(tekst na dziś, wczoraj i resztę dni roku)
Dość długo za wyjątkowo wredny uważałem zabieg artystyczny stosowany przez pisarza lub autora scenariusza, polegający na tym, że przez niemal całą fabułę byliśmy uwodzeni przez któregoś z głównych bohaterów by na sam koniec być świadkami upadku lub śmierci naszego ulubieńca. Wtedy, gdy tak źle myślałem o wykorzystujących ten schemat, takie zwroty akcji doprowadzały mnie do białej gorączki. Pamiętam na ten przykład film „No way out” („Bez wyjścia”) w którym ledwie wytrzymując z emocji ściskałem kciuki za zmagania postaci granej przez Costnera ze skorumpowanym światem waszyngtońskiej polityki by na koniec dowiedzieć się, że trzymałem stronę KGB-owskiego agenta! No, minę wtedy musiałem mieć nie za ciekawą. Jak więc lubić takie zwroty akcji, które robią z nas prawie zawsze zawstydzonych samymi sobą kretynów?
Z czasem doszedłem do wniosku, że patent ten nie jest taki zły. Z wielu powodów. Być może przede wszystkim z tego, że uczy powściągliwości w wyrażaniu sadów jak też cierpliwości. Cierpliwości chroniącej przed tym, by te nie do końca powściągliwe i, co często się zdarza nierozsądne, sądy trzymać dla siebie do czasu póki coś ich nie zweryfikuje. Myślę, że taka lekcja potrzebna jest nie tylko mi, tej pani czy tamtemu panu ale zapewne nam wszystkim jako zbiorowości. Zwanej narodem.
Wańkowicz gdzieś tam wspomina jakąś książkę Katajewa (jako dziecko uwielbiałem puszczany średnio dwa razy w roku film „Samotny biały żagiel” skręcony na podstawie prozy tego autora a opowiadający losy dzielnych bolszewików) gdzie opisał on pewne miasteczko, w którym niemal wszystkie istotne obiekty, główna ulica i plac nosiły imię „byłego towarzysza Iwanowa”. Wzięło się to stąd, iż pochopnie, jeszcze za życia owej persony uczczono ją tak okazale i gdy nagle przestała być tego wszystkiego godna, zmiana nazw i tablic okazała się zbyt droga i kłopotliwa.
Nasza historia najnowsza skażona jest syndromem „byłego towarzysza Iwanowa”. W zasadzie trudno byłoby znaleźć taką postać, do której mniejsze lub większe grono upierdliwców o coś by się nie przyczepiło gdyby nagle próbować robić z niej „żywą ikonę”, „żywą legendę” czy „żywy pomnik”. „Żywy”… Choć prawdę mówiąc do martwych też się przypindalamy jakby czepianie się wszystkich o wszystko było jakąś naszą powszechna skaza genetyczną. Nieboszczyki też nie mają więc z nami, Polakami- mądralami, łatwego życia. Tyle, że oni mają już to gdzieś. Buja taki sobie na niebieskich Polach Elizejskich i to, czym próbuje się go ochlapać nie jego jest problemem. Co najwyżej tych, co usiłują dorzucić choć ci akurat nie za bardzo tę stronę problemu widzą. Reszta co najwyżej po głowie się popuka i tyle tego. A samo zjawisko czepiania się zmarłych jest tyle bezowocne co nieeleganckie i już. Delikatnie mówiąc.
Inaczej z tymi żywymi. „Pomnikami”, „legendami” czy też „ikonami”. Tu sprawa jest złożona. Z dwóch stron w zasadzie. Z tej, z której się rzuca i z tej, w którą się rzuca.
Pierwsza strona ma to do siebie, że łatwiej jej trafić. A jak trafi to boli. Czasem nie tylko trafionego. A jak wiadomo ból to tylko taki mechanizm obronny organizmu. Więc ten się broni. Tak jak umie. A nawet jak nie umie to próbuje.
Efektem zaś jest jakiś tam zestaw blizn i nieodmiennie, powszechny kac. Najczęściej omijający jedynie tych, co rzucają. Bo przecież nie po to mają tę swoją uciechę by zaraz czuć coś od uciechy tak dalekiego.
Najgorzej zaś jest w sytuacjach, gdy nam „syndrom byłego towarzysza Iwanowa” ujawnia się w swej postaci czystej. Będącej przeważnie takim qui pro quo, w którym towarzysz Iwanow, bohater bez dwóch zdań i pełną gębą, tak jakoś się rozbucha, że nie czekając aż go do ziemi zakopią i na jego miejsce postawią tuziny, dziesiątki albo i setki monumentów, wywinie taki numer, po którym wszystkim wokół zapał do wznoszenia monumentów z miejsca znika a pojawia się całkowita pewność, że towarzysz jest już absolutnie byłym towarzyszem.
Wiem, że kwestią sporną jest to, czy ten akurat towarzysz Iwanow jest nadal towarzyszem czy już jednak towarzyszem byłym. O to wybuchają wojny co potrafią na długo albo i na zawsze poróżnić tych, którzy bez dwóch zdań i jak jeden mąż towarzysza Iwanowa nagrodziliby pomnikiem gdyby był się w porę zawinął i zamienił ten świat na znacznie lepszy.
Celebrując zbyt świeże rocznice ciągle ćwiczymy i ćwiczyć będziemy problem „byłego towarzysza Iwanowa” bez końca. Tak uczy doświadczenie i wynikająca z niego logika. A z „byłym towarzyszem Iwanowem” świętowanie za fajne nie jest bo w zasadzie sprowadza się do kwiecistego opisywania jaka to z niego świnia tak naprawdę była gdy jeszcze był towarzyszem.
Pewnie najlepsze byłoby ustanowienie prawa, że Polak, jeśli już chce świętować czy czcić to wolno mu to jedynie celebrować, co zakończyło się nie bliżej niż sto lat wstecz i pod warunkiem, że nikt, kto jeszcze pamięta gdzieś się nie uchował przypadkiem czy zrządzeniem losu. Tak dla narodowej higieny psychicznej by nam się zasłużeni towarzysze w byłych towarzyszy nie zamieniali nagminnie.
[Opisywane przykłady nie dotyczą żadnych sytuacji konkretnych i są konkluzjami wyłącznie ogólnymi.]
Ale wiesz, jak lubię Cię czytać? Czasu nie mam ostatnio "absolutnie", ale tekst jest jak wakacje, dla mnie proza utrzymana w stylistyce rosyjskiej, tej dawniejszej; niezupełnie Czechow jednak, coś więcej, coś dodatkowego. Wypoczynek przy lekturze, choć zgodzić nie do końca bym się zgadzała. Bo co tu o Polakach, niektórzy bardziej doceniani dziś, niż przódy, przykład Gierek Edward.
OdpowiedzUsuńAle ...:)
Pozdrawiam bardzo serdecznie