piątek, 31 grudnia 2010

Rok tryumfu i rok klęski samorządów lokalnych.

Najgłośniej chyba brzmiąca oceną samorządowego oblicza III Rzeczpospolitej był chór głosów podnoszących absolutny tryumf „Polski lokalnej” w jesiennych wyborach samorządowych. Tryumf, którego podsumowaniem był opublikowany w „Rzeczpospolitej” artykuł Prezydenta Wrocławia, Rafała Dutkiewicza „Czasu mamy coraz mniej”* będący afirmacją samorządności lokalnej przeciwstawionej polityce centralnej jako symbolowi, powiedzmy za Dutkiewiczem delikatnie, zawiedzionych nadziei. Głos Dutkiewicza a jeszcze bardziej przeniesienie przez niego swej aktywności publicznej o próg wyżej, na szczebel województwa to sygnał istotny i nie przypadkowy. Może myślę się ale wydaje się on zapowiedzią jakiejś ogólnopolskiej inicjatywy ze strony jego samego, zapewne we współpracy z podobnymi mu niezależnymi politykami lokalnymi. Zresztą we wspomnianym tekście pojawia się jeden bardzo konkretny postulat wzmocnienia udziału samorządowców w kształtowaniu polityki państwowej.

Tyle zachwytów nad naszą lokalna samorządnością. Bo jej sukces tak naprawdę ma wymiar w dużej mierze propagandowy i sprowadza się wcale nie do zwycięstwa lecz zdecydowanie bardziej do skutecznej obrony. Poszerzenie stanu posiadania (takie, jakiego dokonał czy to Dutkiewicz czy Szczurek w Gdyni) jest tylko rodzajem skutecznego powstrzymania zakusów partii politycznych na przejęcie samorządów. Skutecznego w bardzo ograniczonym zakresie.

Jak pamiętamy głównym bólem komentatorów pochylających się nad Polska lokalną w przededniu wyborów było to ile sejmików „weźmie” PiS a ile PO i które metropolie padną ich łupem. Zaś „największym wygranym” obwołano PSL. Wszystko to najdobitniej pokazuje, że właściwie nikogo nie niepokoi tak duża rola partii politycznych i na tym szczebli rządzenia. Dutkiewicz czy Szczurek oraz im podobni, choć wcale nie tak ich mało biorąc pod uwagę skalę kraju to jednak bez wątpienia dla recenzentów naszej polityki efemerydy, „białe wieloryby” i bakterie zdolne do życia w oparciu o arsen. Coś, co się zdarza choć w zasadzie nie powinno. Nie przypadkiem przecież nawet na poziomie gmin (oczywiście nie wszędzie ale to już inna kwestia) obowiązuje promujący najbardziej partie działające na szczeblu krajowym próg wyborczy. Tu też partie chcą odgrywać pierwszą rolę.

Incydent spektakularnego sukcesu kandydatów niezależnych (z których zresztą o części raczej powinno się napisać „niezależni”) nijak się ma do ogólnego stanu samorządu terytorialnego i lokalnego władztwa. To ostatnie powoli przesuwa się w coraz większym stopniu z rzeczywistej władzy na pozycję kohabitacji. Z pozoru w ustrojowym usytuowaniu wójtów, burmistrzów i innych im podobnych lokalnych włodarzy nic się nie zmieniło. Z pozoru władzy mają tyle ile mieli jej dotąd. Nie zmieniły się wszak zapisy ustaw regulujących kompetencje samorządów. Ale, by sparafrazować sławne zdanie „był jeden kruczek, paragraf…”. W tym przypadku można podać na przykład art. 128 ustawy o finansach publicznych z 2009 r.** Kto ma jakiś związek z działalnością samorządów ten od razu będzie wiedział o co chodzi. A chodzi o coś, co na pierwszy rzut oka zdaje się zaiste charytatywną działalnością ludzi nazywających siebie „Państwem” w stosunku do samorządów. Chodzi o dotacje udzielane gminom, powiatom czy województwom na realizację pewnych projektów będących tak zwanymi „zadaniami własnymi” tych podmiotów. To, między innymi sławne „Orliki”, „schetywnówki” czy głośne ostatnio place zabaw budowane jako „Radosna szkoła”. Ale, czego już się głośno nie mówi, również stypendia socjalne dla uczniów czy dożywianie w szkołach. Ów art. 128 wyjaśnia, że w takiej sytuacji Państwo może dotować samorząd ale tylko do wysokości 80% wartości owego projektu. 20% samorząd musi dorzucić ze swoich.

Z pozoru to dla samorządu „świetny deal”. Ma to, co chce ale za 20% tego, co by musiała sama wydać. To jednak tylko połowa prawdy. Prawda, że ma i że za 20%. Ale nie jest prawda, że to, co chce.

Programy, które wymieniłem, przynajmniej te najbardziej spektakularne, są pomysłami politycznymi służącymi przede wszystkim sile rządzącej. I, co dla mnie nie ulega wątpliwości, służyć mają głownie propagandzie. A że dzieciom i kierowca na ten przykład również, cóż… inaczej tego przeprowadzić się po prostu nie da.
Istotne jest tez i to, że te pomysły są dość kosztowne a udział samorządów w nich to najczęściej aż 50% wartości.
Co w tym jednak złego, że gminy czy tam powiaty budują drogi, place zabaw i boiska? Przecież służyć to będzie ewidentnie obywatelom. Oczywiście że tak. Tyle, że ta kumulacja łaskawości Państwa oznacza też ni mniej ni więcej ale przejęcie przez Państwo kontroli nad znaczną częścią budżetów samorządów.

Oczywiście można powiedzieć, że przecież nikt nie zmusza wójtów i burmistrzów by brali te 50 czy 80%. Niby nie ale postawcie się w roli wybieralnego urzędnika, który ma świadomość, że jego wyborcy patrzą, słuchają i wiedzą, że tu i tam robią drogie, plac zabaw albo boisko. I mogą wypomnieć to w swoim czasie. I to boleśnie.
Jakie są tego konsekwencje? Przeróżne. Przede wszystkim rozregulowanie planów wydatków w wielu stosunkowo słabych finansowo podmiotach samorządowych. W efekcie często, wobec rozgrzebanej „schetynówki”, ta czy inna gmina rezygnuje na przykład ze środków na stypendia socjalne. Choć żaden cud nie sprawił, że znikły nagle w gminie takie potrzeby i dzieci mających prawo do wsparcia jest, ile było. Tak! Tak bywa wcale nie rzadko. Rezygnuje bo wpakowała swoje 50% w drogę i na 20% do stypendiów nie ma.

Ten dość długi wywód o tym jak łatwo zaszkodzić chcąc (powiedzmy) dobrze zakończę dwiema anegdotami. Pierwsza to historia, która zdarzyła się w jednym z naszych, polskich ogrodów zoologicznych. Tam to, w stadzie małp (gatunku nie pomnę) po dość długim okresie posuchy na świat przyszło młode. Stając się oczywiście z miejsca pupilem stada. Efektem tego był ciągnący się od głowy Az po ogon pas gołej skóry będący efektem „wygłaskania” sierści przez manifestujące w ten sposób swą miłość do małpki stado.

Druga opowieść to historia małego, zamieszkującego ubogie w roślinność tereny Afryki plemienia, któremu z uwagi na warunki zagroziło całkowite zniknięcie. Jakaś grupa aktywistów organizacji humanitarnych wpadła wówczas na „genialny” pomysł ulżenia losowi ubogich zbieraczy z afrykańskiej pustyni. Sprezentowali oto Afrykanom spore stado bydła. Po tym akcie humanitaryzmu plemię było zdecydowanie bardziej… nieszczęśliwe. Bo do niemałej troski o pożywienie dla siebie doszła jeszcze konieczność utrzymania przy życiu stada, które z powodu wygłodzenia szybko przestało dawać choćby mleko.

Tak to jest czasem gdy komuś się wydaje, że pozjadał rozumy i wszystko wie najlepiej. Albo gdy sądzi, że taki z niego spryciarz.

W całej tej smutnej historii stopniowego ubezwłasnowolniania samorządów największą ironia jest to, że procederu tego dopuszcza się ekipa mająca od zawsze na sztandarach i na ustach komunały o oddawaniu władzy ludziom, o wzmacnianiu władzy lokalnej, o skracaniu nosa, który państwo pakuje w sprawy obywateli. W praktyce zaś postępują całkowicie inaczej przekonani o swej wszechwładzy, wszechwiedzy i hurtowo wręcz pozjadanych rozumach.

* http://www.rp.pl/artykul/583002.html
** http://finansepubliczne.bdo.pl/images/stories/27_ustawa-o-finansach-publicznych-z-27-08-2009.pdf

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz