piątek, 31 stycznia 2014

Znawcy służb i nierogacizny



W dowcipie spotyka się dwóch starszych panów, z których jeden nosi zauważalny ślad przemocy fizycznej. Zapytany o powód wyjaśnia koledze, że się z żoną pokłócił. Kolega zareagował zaskoczeniem, bo miał owo stadło za idealne wręcz. Zapytał więc o co poszło.
- Przy obiedzie cichłem ją poprosić o sól i nagle coś we mnie wstąpiło i zamiast tego powiedziałem „Przez ciebie całe życie sobie zmarnowałem!”

Skąd mi ten dowcip przyszedł do głowy w związku z Macierewiczem będzie nieco dalej. Na razie zostańmy w konwencji żartobliwej, tym razem przyjętej chyba niezbyt świadomie.
Jeśli prześledzić sposób, w jaki w ostatnich dniach Macierewiczem zajmuje się ekipa z Czerskiej, kolejne dowcipne uwagi rodzić się będą seriami.

Przypomnę moją wczorajszą wpadkę, gdy, przekonany, że Wroński z Czuchnowskim wzięli sobie do serca jednoznaczne oświadczenie prokuratury pod swoim adresem, napisałem, że ich tekst zniknął ze strony „Wyborczej”. Tekst nie zniknął tylko był nieco niżej. Natomiast panowie niczego sobie do serca nie wzięli. Dziś niezwykle zabawnie ustosunkowują się do wspomnianego oświadczenia. Ich dzisiejszy tekst zaczyna się słowami „Jest gorzej niż pisaliśmy”. Oczywiście nie w sensie, że z nimi jest gorzej. Z nimi jest tak świetnie, że humoru nie psuje im fakt, że minęli się z prawdą. Owo gorzej wyjaśniają następująco: „Napisaliśmy, że przyczyną umorzenia była "niewielka szkodliwość czynu" oraz że w 2013 roku sąd nakazał wznowienie postępowania. Jest inaczej. Prokuratura umorzyła sprawę V Ds. 28/08 w 2012 r. przeciwko pięciu funkcjonariuszom. Powodem był "brak znamion czynu zabronionego".*

Zatem o wiele gorzej jest, gdy prokuratorzy umarzają śledztwo z uwagi na „brak znamion czynu zabronionego" niż z uwagi na „niską szkodliwość czynu. Panowie Wroński i Czuchnowski prezentują naprawdę osobliwą hierarchę tego, co gorsze. Pozostaje nadzieja, że sądzą tak wyłącznie w przypadku Macierewicza. Jak się domyślam, w tej sprawie dla obu panów „najlepiej” byłoby wtedy, gdyby prokurator w trybie doraźnym, zarządził odrabianie Macierewiczowi łba toporem jeszcze u siebie na biurku.

Równie zabawne jest, gdy Monika Olejnik oświadcza, że „Macierewicz zna się tak na specsłużbach jak świnia na gwiazdach”.** Zabawne z tego powodu, że niemal mechanicznie rodzi się pytanie skąd pani Olejnik się tak świetnie zna na tym, czy ktoś się zna na służbach specjalnych. I na tym  także, jaką wiedze o gwiazdach mają przedstawicielki nierogacizny.

Ale wróćmy do tego pierwszego dowcipu. Nie o Wrońskim i Czuchnowskim rzecz jasna a o dziadku, w którego coś wstąpiło.
W takich okolicznościach przyrody, jak choćby właśnie długie pożycie małżeńskie, bywa, że czasem w ramach banalnej sprzeczki z jeszcze banalniejszego powodu dochodzi do wzajemnej wymiany całokształtu materiału dowodowego, jaki przez lata obie strony gromadziły na siebie. Tak właśnie wygląda to wydłubywanie na Czerskiej makulatury sprzed lat.

 I wtedy zamiast jakiejś, przepraszam za wyrażenie, zasranej solniczki, dostaje się fangę pod oko. Ja mam nadzieję, że tak właśnie, z jakąś fangą, skończą ci, którzy zdecydowali się polecieć schematem „całokształtu” na Macierewicza. Schemat ów, nie przeczę, jest efektowny. Niestety ma jedną zasadniczą wadę. Której uwypuklenie można  sugerować jako element neutralizacji tym, którzy przeciwko czemuś podobnemu musieliby się bronić.

Tę wadę spróbuję zaprezentować na jakże wdzięcznym przykładzie, który nazywa się Radosław Sikorski. Ów Radosław Sikorski, kiedy głośno się zrobiło o tak zwanym „audycie Wassermanna”, „czemprędzej” pospieszył z zapewnieniem, że owszem, zna ten dokument bo widział go w 2007 roku. Dodał też, że w zasadzie każdy mógł go sobie oglądać, gdyż nie był zabezpieczony żadnymi klauzulami poza przeznaczeniem „do użytku wewnętrznego”. I tu pojawia się pytanie czy urzędujący Minister Spraw Zagranicznych Rzeczpospolitej Polskiej cierpi na jakiś defekt intelektualny, który sprawia, że potrzeba jemu aż siedmiu długich lat na to, by mu się w tekście przeczytanym ponoć z dużym zrozumieniem coś wydało nie w porządku albo wręcz podejrzane? Myślę, że takiego tłumaczenia nie kupi żaden umiarkowanie uczciwy prawnik ani lekarz.

Nota bene dzisiejsza tłiterowa gotowość pana Radka Sikorskiego do stawiania przed komisją pokazuje, jak on radośnie bardzo u jak radośnie wiele nie pojmuje. Na przykład tego, ze po siedmiu latach to mógłby stanąć ale w innym charakterze.

Specyfika tych wszystkich zarzutów, które „znające się na służbach specjalnych” „służby specjalne” z ulicy Czerskiej wyciągają teraz przeciwko Macierewiczowi sprawia, że ucierpieć może nie tylko on. Jest jeszcze gorzej(!), że zacytuję tamtejszych „mistrzów interpretacji prawa”. Jeśli trzeba by osądzić Macierewicza za te wszystkie „zbrodnie”, trzeba też będzie osądzić, tym razem za „zbrodnicze zaniechanie” tych, którzy przez te dwie i pół kadencji wiedzieli o nich i nic nie robili. Tych wszystkich „fachowców” z ich oberszefem- „premierem tysiąclecia” i  „asów wywiadu” przez nich powprowadzanych do służb. Ktoś powie, że mogli oni przecież nie wiedzieć. Mogli, ale, jak już w jednym z wcześniejszych tekstów pisałem, pod warunkiem, że są skończonymi debilami- analfabetami.

Oczywiście wiedzieli. To wczorajsze oświadczenie i postanowienie prokuratury, do którego ono nawiązuje, wskazuje, że nie tylko wiedzieli ale nawet i robili. Tyle, że nic się nie dało jednak zrobić.
Pani Olejnik widzi prostą odpowiedź, czemu się nie dało. To krótka puenta jej tekstu. „Hulaj dusza, prokuratury nie ma”.

I tu się żarty kończą. Bo nie chodzi o to, że w ogóle nie ma. W końcu ktoś to oświadczenie o „mijaniu się z prawdą” Czuchnowskiego i Wrońskiego wraz z gazetą, która to „mijanie” opublikowała, wydał.

Nie ma natomiast (może tylko chwilowo nie ma) takiej prokuratury, która byłaby na zawołanie Olejnik, Czuchnowskiego, Wrońskiego i całej masy tych, których nazwisk nie chce mi się ani pisać ani nawet szukać w pamięci. Która bez wahania reagowała by nakazami i sankcjami gdy tylko ktoś z tego grona napisze choćby to, że Macierewicz kiedyś tam dłubał w nosie.


czwartek, 30 stycznia 2014

Kublik wkracza do akcji



Swego czasu powziąłem podejrzenie, że znaczna część publicystyki Agnieszki Kublik jest efektem zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych. Za takie brałem, wykraczający w mojej ocenie poza naturalną czy nawet wyjątkową staranność, zwyczaj wielokrotnego powracania całymi długimi wywodami albo choć jednym, acz nie koniecznie pasującym do jakiegoś nowego tekstu zdaniem, do pewnych spraw wcześniej już poruszanych i uważanych przez autorkę za ważne.
Moje podejrzenie zrodziło się, gdy pani Kublik raz za razem powtarzała w kilku publikacjach, że przecież jeden ze świadków z pierwszego filmu Gargas powiedział coś, co pasowało do raportu Millera a nie pasowało do tez z kolejnego filmu Gargas. Zwróciłem na to uwagę, bo pojawił się tam motyw samolotu, który po zderzeniu z drzewem miał nad świadkiem przelecieć kołami do dołu, jako dowód na „obrót o 90 stopni”. Wtedy nawet poważnie się nad sprawą pochyliłem, wskazując, że w takiej sytuacji obrót o taki kąt jest oczywiście możliwy ale w żadnym wypadku nie będziemy mieli do czynienia z tak zwaną „beczką”.
Kolejny raz z czymś podobnym zetknąłem się, gdy redaktor Kublik odniosła się do opublikowanej w „Do Rzeczy” serii zdjęć, przedstawiających Donalda Tuska w Smoleńsku. Jedno z nich wcześniej wywołała spory szum, związany z interpretacją sposobu uchwycenia premierów Polski i Rosji. Każdy wie o co chodzi.
W tym tekście z kolei najbardziej rzucającym się w oczy zdaniem było przypomnienie autorki, że przecież „Gazeta Wyborcza” opublikowała „wszystkie trzydzieści zdjęć” jakie zostały w Smoleńsku zrobione i na życzenie redakcji przekazane na Czerską przez Kancelarię Prezesa Rady Ministrów. W ten sposób rozstrzygała arbitralnie, że te z „Do Rzeczy” zrobione w Smoleńsku być nie mogły. Ciekawe swoją drogą, że nikt nie zapytał pani redaktor, gdzie w takim razie mogły być zrobione. I w jakich okolicznościach. Ale to takie pytanie poza tematem.
Przyznam się, czując w tym zdaniu upór, z jakim Agnieszka Kublik postanowiła po prostu nie dopuścić do siebie możliwości, że poza „wszystkimi trzydziestoma zdjęciami” w Smoleńsku jeszcze jakieś zrobiono, szczerze pożałowałem autorki z tą jej bijąca w oczy niezgodą na rzeczywistość.
Olśniło mnie dopiero dziś, gdy przeczytałem kolejny jej tekst „Antoni Macierewicz, zamacholik”.* Najkrócej omówić go można nazywając prasówką, zawierającą najistotniejsze „ustalenia”, wskazujące, że Macierewicz to wariat albo agent. Wśród nich także obszerne streszczenie niedawnego materiału Wrońskiego o „audycie Wasseramnna”. Czytając ten tekst przestałem żałować pani Kublik a zacząłem tych, do których ów tekst jest adresowany.
To grupa, którą można określić „czytelnikiem specyficznym”. Można też na wiele innych sposobów. Młodzież na przykład kogoś takiego określa jako „czopa”, „hologram”, „azbest”. Kiedyś, przed laty, młodzież bardziej wczesnoszkolna, perfidnie i zawstydzająco obeszła się z nowym trendem edukacji zapożyczając na określenie osób, o których wcześniej piszę, szlachetnego określenia „integracja”.
Właściwości, będące powodem wyliczonych powyżej okrucieństw, sprawiają, że takiemu czytelnikowi nie starczy, jak się raz Wroński pochyli nad eksterminacją wywiadu i kontrwywiadu, dokonaną ręką Macierewicza. Nie starczy też, jak raz on sobie obejrzy „wszystkie trzydzieści zdjęć” albo jak raz mu się będzie klarowało, że samolot, wykonujący „obrót o 90 stopni” lata kołami do dołu. Jemu to trzeba powtarzać tyle razy, ile trzeba, by pojął albo wyzbył się najmniejszych wątpliwości.
I wtedy właśnie do akcji wkracza Agnieszka Kublik.

Szukając dziś materiału Kublik, źle spojrzałem i uznałem, że zniknął kolejny „demaskatorski” tekst „Wyborczej” o Macierewiczu. Czułem, że jest coś „na rzeczy” ale zająłem się własnym tekstem. Kiedy znalazłem w „Dzienniku” informację ** i odesłanie do oświadczenia prokuratury*** błędnie uznałem, że tekst zdjęto.

środa, 29 stycznia 2014

Krach projektu „Macierewicz”? (o komisjach)



Gdybym miał na podstawie ostatniego przekazu medialnego wskazać, kto będzie „lokomotywą wyborczą” Platformy Obywatelskiej we wszystkich najbliższych wyborach, stawiałbym bez wahania na Antoniego Macierewicza. To, co dzieje się ostatnio wskazuje, że PO nie ma już złudzeń co do możliwości wykreowania na potrzeby kolejnych elekcji jakiejkolwiek, jak mówią, „pozytywnej narracji”. Być może ostatnia nadzieja na to zgasła wraz z gwiazdą Elżbiety Bieńkowskiej, która wszak miała być „nowym otwarciem”. Chyba też w gremiach decyzyjnych partii rządzącej wzięło górę przekonanie, że takie proste straszenie PiS-em czy też Kaczyńskim, jakie dotąd sprawdzało się bez pudła, tym razem może nie zadziałać. No bo jeśli by, dajmy na to, Tusk znów próbował ostrzegać, że „nadchodzi poważna ekipa, która dobierze się do naszych portfeli”, wyborcy mogliby nie załapać o kogo chodzi i potraktować to jako element jego programu wyborczego. Spójny zresztą z tym, który realizuje obecnie.

Trzeba było więc wykreować nowego, doskonalszego, przerażającego Bad Guy-a. A do tego najlepiej nadaje się Macierewicz. Głównie z powodu materii, w których rozwikłanie się angażował i angażuje ale też po trosze z uwagi na swoją osobowość, która może irytować nawet tych, którzy go cenią. Jest to pewnie zaletą osoby publicznej, że nie obnosi się ze swymi emocjami. Jednak z drugiej strony ktoś tak odporny na śladowe choćby przejawy zmiennych nastrojów musi niepokoić a może nawet i straszyć.

Zatem wydawać by się mogło, że ów tytułowy Projekt „Macierewicz” top znakomita taktyka wyborcza. Potwierdzały to takie spontaniczne „działania pilotażowe”. „Narrację” kupili nie tylko potencjalni wyborcy, co wnoszę z dyszących mieszanką nienawiści i specyficznej kultury osobistej komentarzy, łatwo dostępnych na forach. Zrazu zdawało się, że pomysł kupili też niektórzy politycy konkurencji, chętni by w tym projekcie jakoś tam kooperować i partycypować.

Odnoszę jednak wrażenie, że ostatnio jakby ochota publicznego sądzenia Macierewicza niektórym przeszła. Byłem z początku dość zaskoczony, gdy wczoraj w wypowiedzi, jak by nie było, dla TVN-u, jadącego po Macierewiczu niczym zbiorowy Igor Ostachowicz na glebogryzarce, Leszek Miller zaczął lekko hamletyzować w sprawie ewentualnej komisji śledczej, przed którą miałoby się postawić Macierewicza. Oczywiście był niby na tak, ale od razu zaznaczył, że ma mieszane uczucia bo przy okazji mogłyby zostać dotknięte sprawy delikatne.

Wiem, że to ma być tekst poważny, ale nie mogę się oprzeć przytoczeniu mojego pierwszego skojarzenia, gdy o tym dotykaniu spraw delikatnych słuchałem. Wczułem się wtedy w poetykę, do której towarzysz Miller już nas zdążył przyzwyczaić i wyobraziłem sobie, że mogłoby równie dobrze chodzić o gorszące dotykanie przez członków komisji delikatnych fragmentów czy tam połaci ewentualnych członkiń. Taki żarcik niestosowny…

Już tak całkiem poważnie pomyślałem, że te „mieszane uczucia” Millera pojawiły się w oczywistej koincydencji czasowej z pomysłem kolejnej komisji śledczej, w której Miller miałby uczestniczyć na diametralnie odmiennych zasadach niż w ewentualnym śledztwie parlamentarnym przeciwko Macierewiczowi. Wygląda mi na to, że zauważył, jak zresztą i ja, że partia Macierewicza jakoś niezbyt jest głośna w domaganiu się komisji i Trybunału dla naszych „biznesmenów z Kiejkut”. W każdym razie nie tak głośna jak inni. I może w tym właśnie zobaczył jakąś tam szansę i złożył publicznie taką dość ogólna ofertę.

Oczywiście można zauważyć, że do powołania komisji śledczej w sprawie Macierewicza obecnej władzy SLD nie jest absolutnie potrzebna. To prawda. Tyle, że, choć może się mylę, zapał w tej sprawie zdaje się gasnąć też w samym PO. Sam słyszałem jednego z prominentó1) tej partii, zastanawiającego się przed obiektywem kamery czy „jest sens tworzenia Macierewiczowi kolejnej okazji do snucia…” Czego snucia nie zapamiętałem. Zatem PO tez zaczyna chyba być sceptyczne. I nawet mam swoją teorię czemu.

Ujawniony ostatnio i mielony do obrzydzenia przez media przy użyciu kogo tam się udało pojmać na ulicy i zaciągnąć do studia, tak zwany „audyt Wassermanna” pokierował sprawę w kierunku niebezpiecznym także i dla obecnej władzy.
Wrzeszczący jak opętany o „Macierewiczu- zabójcy z Afganistanu” Palikot chyba faktycznie tego nie łapie (choć z nim to jest tak, że nigdy nie wiadomo kiedy nie łapie a kiedy nie chce łapać) bo wszedł w fazę głuszca. Nie tylko zresztą on jeden z „naćpanej hołoty” o czym na koniec wspomnę.

Gdyby faktycznie przyjąć optykę głuszca-Palikota i założyć, że Macierewicz rozwalił w tak zwane drebiezgi nasz wywiad, kontrwywiad i co tam jeszcze mógł, należałoby zapytać rządzących obecnie, czy przez te wszystkie lata oni tego nie zauważyli. Bo wygląda na to, że dowiedzieli się o tym właśnie z „Gazety Wyborczej”. Co jest o tyle dziwne, gdy słucha się niezawodnego pana Radosława, tłumaczącego usłużnie, że materiał nie miał żadnych klauzul a był tylko „do użytku wewnętrznego”.  Jeśli tak jest, rządzą nami niewątpliwie debile. A to znacznie gorsze niż wszelkie Macierewicze świata! Jeśli natomiast  szybko dowiedzieli się, że wywiad nie istnieje, a zatem nie da naszym chłopcom w Iraku i Afganistanie należytego wsparcia wywiadowczego, jak mogli ich tam wysyłać?
Ktoś powie, że owszem, rozwalił ale oni, jak na fachowców przystało, szybko się dowiedzieli i zaraz naprawili.

I tu przejdę do humoreski, którą j wspominany nie raz wcześniej TVN zaprezentował wczoraj. Był to wywiad z „asem wywiadu”, panem Makowskim, który za sprawą Macierewicza tym „asem” być przestał. Poza wieloma mądrościami powiedział on także i to, że wywiad powinno się budować 40 lat. Ergo jeśli Macierewicz nie był w stanie zaakceptować faktu, że jesteśmy skazani po wsze czasy na wywiad komunistycznego państwa, w 1976, miast zabawiać się w jakieś Komitety Obrony Robotników, powinien zabrać się za budowę służb specjalnych. Kiedy „4 czerwca skończył się w Polsce komunizm” byłyby jak znalazł! Tylko pod takim warunkiem rozpędzanie WSI miałoby jakiś sens.

A skoro już wspomniałem o tokującym Palikocie, odnoszę wrażenie, że za niedługo może mu się od natłoku ewentualnych komisji wszystko popitolić. Tym bardziej, że mam mu do zaproponowania jeszcze jedną komisję.

Kiedy na jaw wyszyły ostatnie poszlaki czy może tym razem nawet dowody, że faktycznie Centralna Agencja Wywiadowcza pozwalała sobie na naszym terytoriom ale poza naszą wiedzą i bez naszej zgody (mam taką szczerą nadzieję) stosować metody budzące dość powszechny sprzeciw i oburzenie, pojawiło się wiele głosów, które w krytyce tego procederu przekroczyły granicę groteski. Chodzi mi o tych, którzy z powagą tłumaczyli, jakie to nieskuteczne podczas pozyskiwania informacji  jest stosowanie tortur. Cóż w tym groteskowego? Ta pewność. Którą może mieć wyłącznie doświadczony praktyk.
I w związku z tym, że w gronie tych potencjalnych praktyków znalazł się pan Andrzej Rozenek, większa półkula „mózgu” partii Palikota, uważam, że Palikot powinien natychmiast domagać się powołania komisji, która wyjaśni gdzie ów Rozenek miał okazję sprawdzić nieskuteczność tortur jako metody śledczej i jakie metody uważa za efektywniejsze.
***
Tu takie posłowie, dodane przed publikacją do tekstu, napisanego wczesnym rankiem.

Przebieg „projektu Macierewicz” nie pozostawia wątpliwości, że realizowany on jest przez „profesjonalistów”. Nie pozostawia też wątpliwości co do poziomu tychże. A zatem jest dowodem, że słusznie Macierewicz ich rozgonił.

wtorek, 28 stycznia 2014

Kijowski prospekt na Warszawę



Wydaje mi się, że naszym stosunku do tego, co dzieje się obecnie na Ukrainie, jaki by ów stosunek nie był, dominuje przede wszystkim brak orientacji w różnych zawiłościach spraw, które zaowocowały tym, co dzieje się za nasza wschodnią granicą. Ten brak orientacji, w różnym oczywiście stopniu dotyczy i takich laików jak ja i niewątpliwych znawców, w rodzaju Tadeusza Isakowicza-Zalewskiego. O tym ostatnim wspominam z racji jego nagłej reanimacji w mediach głównego nurtu, spowodowanej jego krytycznymi uwagami o tych, co jeżdżą wspierać kijowską rebelię. A że jeżdżą ci od Kaczyńskiego (ci od Tuska jeżdżą raczej do Świdnicy demonstrować jak Polacy umieją się bawić – taka złośliwostka) zatem ksiądz Tadeusz jest teraz jak znalazł.

Natłok informacji, często wymykających się schematom, jakimi chcielibyśmy widzieć wspomniane wydarzenia, sprawił, że starałem się nie zabierać głosu na temat, w którym orientację mam niewielką. Widzę, słyszę a często wręcz czuję natomiast, co dzieje się tutaj, u nas, więc staram się skupiać na naszym podwórku. No chyba, że ktoś z zewnątrz sam na nie wchodzi.

Wśród przekazów na temat dzisiejszego przełomu w Kijowie pojawił się poboczny, bardzo poboczny wątek, który jest właśnie takim drobnym naruszeniem naszego podwórka. Nie, to nie zarzut. Dla niektórych, domyślam się, będzie to pewnie nawet powód do dumy. Dla reszty zaś powód do kpin. Nie zdziwię się ani jednym ani też drugim.

Ja spróbuję odnieść się do tego poważnie, zaczynając od stwierdzenia, że tam, w Kijowie, o naszych sprawach widocznie wiedzą tyle samo co u nas o ich. Stwierdzenie pani Hanny Herman jest na to oczywistym dowodem. Jak wiadomo, zaproponowała ona, by nowym premierem Ukrainy, w miejsce ustępującego Azarowa, powinien być ktoś taki jak Donald Tusk.

- Nowy premier powinien być młodszy i rozumieć społeczeństwo - powiedziała w rozmowie z reporterką TOK FM. - To powinien być ktoś taki jak Donald Tusk. Taki równy facet. Odpowiedzialny i spokojny.*

Stonuję nieco zachwyt tych, którzy, jeśli nie wpadli w euforię nad tym wyróżnieniem naszego szefa egzekutywy to przynajmniej uśmiech podniósł im kąciki ust. Hanna Herman jest doradcą Janukowycza więc jej punkt widzenia raczej oceniałbym z dozą ostrożności. W końcu to otoczenie nadal ma a być może będzie miało zawsze rozbieżny punkt widzenia niż ci, których determinacja pognała na Majdan. I utrafienie w ten gust raczej chwalebne być nie musi.

Przejdźmy jednak na powrót do tej bardzo skondensowanej analizy politycznego formatu naszego premiera autorstwa pani Herman. I dla odmiany ją, tę analizę a nie panią Herman, poddajmy własnej analizie. Nawet nie chce mi się sprawdzać czy i o ile Azarow jest starszy od Tuska. Jeśli jest, byłby to jedyny element wypowiedzi pani Herman, który trudno byłoby poddać krytyce. Dalej jest już gorzej. Co do rozumienia przez Tuska społeczeństwa powiem złośliwie, że być może nawet i rozumie je, natomiast od dość długiego już czasu nie może liczyć na wzajemność. Skala tego niezrozumienia osiągnęła zaś poziom, jak tytułują gazety co jakiś czas, „najwyższy od…”. I tu się pojawiają punkty graniczne w postaci a to początku tej kadencji a to momentu objęcia władzy. Być może Tusk to faktycznie „swój chłop”. Problem w tym, że nie mam zielonego pojęcia z czyjego punktu widzenia „swój”. Znów wraca to coraz gorsze postrzeganie go przez obywateli, dla który „swój” on już dawno chyba przestał być. Myślę, że są pewnie jeszcze jakieś środowiska, dla których takim pozostał, tak go popstrzegają, ale to akurat byłaby perspektywa taka bardziej… nazwijmy ja „ukraińską”.

O odpowiedzialności i spokoju Donalda Tuska długo by mówić. Tu zresztą kontekst ukraiński także jest znakomitym tłem. Oczywiście chętnie byśmy braciom zza Buga oddali w prezencie naszego „swojego chłopa”. Tyle tylko, że o ile nam by się to bez wątpienia opłaciło, oni szybko mogliby tego pożałować.

O ile bowiem podziały na Ukrainie sięgają daleko w przeszłość, są uwarunkowane wieloma czynnikami rozmaitej natury, nas, jako społeczeństwo rozerwano na strzępy w zasadzie bez jakichś dramatycznych (choćby w porównaniu z tymi ze wschodu) powodów. I „swój chłop” miał w tym wyjątkowo doniosły udział.

Być może temat notki nie jest wart włożonego weń wysiłku. Jednak pokazuje on, że kijowska perspektywa naszych spraw też ma widoczne braki.

(co ciekawe Onet odsyła do TOK.FM, pisząc, że tam „więcej” a TOK.FM, dla którego tej wypowiedzi pani Herman miała udzielić, jakoś się nią nie chwali)