Wydaje mi się, że przeciwnicy PO i obecnego Premiera od dawna, jeśli nie od zawsze oczekują, że wreszcie na jaw wyjdą jakieś nasze, rodzime „taśmy Gyurcsany’ego” na których Donald Tusk bez owijania w bawełnę, w poczuciu bezpiecznej dyskrecji partyjnych gabinetów powie to samo co jego niedawny węgierski odpowiednik. „Kłamaliśmy rano, kłamaliśmy wieczorem…”. To nie zdarzy się z powodów oczywistych. Przede wszystkim chyba z tego, że o tym nikogo już przekonywać nie trzeba a i sam Tusk ma świadomość, że wirtualny charakter „osiągnięć” jego rządu jest doskonale znany nie tylko jego partyjnym kolegom ale też zwolennikom i przede wszystkim przeciwnikom.. I w tym sęk. Żadna ekspiacja ze strony Tuska nie nastąpi bo nikt jej nie oczekuje. Bo na ten temat wszyscy już maja i wiedzę i opinię.
Ciekawym przyczynkiem do tego braku jakichkolwiek oczekiwań wobec obecnej ekipy jest choćby główna teza opublikowanego w dzisiejszej „Rzeczpospolitej” tekstu Piotra Winczorka „Nie bójmy się władzy jednej partii”. Teza ta brzmi „Jeśli wyborcy nie dostrzegają niczego groźnego w oddaniu ważnych stanowisk w państwie w ręce jednej opcji politycznej, to można nad tym ubolewać, ale nie można się temu przeciwstawić”. Nie chcę rozwodzić się nad resztą stwierdzeń Winczorka ani nawet polemizować z owym „można ubolewać” choć to „ubolewanie” z automatu niejako jest dla mnie dyskusyjne, bo nie o istocie demokracji chcę mówić. Nawet jeśli ta demokracja byłaby monopartyjna.
Dużo ciekawszą kwestia jest wspomniane już przeze mnie wyżej przesunięcie całości (!) politycznej debaty w sferę sporów wirtualnych. Przyglądanie się temu dość absurdalnemu wizerunkowi polityki AD 2010 pokazuje jak bardzo zmieniają się zarówno główne akcenty dysputy jak tez symptomy, o które trzeba opierać opinię o tym, co dzieje się w przestrzeni niewirtualnej. Choć bez wątpienia mogłoby się wydawać to czymś w rodzaju teatru absurdu coraz częściej jest tak, że oceny tworzymy w oparciu o tak przewrotnie konstruowane schematy jak choćby ten, zasłyszany niedawno w miejscu publicznym: „Premier wystąpił w telewizji znaczy, że jest niedobrze”. Co ciekawe, w zasadzie jest to schemat, który ewidentnie idzie wbrew intencjom tych, którzy temu Premierowi doradzili wspomniane wystąpienie. Ta sytuacja, mająca jakiś tam ładunek komizmu, tak naprawdę dla obecnej (i w zasadzie dla każdej innej) władzy jest szalenie niebezpieczna bo świadczy o tym, czego nigdy nie wolno wykluczać gdy się ma do czynienia z dość liczna zbiorowością. A szczególnie gdy się ma do czynienia z taka zbiorowością jaką stanowi społeczeństwo. Chodzi mi o nieobliczalność. Dotąd największym atutem obecnej władzy była umiejętność panowania nad opinia publiczną. Można oczywiście dyskutować czy mam rację czy nie ale ten luksus może obecna ekipa traktować jako coś, co przeminęło. Zgadzając się z tezą Winczorka sądzę, że opiera się ona jednak nie na społecznej akceptacji lecz na coraz większej obojętności. Obojętności, która wyprzedza brak akceptacji.
Ten brak nadejdzie bez wątpienia. I wcale nie jest on uzależniony od jakiegoś spektakularnego zawału państwa. Bo ten wcale nie musi nastąpić. Wystarczą wyłażące w większych lub mniejszych fragmentach dowody na to, że cały obiecywany sukces to taka „wioska potiomkinowska” oparta na kilku kijkach.
Wczorajsze (i, sadząc z tytułów w gazetach, dzisiejsze) zdominowanie przekazu medialnego przez dyskusję o emeryturach mimo tego, że próbowano podsunąć obywatelom temat zdawałoby się, znacznie atrakcyjniejszy, pokazuje, że dyktowanie opinii publicznej przez PO-wskich speców od PiAru to już przeszłość. Wczorajsze zapowiedzi czy to „transferów” do PO czy też „sukcesyjnej rzezi” w PiS jakoś nie porwały społeczeństwa. Myślę, że stoi za tym, wbrew intencjom tychże speców, przekombinowanie „afery krzyżowej”. Przekombinowanie o tyle bolesne, że doprowadziło ono do finału, w którym tak naprawdę partia rządząca pozostała na polu bitwy mają przeciwko sobie wcale nie tego przeciwnika, którego mieć chciała. Bo grupa spod krzyża (mimo tego, że taka „Wyborcza” co i rusz wychwytuje w niej jakiegoś „świętokrzyskiego radnego z PiS-u” czy kogoś podobnie dającego się jednoznacznie przypisać) to jednak zbiorowość anonimowa i jednoznacznie nieokreślona. A do tego dużo bardziej niebezpieczna jako przeciwnik niż panowie od PiAru sądzili. Bo, w odróżnieniu od „ludzi władzy” dokładnie wiedząca o co walczy i przez to zdeterminowana.
Wiedzący o co walczą… Brak takiej identyfikacji to jest chyba najpoważniejsze niebezpieczeństwo, jakie stoi przez Platformą Obywatelską. Jeśli z samej góry płyną sygnały, że nie należy zbytnio brać poważnie i przyzwyczajać się do „tez programowych” to prędzej czy później musi zabraknąć jakiegokolwiek pozytywnego lepiszcza trzymającego cały obóz w kupie. Wbrew pozorom trwalsze jest poczucie oblężenia łączące polityków i zwolenników PiS. Dla PO pozostaje już tylko demoralizujący status „partii władzy” i kompletnie „antykoncepcyjne” ruchy by ten status zachować.
Póki co wyprane z wszelkich ambitnych oczekiwań społeczeństwo będzie patrzeć i nie przeszkadzać. Przyzwyczajając się do monopolu jednej partii. A kiedy już się do niego przyzwyczai to nikt, bez względu na to jakiej maestrii PiArowskiej użyje, nie będzie w stanie przekonać tegoż społeczeństwa, że za ten czy inny przewał, przekręt czy cokolwiek innego, co społeczeństwo źle odbierze, odpowiada ktokolwiek inny niż monopartia. Nie pomoże żadne tam szczucie czy to Kaczyńskim czy Rydzykiem albo mydlenie oczu tym gdzie i na jakich warunkach przejdzie Kluzik- Rostkowska. Bo to społeczeństwo będzie miało poniżej krzyża. Tak to jest z tą akceptacją monopolu.
Jednym słowem monopol bywa przyjemny i przydatny ale prędzej czy później musi źle się skończyć. Kwestią, póki co, nie do odgadnięcia jest tylko to, dla kogo się skończy źle. Że dla PO to jasne a pytanie dotyczy tego, jak bardzo źle skończy się tez dla nas wszystkich.
* http://www.rp.pl/artykul/527226-Winczorek--Nie-bojmy-sie-wladzy-jednej-partii.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz