Od jakiegoś czasu coraz częściej czy to z ust polityków PO czy mniej lub bardziej z nimi zaprzyjaźnionych mediów słychać coraz bardziej niecierpliwe i natarczywe sugestie, że sprawa krzyża spod Pałacu na Krakowskim Przedmieściu powinna zostać załatwiona „w obecności Jarosława Kaczyńskiego”. Biorąc pod uwagę wcześniejsze stanowisko tychże samych ust i mediów można by zapytać cóż się w statusie krzyża, będącego dotąd ponoć wyłączną własnością pana Komorowskiego, Episkopatu i bliżej nie określonych harcerzy i w całej sprawie zmieniło ze czyni się te koncesje na rzecz kogoś, kto dotąd „bezprawnie zawłaszczał”. Taki obrót rzeczy czyni wszak owo dotąd karygodne „zawłaszczanie” czymś jak najbardziej sankcjonowanym. Takie podejście i taka zmiana optyki to istna lekcja braku poszanowania dla legalizmu i nasi szanowni legaliści z PO muszą mieć istotny powód by na coś takiego pójść a nawet domagać się tego. Cóż legło u podstaw tej zmiany stanowiska?
Na samym początku, przynajmniej dla ludzi z otoczenia Tuska, wszystko wydawało się proste i oczywiste. Największym zagrożeniem, choć na miły Bóg, nie wiem dla czego zagrożeniem, miał być kult Lecha Kaczyńskiego rodzący się już w momencie gdy na Krakowskie Przedmieście zaczęli przychodzić pierwsi ludzie chcący oddać cześć ofiarom katastrofy. Pierwszym sygnałem tej bezsensownej wojny (bezsensownej bo wiara w to, że Lech Kaczyński nagle wstanie z martwych i zagrozi wyborczym planom PO to oczywisty idiotyzm) był telefon jakiegoś anonimowego (mam szczerą nadzieje że anonimowego do czasu) palanta, który zadzwonił do krakowskiej Kurii z awantura po upublicznieniu decyzji o wawelskim pochówku. Od tego momentu zapewne do teraz ludzie PO sądzili, ze walczą z mitem, który swe źródło ma w woli lidera PiS i jego otoczenia. W głowach im nie postało, że może on mieć swe źródło w woli i oczekiwaniach ludzi, którzy z PiS identyfikują się w sposób dość szczególny. Taki, w którym PiS jest raczej pewnym instrumentem niż wartością samą w sobie. Myślę, że przebieg tego, co zwykło się w pewnych środowiskach określać jako „awanturę o krzyż” wynikło właśnie z tego braku zrozumienie przez ludzi Tuska z kim tak naprawdę mają do czynienia. Przeniesienie przez nich modelu uwielbienia pewnych środowisk skupionych wokół „obozu światłości” na tamtą grupę stało się ostatecznie i powodem eskalacji konfliktu jak też niezauważonym przez nich do dziś otwarciem frontu w miejscu w którym akurat PiS-u nie było. A już największym błędem było zlekceważenie przeciwnika.
Efektem całego tego niezrozumienia jest to, że dziś PO (wspierane przez działających z niepojętych dla mnie pobudek hierarchów Kościoła) toczy wojnę nie wiadomo o co i nie wiedząc z kim tak naprawdę. Bo przecież nie z PiS. Świadczy przecież o tym to wspomniane na początku nawoływanie by Jarosław Kaczyński stanął „po słusznej stronie” i również zaangażował się w flekowanie ludzi stojących pod krzyżem.
To, co w sprawie zdarzeń na Krakowskim Przedmieściu oglądamy, głownie w mediach, jest znakomitą ilustracją prawdziwości powiedzenia że jeśli Bóg chce kogoś ukarać to mu rozum odbiera. Pierwszym przejawem braku rozumu pana Tuska i jego podręcznych było wypowiadanie wojny nieżyjącemu więc niegroźnemu Lechowi Kaczyńskiemu. Ktoś może zwrócić uwagę, że Lech Kaczyński jednak dla PO był groźny. A owszem, był i jest. Ale wyłącznie Kaczyński poniewierany i odsądzany w stylu biłgorajskim od czci i wiary. Hołubiony i uczczony jak się tylko dało stawał się wręcz sojusznikiem wielkodusznej i potrafiącej wznieść się ponad wszelkie zaszłości władzy. Zamiast tego władza, metodą słonia w składzie porcelany, zgromadziła przed pałacem nieugiętych, próbowała się z nimi szarpać o krzyż, próbowała upokorzyć ich tabliczką wielkości znaczka pocztowego nie wiadomo ku czyjej pamięci wstydliwie czy raczej z pogardą wmurowaną w ścianę. Do tego dochodzi cała masa głupich wypowiedzi. Jak choćby ta wczorajsza odpowiedź pana Niesiołowskiego na ofertę rozmów o kompromisie złożoną przez ludzi spod krzyża. Żałośnie i beznadziejnie wyszedł mówiący z pogardą o, jakby nie patrzeć na nich, obywatelach Polski ponoć demokratyczny polityk, który swą polityczna drogę zaczynał od planów wysadzania pomnika, napadów na kasjerki i kradzieży maszyn do pisania. Jeśli dla niego ci ludzie są niegodni szacunku to kim jest on sam?
Na początku wydawało się, że gra PO jest jasna. Że ma do wyboru albo wynieść Lecha Kaczyńskiego na cokoły i karty podręczników historii albo odesłać go do lamusa niepamięci. Złudzenie tego, że druga opcja jest możliwa doprowadziło PO do całkiem innego wyboru. Wyboru , w którym obie możliwości oznaczać będą a raczej już oznaczają porażkę tego środowiska. Tyle, że porażkę albo z zachowaniem śladowych resztek honoru (powiedzmy, że jest to jeszcze możliwe) albo porażkę w nimbie awanturnictwa i pogardy dla obywateli. Ta diabelska alternatywa to kompletny odwrót ku pokornemu uznaniu, że Kaczyński i pozostałe ofiary 10 kwietnia zasługują na bezwarunkowe uczczenie i tym samym przejście do historii albo przejście przez „rozdających karty” ludzi PO do historii en masse jako banda durniów, którzy z niejasnych powodów (bo pewien jestem że nigdzie na świecie postępowania Tuska i jego trzódki nikt by nie zrozumiał) dopuścili do rozpętania awantury, której nikt mający choćby śladowe resztki rozsądku chcieć nie mógł. Oczywiście na kartach historii nikt ich nie nazwie durniami. Raczej poleci po nazwiskach. I w związku z tym wcale się nie dziwię, że tak chętnie teraz zapraszają do swego grona Jarosława Kaczyńskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz