Od dość dawna mam wrażenie, dla znacznej większości uczestników i obserwatorów politycznej debaty, parafrazując hasło Jarosława Kaczyńskiego z ostatnich wyborów, Polska jest najważniejsza w dość osobliwy sposób. Żeby wyjaśnić ten sposób pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, że uprawianie oraz mniej lub bardziej świadomy odbiór polityki sprowadzone zostały do pojmowania tego pojęcia w jakiejś odmianie demo, w której pewne funkcje i związane z nimi użyteczności zostały ograniczone lub wyłączone. Żeby było prościej i może bardziej wyraziście. Bez zapuszczania się w jakieś niezrozumiałe dla wielu i często niebezpieczne meandry.
Polityka w wersji demo, jak sądzę, musiała spodobać się po obu stronach barykady. Chyba najoczywistszym tego dowodem są reakcje „konsumentów” polityki.
Z jednej strony mamy coś, co pewnie w innych okolicznościach mocno by mnie zdumiało. Gdy Donald Tusk, w sposób godny, proszę mi wybaczyć porównanie ale nic bardziej adekwatnego do głowy mi przyjść nie chciało, orwellowskiego knura Napoleona redefiniował ostatnio etos swój i swojej partii, jego zwolennicy łyknęli to niczym przysłowiowe głodne pelikany. Gdy powiedział „Reformy mają tylko wtedy sens, gdy przy elementarnej odpowiedzialności za budżet dają ludziom satysfakcję z życia tu i teraz, a nie satysfakcję doktrynerom albo wyłącznie przyszłym generacjom.”*
nie słyszałem z ich strony jakichś wyraźnie słyszanych głosów rozczarowania ani oburzenia a już tym bardziej przypominania że przecież mieli razem „zmieniać Polskę”. Nie wiem co stało się z tymi trzema latami przekonywania, że będziemy „modernizować” i wszystkim temu podobnym. Wydaje się, że czas ten posłużył właśnie temu, by przekonać wyznawców, że jednak wersja demo jest zdecydowanie lepsza.
Jak jest po drugiej stronie sam odczułem na własnej skórze. Nie będę pisać o politykach bo tu da się tylko powiedzieć, że ze smutkiem oglądałem oddanie walkowerem kolejnych szans danych przez los a jeszcze bardziej rzez samego Tuska. Można powiedzieć, że przyniósł opozycji swą głowę na tacy a ta… Ta nie zauważyła! Łatwiej będzie mi to, o czym jest ten tekst, pokazać na przykładzie konfliktu z częścią komentatorów podzielających (jak mimo wszystko sądzę) moje polityczne zapatrywania, w który niechcący i nie wiedząc nawet, wpakowałem się gdy dałem do zrozumienia, że od opozycji, a przynajmniej jej istotniejszej części oczekuję, że zajmie się rzeczywistą walką polityczną a nie tylko bitwa o symbole. Polemika (jeśli oczywiście była) w większości spirala się na scenariuszu oczekiwania na krach Polski pod rządami PO, który wywoła gniew ludu, odbierze władzę rządzącym obecnie i odda opozycji.
I w tych dwóch schematach zachowań tkwi istota polityki w wersji, o jakiej piszę w tytule. Widać ją doskonale w tuskowej polityce „narodowego byletrwania” z założonymi rękami bo i z pełnym brzuchem. Póki co, pełnym… Widać ją też w radosnym zacieraniu rąk że oto stoimy nad przepaścią i już, już wyciągamy nogę by zrobić ten krok.
Obie postawy są równie idiotyczne. Tym bardziej im bardziej kibicują im ludzie, którzy swoje „tu i teraz” dopiero zaczynają i będą je mieć również za lat kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt. W warunkach takich, jakie będą skutkiem tego tuskowego, tak ślicznie i uczenie powiedzianego „mam w dupie to, co będzie później” godnego skrajnych populistów.
Czemu zatem tak to wygląda? Polityka w wersji demo, co pokazuje zarówno akceptacja „tu i teraz” jak i radosne czekanie na katastrofę przedefiniowuje część pojęć istotnych w uprawianiu tej profesji. Na pewno robi to z dotychczasowym znaczeniem pojęcia „celu”. Dziś niewątpliwie tym celem, a więc momentem, w którym wyświetla się komunikat „Misja ukończona” jest samo zdobycie władzy i jej utrzymanie. Zapomina się (lub „zapomina”) o tym, że tak naprawdę władza jest nie celem a mechanizmem, narzędziem służącym realizacji celów obądź dochodzenia do nich. Ze nie powinno się jej zdobywać dla niej samej.
Oczywiście polityków rozumiem. Im tak jest łatwiej a takie spojrzenie ich pracę (bo to przecież ich praca) czyni pozbawioną wielu kłopotliwych sytuacji. Jak choćby opowiadania się przed wyborcami ze spraw obiecanych.
Nie pojmuje natomiast tak zwanych „świadomych wyborców”. Przecież ich świadomość jest na tyle wystarczająca by zdali sobie sprawę, że po tym „teraz” będzie też jakieś „kiedyś” w którym jak nie oni to ich dzieci będą musiały jakoś żyć. I że przez to, czemu dziś tak klaszczą lub co przyjmują bez większego sprzeciwu to „kiedyś” wyglądać będzie jak kabaretowy skecz, w którym „władza” i „obywatele” prowadzą dialog:
Obywatele – Są emerytury?
Władza – Nie ma!
O – Są jakieś inne świadczenia socjalne?
W – Nie ma!
O – Jest wzrost gospodarczy?
W – Nie ma!
O są nowe miejsca pracy?
W – Nie ma!
O – To co jest?
W – Ja jestem! **
Opisany przeze mnie sposób uprawiania polityki zmusza do tego by na Polskę, co „jest najważniejsza” patrzeć w sposób specyficzny. Jak na zdobywaną na przeciwniku przez drużynę skautów chorągiewkę lub na przejętą w toku gry piłkę. Zdobycie ich kończy grę.
Game over!!!!1
PS. Może uznacie że jestem stronniczy ale cytat z Tuska to dla mnie najbardziej kapitulancki, najmniej ambitny i najgłupiej wyrażony sposób przyznania się do porażki przez polskiego przywódcę w ostatnim dwudziestoleciu.
* http://wyborcza.pl/1,75478,8215658,Tu_i_teraz_Tuska.html
** wzorowane oczywiście na fragmencie programu TEY-a (chyba to jeszcze był TEY…) „Z tyłu sklepu” i na starym dowcipie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz