Dziś są moje urodziny. Z lat, które przeżyłem, choć ponad połowę przeżyłem w tamtym systemie co go zluzowała wolność- niedawna jubilatka , trudno byłoby wybrać rok, który ja pamiętałbym jako gorszy od tego, który właśnie kończę. Choć obiektywnie przecież nawet nie ma dyskusji. Ale nie pamiętam prawie wcale 1970 poza oburzeniem na wyparcie dobranocki przez któryś tam kolejny zjazd PZPR (w 1971). Podobnie jest i z 1976 kojarzącym mi się tylko z dość krótkim strachem rodziców czy da się przeżyć i z 1980 i następnymi pamiętanymi z perspektywy prowincji na której nawet SB i MO nie za bardzo się chciało… Poza tym było dzieciństwo i młodość rekompensujące różnymi zachłyśnięciami tamtą prawdę.
Może to powód do wstydu dla mnie ale i bez wątpienia dla wolnej RP, że nagle, w zamieszanej kolejnymi doniosłymi rocznicami tej rzeczpospolitej (mała litera pisanej jako model a nie konkret) tak boleśnie zadaję sobie pytanie o sens trwania. Tak swojego jak i jej. Wszak to coś nienormalnego w przypadku kogoś, kto jak ja umie cieszyć się życiem i je smakować i w przypadku czegoś, co miało być absolutną antytezą tego, czego upadek pamiętam i chciałbym go teraz świętować z całym przekonaniem i bez żadnych wątpliwości.
Jeśli miałbym sobie sam odpowiedzieć teraz na pytanie o to po co było tyle tych lat, najprędzej przychodzi mi odpowiedź wykrzyczana kiedyś w okolicznościach szczególnych. Wykrzyczana przez mojego brata gdy na własnej skórze testował był dotkliwie jakość politycznych osiągnięć kilku kolejnych ekip które jemu (i setkom jemu podobnych) „otwierały kolejne rynki pracy”. Tak eufemistycznie i dumnie nazywały wykopywanie przez granicę problemu, z którym nijak nie potrafiły sobie poradzić same, tu, na miejscu. Konsumował więc te owoce sprawności politycznej naszych „odźwiernych” żyjąc byle jak, bo takie były realia i wśród takich, którym to „byle jak” leżało jakoś tak bardziej niż jemu. Taki zagubiony całkiem mały odprysk świata. Rozmawiałem z nim zaraz po tym gdy dotarła do niego informacja o śmierci mamy bo miałem z nim ustalić kiedy go odbiorę z lotniska przed pogrzebem. Wtedy, zdruzgotany tym wszystkim co dostał i tym co mu zabrano, podał mi najuczciwiej sformułowany, praktyczny przykład sensu życia, jaki słyszałem. „Ja naprawdę nie potrzebuję wiele. Ja chciałbym po prostu normalnie żyć!”
I dziś powtarzam to za nim przekonany, że mądrzej się nie da. Wiem, że dla wielu będzie to płytkie, niemal zwierzęce. Ale mylą się albo w jakiś sposób tym wypomnieniem mi płytkości wypominają ją sobie samym. Nie umiejąc zmusić swej wyobraźni by im tamto „żyć” wypełniła jak najbogatszą treścią. Pod „normalnie żyć” można przecież upakować tak wiele! Dla kogoś będzie to kawałek ciepłej kurtki, dla innego koniec koszmaru oglądania własnych dzieci ze smutnymi twarzami przyklejonymi do wystawy sklepu z zabawkami albo słodyczami. Są i tacy, którzy za normę uznają możliwość kupienia tej czy innej książki albo udziału w jakimś wyjątkowym spektaklu. Albo możliwość wzucia ręcznie uszytej, zacnej pary butów. Ale i tacy co by choć o godzinę krócej chcieli czekać po nocy w kolejce do lekarza specjalisty.
Dla mnie byłoby tym normalnym życiem jest móc mijać się co dzień z Polską wymieniając uśmiech i zwyczajowe dzień dobry. Tyle jej by mi wystarczyło. Bezproblemowej, nie mającej do mnie o nic pretensji ani nie narzucającej mi się gdy z mego punktu widzenia moment jest niespecjalnie obojętny. I mnie przy niej pewnego, że z nią wszystko jak należy.
I tu pewnie znajdą się tacy co mi znowu wypomną płyciznę intelektualną i jeszcze kilka innych oraz to, że nie pojmuję wagi na zawsze uwiązanej do tej nazwy własnej. Ależ pojmuję. Zresztą pojmowałbym i czuł ją nawet gdybym tego nie chciał. Bo niosę ją, a czasem aż mi ciąży, od wielu lat.
I może z tego właśnie powodu pojmuję, że jest ona nie celem a narzędziem. Takim, bez którego żyć się nie da jak bez noża do krojenia chleba. Ale jest ona po coś a nie, tak abstrakcyjnie, dla samej siebie. Byt bez konkretnego przeznaczenia. Taka Ayers Rock postawiona przez Boga ku pustemu podziwowi gawiedzi jedynie. Choćby po to jest chyba by jakoś tak cudownie stłuc tę szybę co dzieli te dzieciaki od tych zabawek czy tam cukierków. Albo po to by stanąć w poprzek takiemu czy innemu odźwiernemu gdy znów ten otworzy kilka nowych „rynków pracy” i zechce tam wykopać kogokolwiek z tych, którym „rynku pracy” nie umiał otworzyć tutaj. U niej. Jest jak nóż do krojenia chleba… Można się też o nią skaleczyć.
Polska to pojecie bardzo pojemne. Wiem, że opisać je umiem w sposób szczątkowy bo na tyle tylko moje zmysły stać. Ale mam świadomość, że to ona jest bardziej dla mnie niż ja dla niej. Jeśli tego nie pojmie to gotów jestem jej to zademonstrować. Takiej Polsce jaka próbuje mi się wmusić i narzucić.
Wbrew pozorom i temu co ten i ów mówi, Polski nie dało się tak całkiem roztrzaskać na podejściu do pasa pod Smoleńskiem. A już na pewno nie da się ona za nic wcisnąć w salę plenarną na ulicy Wiejskiej. Często mam zresztą wrażenie że właśnie tam jest jej najmniej.
I z tego powodu coraz mniej podatny jestem na te bałwochwalstwa, które próbują Polskę utożsamiać z tym czy z innym ze zwykłych śmiertelników jako żywo podobnych do mnie. Może tylko zdecydowanie lepiej umiejących tym narzędziem o nazwie Polska wywijać. Z wprawą zawodowych nożowników. Jest w tym bałwochwalstwie grzech przedziwny bo popełniany albo przeciwko pierwszemu przekazaniu albo przeciwko rozumowi w zależności od tego w co ufność pokłada taki grzesznik- bałwochwalca. A ja już go nie popełnię bo zaraz po tym jak wierny staram się być pierwszemu przykazani słucham rozumu. Godząc dzięki temu bez trudności metafizykę z logiką. Te dwa porządki w których da się zamknąć wszystko.
I przez to, że sobie radzę z poukładaniem tego wszystkiego by boskie oddzielić od cesarskiego tak łatwo ostatnio mi wychodzi, że tak niewiele i zarazem tak wiele od tej mojej Polski oczekuję. Tego tylko właściwie by przestała o mnie i o sobie myśleć tak jak dotychczas. Jak rozwydrzony i przesiąknięty egoizmem bachor przekonany, że jest pępkiem świata. I że wrzaskiem, płaczem albo szantażem wymusi na mnie co tylko zechce. Ja już z tego wyrosłem a i na nią czas przyszedł.
I powinna pojąć, że jest tylko jak ten nóż do chleba po to bym dzięki niej mógł normalnie żyć. I to jest warunek wyjściowy naszej rozmowy o ułożeniu sobie przez nią ze mną jakichś bliższych relacji.
I to wreszcie pojąć powinna że jest w głowach i sercach milionów a nie w rachubach tych, którzy w jej imieniu zwykli się wypowiadać. I w ich słowach traktowana jako narzędzie szantażu. Wcale nie jak ten nóż, którym można przekroić bochen chleba.
Dziś są moje urodziny. I chciałbym wreszcie normalnie żyć…
ps. Jeśli z jedną sprawą skończy się dobrze to może nawet uznam, że nie było źle
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz