Choć to dosyć powszechne, niezmiennie
smuci mnie każda sytuacja, w której otrzymuję namacalny dowód na to, że
pozwoliliśmy na to, by nasza klasa polityczna (tu zaznaczam, że klasa nie
oznacza klasy w tym najbardziej pozytywnym znaczeniu) wyemancypowała się na
tyle, by nie tylko niewiele musieć ale jeszcze móc to manifestować bez
najmniejszego wstydu.
Trudno powiedzieć kiedy to się stało
i kiedy następuje ów moment przełomowy, w którym kolejny dopuszczony do
zaszczytów i innych fruktów przedstawiciel wspomnianej klasy przestaje się
wstydzić i przejmować tym, że wszyscy widzą iż nie ma nic do zaproponowania
albo nawet i do powiedzenia. Musi być taki moment, w którym polityk przechodzi
na ten wyższy poziom świadomości bycia „klasą”.
Pewnie wielu pamięta dość głośną
sprawę młodego chłopaka, kandydata na radnego PO, który przed kamerą usilnie
próbował przypomnieć sobie szczegóły swojego (czy tam swojego ugrupowania)
programu politycznego i wreszcie rzucił „qrwą” czy tam „kurna” powiedział,
przyznał, że nie wie i popadł w wielki smutek albo też zawstydził się mocno,
gdy dowiedział się, że „dubla” nie będzie bo wszystko „leci” na żywo.
Zdarzenie to było powodem wielkiej
radości konkurentów, wielu kpin a samo nagranie z niedoszłym politykiem pewnie
do dziś powiększa w sieci liczbę odwiedzin. I wszyscy uważają pewnie, że to był
szczyt.
Otóż, szanowni czytelnicy, do szczytu
owemu chłopczynie było daleko. Oddziela go od szczytu mur w postaci tego wstydu
czy zażenowania, które widać w jego reakcji na swoją kompromitację.
Teraz powiem, jak taki szczyt
wygląda. Na przykładzie dość podobnym, również rzeczywistym.
Przykład zaczerpnąłem z dzisiejszej
audycji w radiowej Trójce. Kto czyta mnie od czasu do czasu wie, że czerpię
stamtąd garściami głownie dlatego, iż często jeżdżę służbowo a w dodatku za
głupi jestem by rozgryźć system programowania mego samochodowego
radioodtwarzacza. I nie cierpię z powodu tej mojej głupoty bo owa Trójka to
istna skarbnica inspiracji.
Dziś gościem programu, nie pamiętam
tytułu audycji, był prominentny polityk SLD, wicemarszałek Sejmu Jerzy Wenderlich.
Dziennikarz, którego serdecznie przepraszam za zagubienie w czeluściach
zawodnej pamięci jego nazwiska, nie zamierzał mitrężyć czasu i zaraz po tym,
jak pozwolił posłowi i wicemarszałkowi na krótką tyradę na temat beznadziei
działań obecnej władzy w sferze ochrony zdrowia i wybitnych rozwiązań w tej
materii, przygotowanych przez jego ugrupowanie, zapytał o bardzo konkretne
rozwiązanie, które partia pana Wenderlicha zapowiedziała wprowadzić. Zapytał
głownie o koszt i źródła finansowania tego rozwiązania. Pan Wenderlich
wyjaśnił, że w celu finansowania tego i wszystkiego innego trzeba pobudzić
gospodarkę. „No ale tu jest konkret. Ile będzie kosztował i skąd pieniądze?” dociekał
dziennikarz (treść dociekania przywołuję z głowy). „No, pobudzimy gospodarkę”
wyjaśnia Wenderlich. „Ale jak?” „No, tak jak już pobudzaliśmy” odpowiada pan
Wenderlich i zapewniał, że już raz pobudzali i świetnie to im szło. Dokąd im doszło
wielu jeszcze pamięta. Przyciskany o
konkrety ani razu nie rzucił, wzorem tamtego chłopaka, żadną „qrwą”, ani nie
powiedział „nie wiem”. Co gorsza nie zmieszał się ani na moment. W końcu
przypomniał sobie, że „pobudzać gospodarkę” wraz ze swą partią będzie poprzez
podnoszenie niektórych podatków. A na koniec, na uwagę dziennikarza, że jakoś
to mało konkretne wobec tych przechwałek z początku rozmowy, że on i SLD maja
„konkretny program i konkretne rozwiązania” zaczął tłumaczyć, że wszystko jest
w „dopracowywaniu” oraz odwinął dziennikarzowi błyskotliwie „Pan też nie wie
jak za jakiś czas będzie wyglądała pana audycja ale wie pan że będzie jeszcze
lepsza”. No to mnie powaliło. W każdym razie powaliłoby, gdybym nie siedział za
kierownicą. Tu taka uwaga, że jak już „klasa polityczna” wyposaży nam auta w
alkomaty, może w pakiecie zamontuje też jakąś blokadę na wypłody serc i umysłów
naszej „klasy politycznej”, podawane przez nią do publicznej wiadomości. To
równie, jeśli nie bardziej niebezpieczne
od wódki.
Przypomniał mi się smaczek z wywiadu
z rosyjskim pisarzem, Wiktorem Pielewinem, podesłany mi przez Kobietę Moją
Kochaną. Zapytano pisarza czym obecnie jeździ. To pytanie głupie, takie
„noworuskie”, bo wiadomo że w Rosji
prawdziwi pisarze albo posuwają na
skręcenie karku „trojką” albo snują się na piechotę po Moskwie w mniej lub
bardziej pijanym widzie. Jednak pytanie do Pielewina padło, bo „noworuski”
dziennikarz był pewnie przekonany, że sobie Pielewin za gażę z „Generacji P” i
resztę opublikowanych bestselerów kupił jeśli nie bentleya to choć jakąś beemkę
ze skórzanymi kanapami.
- Czym pan jeździ? – zapytał więc ów
dziennikarz.
- Teraz głownie na grzybkach i kwasie
– odpowiedział Pielewin.
W tym miejscu najpewniej większość
czytelników zgaduje, iż mam zamiar zasugerować podobną przyczynę tego
dzisiejszego pojawienia się osoby numer trzy, cztery czy tam pięć ugrupowania
numer trzy naszej sceny politycznej w studiu ogólnopolskiej stacji radowej, by
radośnie i bez skrępowania i zażenowania popisywać się absolutną ignorancją w
sprawie programu swej partii. Nic podobnego!
Wenderlich i jego odpowiedniki z
innych partii i stronnictw politycznych to typy sprytne, twardo stąpające po
ziemi i trzeźwo oceniające rzeczywistość.
To my, wyborcy en masse jedziemy od
dawna na czymś tam. I nie są te niewinne grzybki ani jakiś tam kwas tylko coś
zdecydowanie twardszego. Na tyle, że przyzwalamy na cykliczne dokonywanie na nas
gwałtu. Jakbyśmy jakiś czas temu przyćpali specjalne pigułki.
Tylko tak mogę tłumaczyć sobie
przyzwolenie już nie tylko na to, by politycy nie realizowali zapowiadanych
politycznych programów. Teraz wisi nam nawet to, że oni nie muszą ich w ogóle
znać. Programy są taka kiełbasą, wpychaną przy niektórych okazjach zaćpanej
tłuszczy.
To ostatnie wyszło mi jakby zbyt
obrazowo…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz