Nawet w redakcji „Polityki”.

* http://www.polityka.pl/spoleczenstwo/artykuly/1513192,1,rozmowy-z-dozywotnimi-czi----artur-foltyn.read#ixzz1EPXA5YZM

** http://archiwum.polityka.pl/art/wielki-wstyd,369648.html

*** Dyskusja tutaj: http://www.polityka.pl/forum/1073480,debata-czy-kara-dozywocia-powinna-zostac-zniesiona.thread#C1073481

**** Odsyłam do pierwszego linku

piątek, 18 lutego 2011

Prawda „burej suki” czyli ruskie śledztwo

Kolejne „superprodukcje” w których pojawiają się kolejni aktorzy spektaklu zwanego „rosyjskim śledztwem w sprawie katastrofy smoleńskiej” pozwalają coraz mocniej wierzyć, że spektakl ów jest jakimś koszmarnym doświadczeniem sprawdzającym wytrzymałość tych wszystkich, którzy swego czasu podżyrowali, proszę mi wybaczyć emocje, Ruskim ich prawdę i ich cnotę w tej sprawie. Nie wiem czemu ma to służyć ale jestem skłonny uwierzyć, że choćby zabawie. No bo czemu mieliby do tego wszystkiego podchodzić poważnie. Co my im możemy zrobić? Przecież nasz główny kierownik już dawno zapowiedział, że możemy im naskoczyć. I zapowiedział że on nawet tego nie będzie robić.

I tak mi przyszło do głowy, że mamy do czynienia po prostu z takimi złośliwymi stworkami jak Marsjanie z filmu Tima Burtona, które dla zabawy, by nie rzec dla jaj, potrafili zamienić pewnego psa i pewną panią głowami. Tym razem te złośliwe stworki uparły się by nam zamienić … Ale o tym później.

„Fragmenty ciał były wszędzie. Należało je wydobyć i przenieść do zakładu medycyny sądowej. Tylko w takim celu wrak był rozcinany. Wszystkie pozostałe części samolotu, w których nie było fragmentów ciał ofiar były natychmiast transportowane na miejsce, gdzie był on potem składany”– wciska nam swoją „prawdę” panWładimir Markin, jeden ze śledczych z Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej. Tak więc ruską prawdę usłyszeliśmy już z wszystkich możliwych ust. Po „ekspertach MAK”, „ekspertach niezależnych” rzecz zakończyli śledczy. Ci, w których wierzył onegdaj tak bardzo nasz główny kierownik. Wciska nam to pan Markin choć wie bez wątpienia o zdjęciach z „mołodcem” rozwalającym wrak łomem w okolicznościach nijak nie pasujących do historyjki o „wydobywanych fragmentach ciał” i nożycach tnących kable pod którymi trudno byłoby się czegokolwiek spodziewać.

Na takie dictum „ostatniej nadziei” pana Premiera tenże pan Premier powinien wreszcie przejrzeć na oczy i wprost powiedzieć co o takiej „prawdzie”, jaką serwuje pan śledczy Markin i jego „kamanda” sądzi. Bo każdy, kto tamte zdjęcia pamięta, wie, że „prawda” Markina to w istocie „prawda burej suki”. A jaka jest ta „prawda” to każdy chyba wie. Albo wiedzieć powinien.

Tak więc w zasadzie powinienem się spodziewam, że ten eksperyment złośliwych stworków ma się ku końcowi. Że ten, któremu najwyraźniej próbują oni dorobić, bo ja wiem…, może na ten przykład głowę szympansa, powinien powiedzieć „stop”. I raczej pozostać ze swoją. Może nie jest jeszcze na to za późno?

Oczywiście wojny nie wypowiemy. Bo i z czym jak nam te „rosomaki” azjatyccy górale kamieniami roznieśli. Że o reszcie nie wspomnę… Ale nawet ci, którzy zdawali się szczerze wierzyć w czyste intencje „wielkiego brata” ze wschodu, chyba z tego zauroczenia po czymś takim jak nam wczoraj i dziś zaserwowano, powinni się otrząsnąć. Chyba, że są przypadkami beznadziejnymi. Nie wiem co tam na ten przykład czuje doradca Nałęcz, gotów wszak „płacić najwyższą cenę” za uścisk „niedźwiedzia”. Taki koneser i znawca ruskiej duszy… Czy kpina w żywe oczy to już jest cena „najwyższa” czy w swym taryfikatorze pan Nałęcz posiada coś jeszcze wyżej wycenionego?

W każdym razie pan Tusk wybór ma niewielki. Oczywiście może chować się dalej wysyłając jakieś tam piski niewyraźne, że rzecz za niego załatwi Miller. Jednak po tym wieloletnim robieniu z siebie chojraka oczekiwałbym czegoś bardziej zdecydowanego.

Na przykład publicznego oświadczenia, że wobec treści wypowiedzi osób odpowiedzialnych za ruskie śledztwo, będących w jawnej sprzeczności ze znanymi powszechnie (no bo chyba starczy tych parę milionów Polaków?) faktami przestajemy jako państwo oczekiwać od strony ruskiej jakiejkolwiek rzetelności prowadzonych czynności i bazować będziemy wyłącznie na tym, czym dysponują i co ustalili nasi śledczy. I by tę swoją stanowczość wobec ruskich „burych suk” i ich „prawdy” zamanifestować bez najmniejszych wątpliwości powinien wywalić na zbity ryj specjalistę od „przeprosin piękną cyrylicą”. By spalić mosty za tymi wszystkimi głupimi nadziejami.

A jeśli nie ma takiej opcji, powinien z cała uczciwością odwrócić się i zademonstrować nam swój odwłok pacynki z tą głęboko wetkniętą weń ręką naczelnego niedźwiedzia kręcącego naszym naczelnym kierownikiem.

I wtedy byłoby wszystko powiedziane lub pokazane bez żadnych już niedomówień.

Cytat za: http://wiadomosci.onet.pl/raporty/katastrofa-smolenska/rosja-ujawniaja-kulisy-sledztwa-fragmenty-cial-byl,1,4188220,wiadomosc.html

Lech Kaczyński – historia alternatywna

Nie, w tej historii Lech Kaczyński nie uniknie tego, co stało się 10 kwietnia 2010 roku. Od tego momentu zresztą ta historia się zacznie. Tak naprawdę to nie Lech Kaczyński będzie jej bohaterem.

Ja wiem, że od tego dnia i jego wydarzeń namnożyło się zagadek, z których pewnie większość nigdy nie zostanie rozwikłana. Część z nich chyba nawet przy najszczerszych chęciach (gdyby takie były) jest nie do wyjaśnienia. W moim odczuciu żadna jednak nie może się równać z tym, co po tej dacie utkwiło i tkwi w głowie Donalda Tuska sprawiając, że postępował i postępuje tak, jak to widzimy. Że spieprzył wszystko, bez względu na to jak trudne byłoby do spieprzenia. Spieprzył to, co zdawało się nawet niemożliwym do popsucia.

Oczywiście zapyta mnie ktoś po jaką cholerę się tym zajmuję. Ta „jaka cholera” jest dla mnie oczywista. Jesteśmy wszak w przededniu kolejnych okazji, które nie wiedzieć czemu Donald Tusk też najpewniej spartoli. Mam na myśli kwietniowe obchody rocznicy tragedii smoleńskiej i uroczystości kanonizacji Jana Pawła II.

Że będzie jak przewiduję świadczy choćby to, jak sprytnie obecna ekipa rozprowadza konkurentów przy okazji planowanych/ nieplanowanych uroczystości kwietniowych. Wiem, że określenie „zapałem” tego, że ktoś nie robi nic jest absurdem ale żyje w kraju znacznie grubszych absurdów więc czemu nie. Widzę zapał z jakim nic nie robią ludzie, po których spodziewać się należy, że coś już robić powinni. Trochę mam kłopot z uznaniem, że to działanie celowe pomny na specyficzną aktywność tej ekipy przy okazji rocznicy „Solidarności”.

Niemniej dziwię się. Dziwię się bo bez dwóch zdań miał Donald Tusk szansę na to, by spełniło się (jak sądzę) jego największe marzenie. Miał szanse na to by przejść do historii w nimbie kochanego przez większość narodu przywódcy i męża stanu. I wcale nie trzeba było wielkiej gimnastyki. Nawet powiem, że z perspektywy dzisiaj, tego „tu i teraz” mogę zaryzykować twierdzenie, iż starczyło NIE ROBIĆ większości rzeczy, które zostały zrobione po 10 kwietnia ubiegłego roku. A ROBIONO rzeczy tak wstydliwe, że do dziś jakoś nie ma się odwagi wskazać kto robił konkretnie. Choćby ten telefon, „z kręgów rządowych” do krakowskiej kurii wykonany między tragedią a pogrzebem najważniejszych jej ofiar. Telefon z awanturą o Wawel. Takich ruchów było mnóstwo.

A czasami, jak napisałem, wystarczyło nic nie robić. Poza tym potrzebne było nieco wysiłku by się wznieść ponad taką naturalną, przypisaną organicznie większości ludzi, małość przyprawioną nutka zawiści. Są przecież okazje, przy których wie się niejako instynktownie, że wchodzić w nie należy bez tej części natury.

Tusk uchodził, a dla wielu ciągle uchodzi za polityczny talent. Za gracza, który potrafi wyłączyć uczucia a w to miejsce wypełnić się w całości polityczną kalkulacją. Czemu tej umiejętności mu zabrakło 10 kwietnia i w następnych miesiącach? To pytanie nie jest ani głupie ani retoryczne. Przecież dziś widać, że jednak musi zbierać „zgniłe” owoce minionego roku rządów. W tym tego właśnie „błędu zaniechania”

Jako emocjonalny wróg tego człowieka nie cierpię z tego powodu. Nawet może w duchu cieszę się, że ta postać, posądzana nawet o „polityczny geniusz”, okazała się „polityczną wydmuszką”, w której mały człowieczek zatryumfował nad potencjalnym „politycznym gigantem”. Takim mógł się stać gdyby w obliczu tamtych wydarzeń potrafił rozstać się z „mściwym Donaldem”.

Gdyby wtedy Donald Tusk wmieszał się w tłum pod Pałacem, gdyby przeżył pierwsze kilka godzin upokarzających ataków jego zatwardziałych przeciwników nastawiając, jak Bóg przykazał, drugi policzek, dziś pewnie mało kto nie jadł by mu z ręki. I nie tylko dzisiaj. Nie wiem na jak długo starczyłoby TEGO paliwa ale śmiem sadzić, że na znacznie więcej niż kończącego się ostatnio „paliwa”, na które wtedy się zdecydował.

Myślę nawet, że tego „paliwa” mogłoby mu starczyć, by nas prowadzić przez takie zakręty naszych zło i dobrobytów, na których teraz gremialnie pokazujemy mu środkowy palec. Na takich zakrętach trzeba przecież czuć, że prowadzi ktoś, kto jest nasz, ktoś, komu ufamy nawet wtedy, gdy coś nam zaczyna wyglądać na jakiś przewał.

Myślę, że w takich kryzysowych sytuacjach, które potencjalnie przyszło by nam przezywać z ‘naszym” Donaldem u steru, zawsze pierwsze, co by się nam włączało, to byłby ten obraz Tuska klęczącego wraz z tłumem przez pałacem na Krakowskim Przedmieściu. I inicjującego budowę pomnika w tamtym miejscu. Przecież w wielkim stopniu byłby to i jego pomnik. Z wypisaną w sercach Polaków (choć pominiętą być może na samym monumencie) sentencją „wzniesiony staraniem Narodu z jego przywódca, Donaldem Tuskiem”. I w tym by się spełniło wszystko, o czym zapewne marzy. Więc czemu?!

Wracam do pytania czemu tak nie było? I sam sobie na nie odpowiadam- widać marny z niego polityk i, co smutniejsze, człowiek. A kiedy tak właśnie sobie odpowiadam to zaczynam się cieszyć, że wtedy się nie wzniósł ponad tę swoja marność. Bo przecież jednak byłoby to oszustwo. A ja przecież mógłbym być jednym z tak oszukanych. W takiej sprawie chyba wolałbym nie…

Czemu więc o tym pisze i o to pytam?

Piszę i pytam bo żal mi i tego, co tak się zmarnowało po tym tygodniu zaczętym tragicznie rankiem 10 kwietnia i co się nie ziści tego 10 kwietnia i tego 1 maja co właśnie nadchodzą. A było to warte i tysięcy Donaldów Tusków przełamujących swą marną naturę i tysięcy rosemannów dających się omamić.

czwartek, 17 lutego 2011

„Szympansy” z MAK-u i światowe lotnictwo

Zanim zdążyłem siąść i napisać ten tekst, przez net przewaliła się cała masa innych, poświęconych dzisiejszej konferencji specjalistów MAK-u. Dosadniej w swej treści, że nie pozostawiającej żadnych wątpliwości, iż jej celem było rozpalenie stygnących powoli emocji.

Prawdę mówiąc nie mam zielonego pojęcia w kogo próbuje walić MAK ta swoja bezczelna wersją wydarzeń i ta swoją pseudologia wydarzeń. Jest to adresowane do nas a u nas już mało kto (choć jeszcze tacy się tu i ówdzie trafiają) chce ich wersję przyjąć i jej bronić.

Oczywistym wydawać by się mogło, że naturalnym sojusznikiem Moskwy ciągle jest (bo i kto miałby być?) Premier Tusk. Ale ten raport wali w niego bo znów on „nie zareaguje w czas” i słupki mu polecą. Może w Moskwie zaczynają stawiać jednak na prezydenta ale przecież wystarczyłoby wziąć do garści konstytucję i przeczytać, że jest to ruch całkiem bezsensu. Z natury rzeczy i od strony formalnej.

Jest jeszcze i ta możliwość ze MAK to istotnie ciało tak niezależne, że jak Putin co od niego chce to musi pukać. Tylko że MAK tak naprawdę swoje zrobił i ten dzisiejszy suplement nie wnosi nic. Poza jednym.

I właśnie „to jedno” wychwycone przeze mnie w wypowiedzi szalenie wyszczekanego eksperta, pana pilota doświadczonego i zapewne zasłużonego Olega Smiernowa (czy tam Smiernofa…) sprawia, że „w temacie” tak dzisiaj oklepanym zabieram głos. A do tego z uwagi na wyjątkową „kulturę wypowiedzi” owego eksperta.

Pan ekspert, tokując z wyraźnym samo zachwytem nie raczył zauważyć, że w pewnym miejscu przekaz posypał się im wyraźnie. Przypomnę, że najznośniejszym fragmentem jego wystąpienia był ten o „szympansach” w wierzy lotniska. I, póki co, ten fragment skupia uwagę komentatorów.

Mnie zdecydowanie bardziej zastanawia trochę inny. Autorstwa innego eksperta, byłego naczelnika moskiewskiego centrum zautomatyzowanego zarządzania ruchem lotniczym Władimira Sznajdera. Przytoczę go: „- Grupa kontroli lotów nie ma prawa zamykać lotniska, które jest technicznie zdatne do lądowania, z powodu warunków pogodowych, to jest zasada międzynarodowa”*.

Moją wątpliwość budzi na wstępie określenie „technicznie zdatne”. Bo co on oznacza? I kto taką „zdatność” określa. Jeśli na przykład … MAK to czy obecność tego ciała z samej istoty rzeczy jest w postępowaniu nieporozumieniem. Ale to zostawmy bo przecież wiemy, że ta kwestia była wałkowana i jeśli o nią chodzi to w warunkach tamtejszego, rosyjskiego pojmowania czegoś takiego jak „poszanowanie prawa” szkoda na ten temat nawet gadać. Ja cały czas wracać będę z uporem do kwestii tego, że wieża nie miała prawa zamykać lotniska bo było ono „zdatne do lądowania”. Czyli dało się na nim wylądować. Czyli więc podejmujący decyzję o lądowaniu postępował zgodnie ze sztuką. Albo albo…

Nie wiem na ile „zdatne” do przyjmowania lotów międzynarodowych są nieczynne wojskowe lotniska. szczególnie nieczynne wojskowe lotniska w Rosji. Nie wiem też na czym polega „techniczna zdatność” oraz od którego momentu zaczyna się coś przeciwnego, czyli „techniczna niezdatność”. I chyba bardziej bym chciał aby te kwestie wyjaśniał pan Smiernof zamiast zajmować się zoologią doświadczalną. Póki co MAK i jej eksperci na ten akurat temat nic przekonującego w postaci jakichś dowodów nie pokazali.

Podejrzewam nadto, że „zasada międzynarodowa”, na którą powołuje się pan Sznajder jest dokładnie tak samo „międzynarodowa jak „międzynarodowy” jest MAK. Rutynowo wpisałem w wyszukiwarkę frazę „lotnisko zamknięte z powodu pogody” i otrzymałem 71 100 wyników (gdzieś na pewno weszło w to parę stron porno bo taka już natura netu). Przytoczę pierwszych kilka przypadków:

- „Lotnisko Skavsta pod Sztokholmem, które obsługuje tanie linie lotnicze, zostało zamknięte z powodu silnego wiatru i intensywnych opadów śniegu.**

- Warszawskie lotnisko Chopina do godz. 17:00 będzie zamknięte dla ruchu lotniczego - poinformował rzecznik lotniska Przemysław Przybylski.***

-Europejska Agencja ds. Bezpieczeństwa Żeglugi Powietrznej podała aktualne informacje dotyczące stanu lotnisk w Europie: Lotniska zamknięte z powodu pogody: Lotnisko Londyn Biggin Hill – zamknięte do godziny 19:00 CET Lotnisko Dublin – zamknięte do godziny 21:00 CET Lotnisko Paryż Le Bourget – zamknięte do godziny 18:00 CET…****

- Międzynarodowe lotnisko w Kairze zamknięto dzisiaj z powodu złych warunków pogodowych i pogorszonej widoczności, która była powodem opóźnień wielu lotów i zmusiła pilotów do zmiany miejsca lądowania. Z powodu burzy piaskowej nie było widać obiektów oddalonych o więcej niż 500 metrów.*****


To tylko kilka pierwszych znalezionych informacji. Szczególnie cenne są dwie. Ta z warszawy, gdzie o zamknięciu informuje rzecznik lotniska nie pozostawiając wątpliwości po czyjej stronie była decyzja oraz ta dotycząca lotnisk europejskich. W tym akurat przypadku aż się chce zapytać czy wedle pana fachowca z Moskwy, Sznajdera lotnisko w Dublinie czy paryskie Le Bourget odbiegają technicznie In minus od stanu smoleńskiego Siewiernogo? Tak by wynikało z jego twierdzeń.

Wobec tego, co dziś zaprezentowali panowie z MAK powiem szczerze, nie chciałbym być w skórze ani pana Millera ani, jeszcze bardziej, na miejscu pana Tuska. Bo chyba faktycznie dochodzimy do momentu, w którym temu ostatniemu nie zostanie nic innego jak wypowiedzieć Ruskim (może wystarczyć MAK-owi, wszak to ciało ponadpaństwowe!) wojnę albo… albo otwarcie siąść na zadnich łapkach i połasić się do nich. Tertium non datur. Poza spektakularnym pojawieniem się publicznie przed narodem, przeproszeniem go za wszystkie bzdury o ruskiej fachowości i otwartości i palnięciem sobie w łeb z jakiejś efektownej czterdziestkipiatki

Prawdę mówiąc jeśli czegoś poważnie oczekuję, to oświadczenia kogokolwiek z naszych władz, mającego zarówno prawo w ich imieniu się wypowiadać jak też tyle odwagi by to zrobić, że po bzdetach wygadywanych przez „międzynarodową organizację MAK” przestajemy traktować poważnie to, co ona publikuje i co wygłasza na konferencjach.

I na koniec dodać, tak dla przeciwwagi i nośności tematu, coś o „szympansach z MAK-u”


*http://wiadomosci.onet.pl/kraj/nawet-szympans-w-wiezy-nie-przyczynilby-sie-do-tra,1,4186894,wiadomosc.html

** http://www.rmf24.pl/raport-zima/zimawnatarciu2/news-lotnisko-pod-sztokholmem-zamkniete-z-powodu-sniezyc,nId,316744

*** http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Warszawskie-lotnisko-zamkniete-z-powodu-sniezycy,wid,12897870,wiadomosc.html?ticaid=1bcc6

**** http://promotion.pl/promocje/tag/snieg-na-lotniskach/page/2

***** http://www.arabia.pl/content/view/288878/2/

środa, 16 lutego 2011

PJN – strategia środkowego palca

Tytułowa strategię, co zresztą dalej wyjaśnię, należy traktować wieloaspektowo. Samo skojarzenie przyszło mi do głowy od razu, gdy natknąłem się na informacje o wywiadzie pani Kluzik- Rostkowskiej dla Reutersa, w którym wyraziła gotowość do koalicji z PO. To był właśnie ten, adresowany wyraźnie do mnie, środkowy palec PJN-u. A przy okazji, w mej ocenie rzeczywisty dowód oczywistego przeszacowania przez różnych analityków i wielbicieli talentów szefowej tego politycznego projektu. Nie napisałem o tym od razu bo twardo zamierzam trzymać się zasady, że powyżej dwóch tekstów dziennie to oczywista przesada. A byłem po drugim…

Jak się mówiło ostatnio, PJN jest jednym z beneficjentów odpływu elektoratu Platformy. Zamiast korzystać z tendencji a swe zamiary ogłosić już po wyborczej konsumpcji jej owoców pani Kluzik właśnie pokazała wszystkim zawiedzionym, co chronili się pod jej skrzydła, że i tak właściwie zagłosują na PO. Zaiste to oczywisty przejaw politycznego geniuszu. Wniosek jest bowiem taki: „Jeśli nie podoba się już wam PO, trzymajcie się z daleka od PJN i pani Kluzik- Rostkowskiej!”

Pewnie ściągnę na siebie gromy albo nawet trwała niechęć wielu czytelników ale przyznam, że z mej słabości do projektu PJN długo nie byłem się w stanie do końca wyleczyć. Może to irracjonalne a może nie. Nie wiem. Jednak pierwszy raz sterczący środkowy paluch pani Kluzik i jej koleżeństwo wyciągnęli do mnie gdy, bredząc o dziedzictwie Lecha Kaczyńskiego, do roli mentora w sprawach „nowych politycznych inicjatyw” wybrali sobie biłgorajskiego błazna. Wtedy we mnie zawyło. Ale kto nie popełnia bledów?- tłumaczyłem sobie. nawet takich kardynalnych mało komu udało się uniknąć. Ot choćby afirmacja Gierka, której długo nie zapomnę Jarosławowi Kaczyńskiemu. Choć wiem teraz, że w pięćdziesięciu a może i stu procentach to było dzieło pani Joanny i nienarodzonego jeszcze PJN

W każdym razie te moje resztki słabości, taki feblik, jak go pani Wąsowska nazywała rozgrzeszając wiarołomną Izabelę, do wczoraj powodowały, że w rachunkach przewidywanych procentów te pisowskie i te PJN-u zwykłem dodawać . dziś zamiłowanie do tego działania matematycznego mi przeszło. I to definitywnie. Tak zresztą jak resztki wyrozumiałości wobec kogoś, kto sobie pozwolił zrobić ze mnie oczywiste jaja.I przekonała, że w działaniach z jej udziałem należy brać pod uwagę jedynie dzielenie i odejmowanie.

Skoro pani Kluzik zdecydowała się przyjąć taka taktykę, która obraża zarówno moje poczucie estetyki jak też moja inteligencję to ja, ciągle „elektoraty niezagospodarowany” odpowiem jej tym samym. Pokazując jej dokładnie to samo co ona pokazała mi. Wyprostowany środkowy palec. Dostosowując się twórczo do jej politycznej strategii.

I życząc, by na nowej drodze politycznego życia doznała tego, na co ze wszech miar zasłużyła. Żeby ją Donald Tusk potraktował, jak zwykłe traktować swoich wszystkich przejściowych sojuszników. By ją przy pierwszej okazji „kopał przez cztery godziny”. Należy się jej. Przede wszystkim za polityczna głupotę.

* http://www.tvn24.pl/12690,1692850,0,1,pjn-gotowa-do-koalicji-z-po,wiadomosc.html

wtorek, 15 lutego 2011

Wybory bez Smoleńska- rzecz o konsekwencji.

Nie będzie o wyborach minionych lecz tych, które nas czekają. I o pogłosce (jak to bywa, jest ona „ustaleniem” gazety, w tym akurat przypadku „Rzeczpospolitej”*) wedle której do 10 kwietnia a może i po nim Prawo i Sprawiedliwość ma w kampanii wyborczej ograniczać temat katastrofy smoleńskiej. Choć specjaliści zdają się potwierdzać, że jest to właściwy kierunek, ja mam wątpliwości. I to poważne.

Biorą się one przede wszystkim z tego, że przy takim postawieniu sprawy mam problem z pojmowaniem ostatniego półrocza i słów, które w tym czasie ludzie PiS-u wypowiadali. Można powiedzieć, że dla mnie PiS z ostatniego półrocza stać się powinien, w świetle tych zapowiedzi, „czarną dziurą”, bytem niepojętym.

Pamiętam przecież to, co zaszło po wyborach i wywołało emocje, których i mnie nie udało się poskromić. Pamiętam, że na smoleńskim fundamencie opierał się cały zwrot wizerunkowy, jakiego Jarosław Kaczyński i jego otoczenie dokonali w opozycji do tego, co proponowali ludzie odpowiedzialni za kampanię prezydencką Prezesa. I co czuli wówczas tacy jak ja, przekonani, że „jeszcze nie tym razem ale już blisko”.

Narrację, którą zaproponował Kaczyński i jego otoczenie po rozprawie z „opozycją wewnętrzną” i wypączkowaniu jej w formie PJN-u, „kupowałem” a właściwie „kupuję” z oporami i niemałym wysiłkiem. I tylko na tej zasadzie, że trafia do mnie ta wersja, wedle której Smoleńsk jest rzeczą ogromnej wagi, której poniechać nie wolno a pominięcie go w tamtej kampanii było grzechem fundamentalnym.

Jeśli zdecydowałem się tak to widzieć to zastrzegam, że „kupić” wersji, że „mamy o Smoleńsku nie mówić” nie będę być może w stanie oraz przyjąć jej za sensowną i, tym bardziej za logiczną. Bo dramatyczne wydarzenia „tąpnięcia” PiS-u czyni ona absurdalnymi i pozbawionymi sensu. Stając się woda na młyn (qrka, brzmi jak bym pisał o „odwetowcach z Bonn”…) tych, którzy po pierwsze podkreślają nieszczerość słów i czynowe Jarosława Kaczyńskiego a po drugie twierdzą, że przez niego i bliskich mu polityków Smoleńsk jest traktowany instrumentalnie.

Ta nieszczerość. o która może być oskarżony lider PiS to nie tylko kwestia kolejnej „zmiany twarzy” na bardziej łagodną. Zmiany, której pewnie zbyt wielu wyborców nieprzekonanych i tak nie weźmie poważnie a wyborcom przekonanym może ona nieco „zabełtać” w głowach. Pamiętam dyskusję o tym, że tak naprawdę mniej wiarygodny PiS był w poprzedniej kampanii właśnie z powodu zaniechania sprawy Smoleńska.

Zarzut, który można postawić dotyczy też i słów samego Prezesa, który powoływał się na sławne „proszki” wzbraniając się przed oddaniem sprawiedliwości twórcom tamtej kampanii. A przy tym i ludzi, którzy, jeśli Prezes faktycznie miał poprzednio ograniczona percepcje, wtedy przekonali go, że było źle, a teraz próbują mów wmówić, że dokładnie to samo to będzie dobrze. Kupy się to zaiste nijak nie trzyma.

Ja, przyznam, konsekwencję lubię. Do tego stopnia, że potrafię nawet cenić kogoś, kto wedle mej oceny postępuje niewłaściwie ale konsekwentnie i bez oznak chwiejności. Jej brak zaś poczytuję za oznakę braku pewności albo skłonność do niezbyt pięknego kombinatorstwa.

Czy zatem przywołane doniesienia „Rzeczpospolitej” odbieram jako sygnał negatywny. Absolutnie nie. Przede wszystkim dlatego, że jednak nikt z nazwiska przy takim twierdzeniu nie figuruje. Przywołany przez „Rzeczpospolitą pan poseł Jarosław Zieliński zauważył jedynie, ze PiS ma Polakom coś do powiedzenia nie tylko w kwestii katastrofy ale też i w innych.

„– PiS nie jest partią jednego, smoleńskiego tematu, jak próbuje się nam wmówić […] – Będziemy więc przedstawiać opinii publicznej naszą opinię na temat sytuacji w różnych dziedzinach życia i wskazywać, co zostało zrobione źle.”*

Ale nawet gdyby tak było, że mamy do czynienia z kombinowaniem, kalkulowaną „zmiana twarzy” i wyborczą zagrywką to i w tym doszukiwałbym się pozytywów. W każdym razie jednego, którego brak był dla mnie powodem sporego zawodu po 4 lipca. gdyby bowiem okazało się że Jarosław Kaczyński czy też jego otoczenie w taki sposób szuka nowych sposobów na kampanię, znaczy, że… myśli poważnie o wygranej i o nią a nie o jakiś tam dwudziestoprocentowy, sejmowy byt zamierza walczyć.

Być może to, o czym pisze „Rzeczpospolita” to faktycznie jakieś nowe przymiarki do kampanii, wynikające z nagłego załamania pozycji Platformy. I nadziei na to, że gdzieś pomiędzy Marcinem Mellerem, byłym wyborcą PO a obecnym elektoratem PiS są jeszcze do wzięcia jakieś pokłady poparcia.

Co z tego wyjdzie nie wiem. I z mą oceną wstrzymuje się do momentu, w którym się dowiem. To wygodne, ale trudno, bym nie postawił na wygodę osądu w sytuacji, w której wszystko opiera się jednak na jakichś „anonimowych posłach” i ich twierdzeniach. ja od lat mam problemy nawet z tym, co posłowie mówią otwarcie i całkiem nie anonimowo więc proszę się mej ostrożności nie dziwić. Ale jakby co, zaznaczam, że… nie miałbym nic przeciwko temu. Konsekwentnie od czasów minionej kampanii.

* http://www.rp.pl/artykul/15,612464_Ani-slowa-o-Smolensku.html

Kto wychowa nasze dzieci? (Sekskorepetytorzy)

Co piąty uczeń uważa, że w szkole niczego o seksie się nie dowie*

Rodzice? Nie umiemy rozmawiać z dziećmi o seksie - przyznaje co piąty rodzic.**

Myślę, że rodzice nie umieją rozmawiać z dziećmi o wielu sprawach, nie tylko o seksie. Myślę też, że dzieje się tak, że coraz częściej nie czują takiej potrzeby. I wcale nie jest to żaden przejaw obiektywnego i zawinionego rozpadu więzi rodzinnych.

Przekonany jestem, że rodzice kochają swoje dzieci tak, jak kochani byli przez swoich a tamci przez swoich. Po prostu czasy są takie, że porozumienie przestaje być czymś oczywistym. Nawet jeśli w pewnych momentach rozwoju dziecka jego kryzys jest czymś nieuniknionym.

Kiedyś ta najgłupsza faza „konfliktu pokoleń” spędzała zapewne rodzicom sen z powiek ale wywoływała w nich potrzebę działania. Dziś natomiast wywołuje potrzebę znalezienia kogoś, kto weźmie na siebie poszukiwanie rozwiązania. I jak już powiedziałem, nie jest to pójście na skróty tylko utrwalone przekonanie, ze tak powinno być.

Cytowane na początku zdania pochodzą z wczorajszych publikacji „gazety Wyborczej”, która przy okazji stwierdzonej „niewydolności rodzicielskiej” w sprawach seksu… piętnastolatków przejęła inicjatywę i zapowiada specyficzną inicjatywę.

Co możemy jeszcze zrobić, żeby dzieci były bezpieczne, ale wolne? Będziemy się nad tym zastanawiać w "Gazecie". Zaczynamy akcję "Sekskorepetycje". Zapytamy psychologów, rodziców, autorów podręczników. Dlaczego nasza edukacja seksualna szwankuje? Czy rodzice mogą rozmawiać z dziećmi o seksie? Co wolno nauczycielowi powiedzieć o antykoncepcji? Co zrobić, kiedy twoja 15-letnia córka uprawia seks?”

Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. A jego najciemniejsza część chęciami durnymi.

Co mnie w tej prowadzonej od lat durnej i nieodpowiedzialnej krucjacie zarówno mediów (w tym „Gazety”) oraz „psychologów” i „autorów podręczników” wkurza a nawet przeraża? Przede wszystkim to, że nie są w stanie na tyle ruszyć wyobraźni, by pojąć, że głównym skutkiem ich akcji, „sekskoreopetycji” i całej reszty jest szerzenie kultu braku odpowiedzialności. Takiej powszechnej nieodpowiedzialności.



Z własnego doświadczenia wiem, że dla wielu rodziców, którzy w obecnych czasach żyją tak, jak te czasy im pozwalają czyli głownie w pracy, każda inicjatywa zdejmująca z nich część obowiązków jest czymś bardzo na rękę. Stąd choćby biorą się nierzadkie przypadki obciążania dzieci ponad miarę wszelakimi zajęciami od kółek szachowych po lekcje baletu. Takie dzieci często wracają do domów później niż ich wyczerpani pracą rodzice.

Tyle, że w tym wszystkim, w tych proponowanych „sekskoroepetycjach” nie ma tak naprawdę czegoś takiego jak zdjęcie z rodziców odpowiedzialności. Ani w sensie formalnym ani, przede wszystkim faktycznym.

Kilka razy zwracałem uwagę, że w tym zapale, który wykazują czy to politycy czy choćby „Gazeta Wyborcza”, by wziąć na siebie „odpowiedzialność” za to, by „dzieci były bezpieczne ale wolne”, ta gotowość nijak się ma do prawdziwej odpowiedzialności.

Prawdziwą odpowiedzialność poniosą i tak zawsze rodzice.

Gdyby nasi państwowi i „gazetowi” seksedukatorzy istotnie gotowi byli ponieść odpowiedzialność tego wyręczania rodziców w ich niewątpliwym obowiązku to wzięliby też na siebie odpowiedzialność cywilną za ewentualne niepowodzenie swoich wysiłków.

W tej chwili jest tak, że jeśli nastolatka „wyedukowana” przez szkołę (czyli państwo) w sprawie „życia w rodzinie” czy, dajmy na to, po „sekskorepetycjach” „Wyborczej” zaliczy jednak tak zwaną „wpadkę”, to konsekwencje tego spadają wyłącznie na rodziców. Konsekwencje wszelakie począwszy od emocjonalnych poprzez finansowe aż po prawne jeśli rzecz dotyczy na przykład dziecka poniżej 15 roku życia.

Ja wiem, że „Wyborcza” oraz ekipa edukatorów „Pontonu” (ci zaś to już mądrale nad mądralami w sprawach seksu) to eksperci nad ekspertami w sprawie tego jak czyjeś dziecko w sprawach seksu uczynić bezpiecznym. I … wolnym. To ostatnie stwierdzenie zresztą budzi moją największą obawę. Bo cóż „autor miał na myśli”.

Ale do rzeczy. Jeśli z „Wyborczej” taki „tytan seksu” i znawca tych zagadnień, że porywa się na coś takiego jak „seks korepetycje” to niech ma odwagę zobowiązać się, że poniesie ewentualne koszty każdego niepowodzenia, jaki po tych korepetycjach temu czy tamtemu dzieciakowi się przytrafi. tak będzie i poważniej i uczciwiej.

Ja ciągle mam w pamięci inne „korepetycje” wyborczej, prowadzone pod hasłem „maluj mury”. Od tamtego czasu jakoś nie za specjalnie podzielam i rozumiem samouwielbienie wszelkiej maści „edukatorów” z „Wyborczej”

Jestem przeciw jakiegokolwiek wtrącania się rodzicom w ich wychowawcze obowiązki. Z których jakoś się wywiązywali na długo przedtem zanim myśl o spłodzeni „Wyborczej” czy „Pontonu” komukolwiek w głowie zaświtała. Świadczy o tym choćby to, że ludzkość istnieje. I, jak mniemam przeżyje i „Wyborczą” i „Ponton” i tysiąc podobnych gromad mądrali nad mądralami.

A że odbędzie się to z kłopotami? A jak może być inaczej jeśli uczy się ludzi przekonania, że wychowanie to proces, którego za nic nie można oddawać w ręce jakichś tam rodziców.

To myślenie totalniackie. I panowie „gazeciarze” i „pontonierze” powinni sięgnąć do źródeł i znaleźć kto przed nimi uważał, że lepiej od rodziców potrafi wychowywać dzieci.

Dlatego mam propozycję. Dla rodziców i dla mądralów z „Wyborczej”. Ci pierwsi, jeśli „nie umieją rozmawiać” z dziećmi o czymkolwiek, niech się tego, do cholery, po prostu nauczą. jeśli nie chcą udowodnić, że to ich przede wszystkim trzeba edukować. I to mocno… Tych drugich proszę by się od dzieci trzymali z daleka ze swoim „edukacyjnym” zapałem. Poza swoimi oczywiście.


* http://wyborcza.pl/1,82709,9103305,Kto_uswiadomi_nastolatka_.html#ixzz1E0Sn5Fco

** http://wyborcza.pl/1,75478,9100746,Obowiazkowe_lekcje_seksu_.html#ixzz1E0TD5Se5

*** Tamże

niedziela, 13 lutego 2011

O elitach przy niedzieli (notka lżejsza…)

Dziś lżej będzie bo i niedziela więc wypada dzień święty święcić od ciężkiej pracy stroniąc. Ale nie znaczy to wcale, że bez polityki, bez mediów będzie. Tak to się i w dzień święty nie da. I to nawet świętszy niż niedziela taka jak dziś. Do tego trzeba dopiero Bożego Narodzenia, gdy i Kalisz kolędę zaśpiewa albo Wielkiej Nocy gdy gremialnie lewica z prawicą jajeczkiem się podzielą.

W taką niedzielę jak ta dzisiejsza też się dzielą ale w innym nieco znaczeniu.

Przyznam, że w tej kwestii nieco śmieszy mnie chciejstwo mediów, które jak już sobie ustalą tezę albo wyznaczą „misję” to i coś z niczego zrobić potrafią albo też z czegoś coś całkiem innego.

Ot choćby gdy czytam, że w jednej partii „doły buntują się przeciwko górze” a w szczegółach okazuje się, że te „doły” to senator i euro poseł*. Boże mój! To kim jest ta góra! Niby ja wiem… Ale czy media szanowne nie przesadzają? Czy nie zjadają własnego ogona? Wszak dotąd nadmierny kult „góry” w tej właśnie partii same i często piętnowały i lubowały się w traktowaniu go jako coś karykaturalnego.

Ja zresztą nie rozumiem i tego czemu mediom zależy na tym, by ten bunt – nie bunt pokazać akurat jako „bunt dołów”. Przecież odejście „elity” znaczy zdecydowanie więcej niż jakiejś tam partyjnej „magmy”. Czy nie lepiej byłoby: „Świętokrzyska elita partii opuszcza Prezesa”. No… wiem. „Świętokrzyska elita” nie brzmi... Już te „doły” lepsze. Takie egalitarne i bardziej przemawiające do wyobraźni. Tym bardziej, że przecież w końcu, jakby nie patrzeć, są to „doły” „krzywdzone”. I w tym rzecz! Jakby „krzywdzona” była elita to kto wie, może by społeczeństwo nawet rade z tego było. Takie w końcu mamy społeczeństwo. A tak za tymi dołami to może zapłacze i upomni się. Nadto jeszcze te elity, szczególnie w osobie pana europosła takie jakieś niepełnowartościowe. Europoseł „nie wyklucza, że będzie musiał pożegnać się z partią” choć raczej powinien z miejsca wykluczyć, że po takim numerze ma jeszcze czego w niej szukać. A skoro przy „szukać” już jesteśmy to gazety i telewizje wyszukać potrafiły takiego jednego wicewojewodę co to o nim pies z kulawą nogą wcześniej nie słyszał. Ale starczyło, że też się do „rebelii” (tak to na ten przykład „Dziennik” określił) dołączył a już nazwisko jego nie tylko każdemu Burkowi jest znane ale i reszcie społeczeństwa również. Tu aż mnie kusiło by panom wkleić „Myśmy rebelianci” De Press ale to byłby żart za gruby. A oni, dla odmiany, za ciency…

Ale cóż, takie elity mamy i najwyraźniej taki jest teraz trend że co „elita” buzię otworzy to nie wiadomo, śmiać się czy raczej płakać rzewnie.

Ot choćby gdy słyszy się jak eksponowana parlamentarzystka, więc „elita” bez wątpliwości, innej partii omawia „główne kierunki marksizmu”. Hehe… To żart taki co mi w trakcie pisania sam wyszedł bo pamiętam czasy, w których tylko marksizm miał „główne kierunki”. Ale wróćmy do pani poseł (choć, zważywszy kierunek „marksizmu”, w którym zamierza ona podążać, może właściwszym byłoby „posełka”. Nie, jak błędnie sądzą niektórzy, „posłanka” bo to raczej od „posłańca”… ), która w swym liberalnym zapale tak się rozpędziła, że chce robić dobrze wszystkim, kto by się nie nawinął. Tak więc, jak relacjonują, „podkreśliła również, że nadszedł czas, żeby podjąć rozmowy o prawnym usankcjonowaniu związków nieformalnych zarówno hetero jak i homoseksualnych.”** O związkach homo nie będę nic „wtrancał” bo w swej partii pani „posełka” ma od tego „wybitnych specjalistów” potrafiących się do problemu odnieść nawet, że tak się wyrażę, „organoleptycznie”. Co zaś się tyczy „prawnego usankcjonowania związków heteroseksualnych” podpowiem, że w tej kwestii „rozmowy podjąć” powinni raczej sami bezpośrednio zainteresowani. Ze sobą… W kwestii „prawnego usankcjonowania” to mogę pomóc nieco i „podejmującym rozmowy” jak też i pani „posełce”. By się darmo nie męczyła. Mogę pomóc podając adres najbliższego Urzędu Stanu Cywilnego, w którym można to zrobić niemal od ręki. Bez potrzeby angażowania sił i czasu naszej szanownej, parlamentarnej „elity”.

Żarty żartami ale „organoleptyczny” poseł - specjalista od związków homo (choć trzeba zaznaczyć, że nie od wszystkich rodzajów związków tylko niektórych) będzie miał się z pyszna. Bo jeśli by powiedzieć, że zaszkodził swej partii to tak, jakby nic nie powiedzieć. W istocie zadał swej partii cios, głęboki, choć chyba jednak nie śmiertelny. Tak głęboki, że partia zawyła! Najgłośniej słowami jednego szefa struktur (wedle nomenklatury naszej koleżanki – blogerki z miasta CK Krakowa „barona” bo ci zaczynają się już od poziomu Sycowa! A może „hrabii” albo „księcia”? No bo gdzie Syców a gdzie, jednak, Opole?), który to szef zawył bólem duszy przeszywającym trzewia : „Trzeba być k... totalnym kretynem. I jeszcze się z tego głupek śmiał”.Taaa… Istotnie elita. I ten od „k…” i ten „kretyn, głupek co się jeszcze śmiał” to oczywista elita. Skąd się taka bierze? To pytanie do „konstruktorów” list tej „elity”. Wszak za niedługo dostaniemy do ręki ich kolejną edycję. Na następne kilka lat.

Aż boję się pomyśleć co wkrótce zechce „usankcjonować” ta jeszcze nowsza „elita”.



* http://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/321815,rebelia-w-pis-doly-wystepuja-przeciw-gorze.html (wybrałem kawałek zatytułowany najostrzej- ta „rebelia” brzmi!

** http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/pis-wykorzystuje-wszystko-co-sie-da-do-politycznej,1,4172596,wiadomosc.html

Fabryka nawróconych – rzecz o „Gazecie”

Cicho jakoś o dzisiejszym wywiadzie Roberta Mazurka z Romanem Graczykiem. Bo i klimat tej rozmowy zdecydowanie odbiega od tego, do czego pan Robert Mazurek nas przyzwyczaił.

Tym razem rzecz dotyka spraw, z których trudno sobie robić żarty, jeśli ma się pojęcie z jakim nicowaniem naszej historii mamy do czynienia. Ale o „Tygodniku Powszechnym” i jego innej twarzy niż ta, którą oglądaliśmy, czy też raczej dotąd nam pokazywano, proszę czytać u pana Graczyka. Tym łatwiej mi to mówić, bo publikowany jest w Salonie24 w odcinkach.

Mnie w tej rozmowie zdecydowanie bardziej od wiarołomstwa tytanów zainteresowało nawrócenie samego bohatera wywiadu. Bo, prawdę mówiąc, gdy usłyszałem, że Roman Graczyk pisze, a wreszcie i opublikował książkę o uwikłaniu ludzi „Tygodnika” w kontakty, gry czy też, mówiąc najprościej, współpracę z SB, sądziłem że to jakiś inny Roman i inny Graczyk.

Fakt, moją winą jest to, że w pewnym momencie niezbyt sumiennie śledziłem losy ludzi, których pamiętam z czasów, gdy jeszcze „Wyborczą” czytałem. Ale z tą winą jakoś łatwo mi się obnosić.

Znalazłem rozmowę z Graczykiem sprzed kilku lat, przeprowadzoną dla tygodnika Ozon, w której opisuje kulisy swego rozstania z Gazetą i jej środowiskiem*. Przypomina mi ona trochę sprawę Stanisława Remuszki, który nawet nie zdążył się sparzyć na „linii” gazety bo odszedł w poczuciu niesmaku z powodu kantu, jakiego dopuścili się pierwsi i następni właściciele „Gazety”**.

Przypadek Graczyka w sferze emocji przypomina mi jednak inną głośną postać „Wyborczej” – Michała Cichego. Nie z czasów gdy było o nim głośno za sprawą materiału o „ciemnej, antysemickiej karcie” Powstania Warszawskiego ale wywiadu, jakiego udzielił „Dziennikowi” w 2009 r.

To oni obaj są mymi tytułowymi „nawróconymi”. Mającymi w sobie ciągle coś jak ogień charakteryzujący neofitów. Ich wypowiedzi, odnoszące się do sprawy ich rozstania z dawnym środowiskiem, choć rzeczowe, nie są pozbawione emocji. A raczej żalu. Nie skierowanego pod tamten adres bo z wiary w to, że tam warto jeszcze wznosić choćby najcichsze modły, już się wyleczyli. Raczej żalu bez adresata o to, że przecież to oni mieli rację.

Wiem, że, inaczej niż w przypadku Remuszki czy Krzyśka Leskiego, którzy swoją przygodę z „Gazetą” i jej naczelnym zakończyli szybko będąc widocznie jakoś nadzwyczajnie odpornymi na magię „Adama” i jego otoczenia, nawrócenie Graczyka i Cichego można skomentować krótkim „sami sobie winni”.

Niby tak ... Ale chciałbym spotkać kogoś, kto „od samego początku wiedział” jak skończy się to, co z takim podnieceniem przyjęliśmy 8 maja 1989 r. Pewnie łatwiej byłoby tych, którzy, tak, jak Michał Cichy koniecznie chcieli zdobyć jej pierwszy numer „8 maja 1989 roku, po wyjściu z zajęć na uniwersytecie, szedłem Krakowskim Przedmieściem, próbując kupić pierwszy numer "Gazety Wyborczej", ale wszędzie była już wykupiona”.

Wszyscy jakieś koła i zakręty w swoich historiach swojej wolnej Polski zaliczyliśmy. W tym takie, które jakoś ze ścieżkami „Wyborczej” się przecięły. Kto by zgadł jak to na przykład było z rosemannem…:)

Zostawmy rosemanna i jego historie bo gdzie im do Graczyka i jego nawrócenia.

Nie wiem czy jest w nim złość czy tylko szczere przekonanie racji. Człowiek z niego tylko więc trudno zakładać, że się z żale potrafił łatwo pożegnać. Tym bardziej, ze mógł domyślać się, że tamto rozstanie może go całkiem sporo kosztować. I nie chodzi mi o odejście z redakcji na Czerskiej ale porzucenie tamtego „wyznania wiary” któremu przez tyle lat pozostawała wiernym. W końcu pożegnał się z „Mistrzem” w sporze o rzecz dla „Mistrza” i dla wszystkich jego wyznawców najistotniejszym. A skoro porzucił mistrza w tym właśnie sporze to tylko po to by obnosić się z własną wizją prawdy. A to przecież dla tamtych jest zbrodnią.

Sprawa lustracji, w której Graczyk jest tylko jedną z figurek, to największa porażka „Mistrza” i zbudowanej przez niego machiny. To, co kiedyś ktoś chciał naiwnie „zabetonować” teraz, raz za razem, spada w postaci coraz to nowej lawiny. I na ich własne życzenie, poparte latami tytanicznej pracy i różnych zapierających dech w piersiach gimnastyk, teraz te lawiny, jedna po drugiej, walą całą swą siła właśnie w redakcję na Czerskiej. Bez względu na to kogo dotyczą i kogo demaskują. I bez względu na to jak bardzo nie są z Czerską związane. Tak to los zakpił sobie z tych, co naiwnie sądzili, że może wystarczy zabetonowanie umysłów Polaków. I teraz każda lustracja, która się kończy wskazaniem winnego ma za współoskarżonego Adama Michnika i jego otoczenie.

I fakt, że cześć kamieni, które spadają na Czerską toczy się za sprawą ludzi, którzy kiedyś najęci zostali do mieszania betonu, to dodatkowa satysfakcja i zaplata dla tych, co mieli kiedykolwiek choć momenty zwątpienia, że prawda na jaw już nigdy nie wyjdzie. Z satysfakcją słuchają jak o mury redakcji łomocą a to Graczyk a to Domasławski. A przecież nie jest powiedziane, że to ostatni, którzy się spod czaru „Adama” uwolnili.

ps. Tekst jest z wczoraj więc w pierwszym zdaniu jest "dzisiejszym"


* http://fakty.interia.pl/fakty_dnia/news/na-przekor-agitce,757204

** http://wiadomosci.onet.pl/raporty/widzialem-narodziny-imperium,3,3350008,wiadomosc.html

*** http://wiadomosci.dziennik.pl/opinie/artykuly/139087,wojna-pokolen-przy-uzyciu-cyngli.html

sobota, 12 lutego 2011

Odruch szczura czyli zgroza w Platformie.

Nie twierdzę, że pan Ostachowicz jest szczurem. To oczywiste porównanie do znanego powiedzenia o tonącym okręcie. Nie twierdzę, ze pan Ostachowicz jest taki czy inny bo nie miałem, ani ja ani większość społeczeństwa, poznać przymiotów tego, starającego się zbytnio nie rzucać w oczy, zdolnego człowieka. Tytle o nim wiem, że był najpierw pomysłodawcą chamskiego, acz skutecznego „numeru” z zachowaniem publiczności podczas debaty Tusk-Kaczyński a później kapłanem PiaRowskiej religii, która Platformie zastąpiła realne życie.

Mimo tej mojej nikłej wiedzy o zaletach, wadach i w ogóle fizycznej i psychicznej konstrukcji pana Ostachowicza nie mam najmniejszych wątpliwości, że jest to postać dla PO szczególna. To taka ściana, która oddziela Donalda Tuska od reszty partii, od reszty polityki od reszty rzeczywistości. W tym oczywiście sensie, że my rzadko mamy możliwość oglądać Donalda Tuska saute. Jeśli już to mocno doprawionego właśnie przez pana Ostachowicza.

Wieść gminna, którą podają aż dwa dzienniki*, wedle której pan Ostachowicz, „szara eminencja” rządzącej ekipy i, jak niektórzy mówią „prawdziwy nr2” w PO lata po przedsiębiorcach i „sonduje” rynek pracy to kolejna, po liście „wychodzącego właśnie z holu Fokusa” Mellera bomba pod wizerunkiem Platformy. O skali dużo większej.

Jak mają wierzyć w zwycięstwo Tuska i PO jej dotychczasowi wyznawcy czy tam wyborcy skoro nie wierzy w nie nawet człowiek, który zna Tuska i PO, że się tak wyrażę, od strony samych flaków. Widać z trzewiami nie jest najlepiej.

Trudno się zresztą temu dziwić skoro w tej chorobie ludźmi, którzy najmocniej wspierają Tuska i najczęściej u niego bywają są pani Kopacz i pan Grabarczyk. Nasi narodowi spece od robienia burdelu wszędzie tam gdzie staną albo choć popatrzą. Tedy trudno się dziwić Ostachowiczowi, że gabinet w KPRM gotów zamienić na jakiś boks w jakiejś korporacji.

Warto popatrzeć jak bojowe są nastroje w partii, która, ustami Premiera, jeszcze niedawno chlubiła się, że „nie ma z kim przegrać”.

„"Siedzą zamknięci w panice i naradzają się, co dalej. Jest poczucie, że to może być już tylko równia pochyła. Narasta świadomość, że potrzebne jest już jakieś przesilenie. Ale jakie? Moim zdaniem bez rekonstrukcji rządu się nie obejdzie . W każdym razie pewne jest jedno: czeka nas „gorąca wiosna"

“Gorąca wiosna” będzie na pewno. I to bardzo. Skoro Ostachowicz stracił wiarę to albo rzuci na szalę wszystko co mu przyjdzie do głowy w nadziej, że taki szok mu wiarę przywróci albo zrobią to za niego „naturszczycy”. I „gorąca wiosna” przyjmie postać nawalanki cepem. Sugerowana „rekonstrukcja rządu” byłby zabawnym kontrapunktem dotychczasowego wizerunku „najkompetentniejszej ekipy nowoczesnej Europy”. I przyniosłaby zapewne skutek przeciwny. Plus efekt najgorszy dla „poważnego polityka”- śmiech obywateli. A po nim złość. Ja przestrzegałem, że obywatel nie lubi jak się go robi w … jajo. Daje się robić chętnie ale jak się zorientuje…!

Mógłbym jeszcze poznęcać się nad pychą pana Tuska, którego efekty nie raz zapowiadałem. Mógłbym się napawać swoją zdolnością analityczną, która chyba bije na głowę tę nawet, którą dysponuje pan Ostachowich. Ale co tam,. Ja nie doradzam Tuskowi tylko jestem zwykłym obywatelem. Może tylko z nadmierną skłonnością do złego. Tedy wolę się napawać czytając jak „Siedzą zamknięci w panice i naradzają się, co dalej. Jest poczucie, że to może być już tylko równia pochyła”. To jak z dobrej literatury sensacyjnej. Ale ta, nawet jak dobra to, wiadomo, jednak jest klasy B. I w Tm sęk, szanowny panie Ostachowicz. Sprowadził pan rządy do roli kiepskiego spektaklu i teraz zbiera pan owoce tego, że widzowie, wobec coraz bardziej kiepskiej fabuły, postanowili za pana zacząć pisać zakończenie. Dodając tempa i przewrotnie kończąc wątki.

Pielgrzymka pana Ostachowicza po potencjalnych pracodawcach to smutne memento nie tylko dla pana Tuska. Także i dla wszystkich innych, którzy uwierzą, ze władza to spektakl dla „ciemnego luda”. „Ciemny lud” ma bowiem to do siebie, że najtrudniej go zadowolić. On nie łapie tych niuansów, które w lot chwyta wyrobiony wyborca (czy tacy w ogóle są?) czy choćby pan Oatsachowicz. I jak mu się zaproponuje igrzyska to „the Show Must Go On”! I wtedy los kogoś musi rzucić na pożarcie.

Poszukiwanie szalupy przez pana Ostachowicza i „ratunkowe zejście do maszynowni” Grabarczyka i Kopacz to sygnały, że ta łajba już nie płynie lecz dryfuje. Może, co zauważam tu i ówdzie, choćby po nagłym wzroście aktywności i liczby naszych „zielonych” blogerów w Salonie24, dryf spróbuje się zatrzymać wcześniejszym dopłynięciem do portu. Tak mi chodzi po głowie, że Tusk nie zdzierży i zdecyduje się na termin wiosenny. No bo czy ma wybór? Przecież wiadomo na czym polega „równia pochyła”. Może do wiosny PO będzie dopiero w połowie długości?

Ale pan Igor chyba i w to nie wierzy. Bo zamiast tracić czas na poszukiwania dla siebie „korporacyjnego boksu” siadłby nad Premierem, przegonił Kopacz i Grabarczyka, zrobił „burzę mózgów” i parę procent dla PO by uratował. On jednak, w odruchu przysłowiowego „szczura z tonącego okrętu” woli chyba jednak myśleć przede wszystkim o własnym tyłku. I trzeba mu przyznać, że to mądra taktyka…



* http://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/321811,pr-owiec-tuska-szuka-pracy-poploch-i-panika-w-po.html#komentarze (za informacjami „Polska-The Times”, tekst red. Anny Wojciechowskiej "Igor szuka pracy. Panika w KPRM" nie umieszczony na stronie dziennika)