Swego czasu powziąłem podejrzenie, że znaczna część
publicystyki Agnieszki Kublik jest efektem zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych. Za
takie brałem, wykraczający w mojej ocenie poza naturalną czy nawet wyjątkową
staranność, zwyczaj wielokrotnego powracania całymi długimi wywodami albo choć
jednym, acz nie koniecznie pasującym do jakiegoś nowego tekstu zdaniem, do
pewnych spraw wcześniej już poruszanych i uważanych przez autorkę za ważne.
Moje podejrzenie zrodziło się, gdy pani Kublik raz za
razem powtarzała w kilku publikacjach, że przecież jeden ze świadków z
pierwszego filmu Gargas powiedział coś, co pasowało do raportu Millera a nie
pasowało do tez z kolejnego filmu Gargas. Zwróciłem na to uwagę, bo pojawił się
tam motyw samolotu, który po zderzeniu z drzewem miał nad świadkiem przelecieć
kołami do dołu, jako dowód na „obrót o 90 stopni”. Wtedy nawet poważnie się nad
sprawą pochyliłem, wskazując, że w takiej sytuacji obrót o taki kąt jest
oczywiście możliwy ale w żadnym wypadku nie będziemy mieli do czynienia z tak
zwaną „beczką”.
Kolejny raz z czymś podobnym zetknąłem się, gdy
redaktor Kublik odniosła się do opublikowanej w „Do Rzeczy” serii zdjęć,
przedstawiających Donalda Tuska w Smoleńsku. Jedno z nich wcześniej wywołała
spory szum, związany z interpretacją sposobu uchwycenia premierów Polski i
Rosji. Każdy wie o co chodzi.
W tym tekście z kolei najbardziej rzucającym się w
oczy zdaniem było przypomnienie autorki, że przecież „Gazeta Wyborcza”
opublikowała „wszystkie trzydzieści zdjęć” jakie zostały w Smoleńsku zrobione i
na życzenie redakcji przekazane na Czerską przez Kancelarię Prezesa Rady
Ministrów. W ten sposób rozstrzygała arbitralnie, że te z „Do Rzeczy” zrobione
w Smoleńsku być nie mogły. Ciekawe swoją drogą, że nikt nie zapytał pani
redaktor, gdzie w takim razie mogły być zrobione. I w jakich okolicznościach.
Ale to takie pytanie poza tematem.
Przyznam się, czując w tym zdaniu upór, z jakim
Agnieszka Kublik postanowiła po prostu nie dopuścić do siebie możliwości, że
poza „wszystkimi trzydziestoma zdjęciami” w Smoleńsku jeszcze jakieś zrobiono,
szczerze pożałowałem autorki z tą jej bijąca w oczy niezgodą na rzeczywistość.
Olśniło mnie dopiero dziś, gdy przeczytałem kolejny
jej tekst „Antoni Macierewicz,
zamacholik”.* Najkrócej omówić go można nazywając prasówką, zawierającą
najistotniejsze „ustalenia”, wskazujące, że Macierewicz to wariat albo agent.
Wśród nich także obszerne streszczenie niedawnego materiału Wrońskiego o
„audycie Wasseramnna”. Czytając ten tekst przestałem żałować pani Kublik a
zacząłem tych, do których ów tekst jest adresowany.
To grupa, którą można określić „czytelnikiem
specyficznym”. Można też na wiele innych sposobów. Młodzież na przykład kogoś
takiego określa jako „czopa”, „hologram”, „azbest”. Kiedyś, przed laty,
młodzież bardziej wczesnoszkolna, perfidnie i zawstydzająco obeszła się z nowym
trendem edukacji zapożyczając na określenie osób, o których wcześniej piszę,
szlachetnego określenia „integracja”.
Właściwości, będące powodem wyliczonych powyżej
okrucieństw, sprawiają, że takiemu czytelnikowi nie starczy, jak się raz
Wroński pochyli nad eksterminacją wywiadu i kontrwywiadu, dokonaną ręką
Macierewicza. Nie starczy też, jak raz on sobie obejrzy „wszystkie trzydzieści
zdjęć” albo jak raz mu się będzie klarowało, że samolot, wykonujący „obrót o 90
stopni” lata kołami do dołu. Jemu to trzeba powtarzać tyle razy, ile trzeba, by
pojął albo wyzbył się najmniejszych wątpliwości.
I wtedy właśnie do akcji wkracza Agnieszka Kublik.
Szukając
dziś materiału Kublik, źle spojrzałem i uznałem, że zniknął kolejny
„demaskatorski” tekst „Wyborczej” o Macierewiczu. Czułem, że jest coś
„na rzeczy” ale zająłem się własnym tekstem. Kiedy znalazłem w
„Dzienniku” informację ** i odesłanie do oświadczenia prokuratury***
błędnie uznałem, że tekst zdjęto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz