Nie
ukrywam, że ten rodzaj publicystyki, do jakiego trzeba zaliczyć
ostatni, głośny tekst Cezarego Gmyza nieszczególnie mi leży. W zasadzie
nie leży mi w ogóle. Swego czasu toczyłem tutaj boje z miejscowymi
specjalistami od „śledztw prenatalnych”, których nazwiska czy nicki
litościwie zachowam dla siebie. Jestem przekonany, że grzebanie się w
życiorysach przodków samo w sobie do niczego nie prowadzi bo
czegokolwiek by nie próbowało wykazać, zawsze da się przeprowadzić
kontrdowód wskazujący, że i dobrej, przyzwoitej rodzinie może przytrafić
się oczywista menda a z bardzo poślednich nie raz wychodzili święci.
Niemniej
jeśli tekst Gmyza umieścić w kontekście, który obejmuje również
dyskusję wokół niego trudno nie zauważyć, że jedno dobre z niego wynika.
A może nawet dwa i pół. O tym pół, co mi do głowy przyszło coś tam
szepnę na koniec.
Wspomnianą
pierwszą korzyść z tego nie do końca chwalebnego śledztwa pana Gmyza
najłatwiej prześledzić w oparciu o wypowiedzi gości wczorajszej „kropki
nad i” i prowadzącej ją pani Moniki Olejnik. Byli tymi gośćmi pan Tomasz
Nałęcz i pan Adam Hofman. Pominę ich wypowiedzi dotyczące istoty sprawy
i skupię się na tym, co dotyczy właśnie kontekstu. Pan Hofmann
przypomniał publikację materiału o ojcu Kaczyńskich, publikowaną nie
gdzie indziej tylko w tygodniku kierowanym przez najgłośniej dziś
robiącego z siebie dziewicę w tej sprawie pana Tomasza Lisa. „Przypomnę
chociażby, jak Tomasz Lis zabrał się za nieżyjących rodziców Jarosława
Kaczyńskiego. Wtedy w programie u pani redaktor Olejnik takiego
oburzenia pan minister Nałęcz ani pani nie przejawiała” – zauważył pan Hofman. Ciekawie bardzo odpowiedział pan Nałęcz. „Pamiętam
ten tekst, bo przeczytałem go z dużym niesmakiem. Jeżeli pan poseł
Hofman jest ciekaw mojej opinii, to tak, to jest tekst, który mi się nie
podobał, i uważam, że tego typu teksty nie powinny się ukazywać w
polskiej prasie. Moje stanowisko jest tu jednoznaczne.” *
Jakkolwiek szkoda, że z takim opóźnieniem przyznał się pan Nałęcz do
tego „niesmaku” ale ważne, że przyznał się i na dodatek jego „stanowisko
jest tu jednoznaczne.” I to jest pierwszy pożytek z publikacji Gmyza.
Taki, że pan Nałęcz nie musi już skrywać a wręcz miał okazję ujawnić
publicznie i ten swój absmak i jego jednoznaczność. Bez Gmyza moglibyśmy
przecież pozostawać w tak zwanym „mylnym błędzie” że pan Nałęcz nie ma
nic przeciwko temu, by „kaczorom” w rodzicach grzebać. A tak wiadomo
już, że to niesmaczne i że pan Nałęcz nie ma co do tego wątpliwości.
Drugi
pożytek to skala publicznej autokompromitacji pana Tomasza Lisa. Ktoś
powie, że skompromitował się on do cna już dawno ale ja odpowiem, że
tego to akurat nigdy dosyć. Kiedy wejdzie się na portal „Na temat” ze
sporym rozbawieniem można najpierw popatrzeć na potraktowanie tematyki
(gustowne, fioletowe tło i tytuł wypisany białymi literami w czarnej
ramce) a później przeczytać dramatyczne pytanie pana redaktora
puszczającego swego czasu tekst o Rajmundzie Kaczyńskim – „Dlaczego prawica lustruje przodków swoich wrogów?”**
Jak
się jeszcze komuś od tego zajady ze śmiechu nie zrobią, zapraszam
głębiej, gdzie pan redaktor naczelny, publikujący swego czasu tekst o
Rajmundzie Kaczyńskim, pod tytułem „Owady łajnolubne” zamieszcza kilka
odpowiedzi na przytoczone powyżej pytanie.*** Nazywa je retorycznym ale
zaraz sam odpowiada na nie i to akurat jest w porządku bo kto lepiej
miałby opowiedzieć o lustrowaniu przodków przeciwników politycznych
jeśli nie redaktor tygodnika, który ma coś takiego dość świeżo na
sumieniu? Kto chce wiedzieć na co panu Lisowi lustrowanie rodziców
Kaczyńskich niech sobie czyta. Mnie wystarczy, że dzięki Gmyzowi pan
Tomek dowiódł jak bardzo myliłem się w swym przekonaniu jak wielkim
chwostem można się publicznie okazać i palantem na dokładkę.
Te
pół powodu na koniec dotyczy już samego Tulei a raczej jego
potencjalnych naśladowców. Pan sędzia dostał zasłużoną lekcję, że w
pewnych sytuacjach nadgorliwość warto zastąpić powściągliwością. To, co
dotąd było nazywane brakiem delikatności i niezamierzonym
relatywizowaniem zbrodni poprzedniego systemu nagle wyglądać zaczyna
zdecydowanie gorzej. Dalej jest niedelikatne i dalej relatywizuje ale
użyte przeze mnie w poprzednim zdaniu słowo „niezamierzone” nagle budzić
zaczyna wątpliwości. I abstrahując od rzeczywistych intencji pana Tulei
rozumiem tych, którzy teraz skłonni są twierdzić, że relatywizował
wypowiadając się w jakiś sposób jako „sędzią we własnej sprawie”. Myślę,
że na przyszłość raczy zastępować „stalinowskie” nie budzącym żadnych
wątpliwości „niewłaściwym”, „nagannym” albo „niezgodnym z prawem”. Bez
wycieczek w czasy, o których niewiele wie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz