„Nie
męczcie mnie” zwrócił się do dziennikarzy Donald Tusk, gdy podczas konferencji,
na którą przybył, by się kolejny raz pochwalić, że Polska rośnie w siłę a
ludzie żyją dostatniej, został zapytany o dostatnie życie ludzi, których w
Lubelskiem, zgodnie z odwiecznymi prawami natury, „zaskoczyła” zima. Tylko
refleksowi, co to zaowocował szybkim postawieniem na nogi teatrzyku objazdowego
pod nazwą „Tusk załatwia sytuację kryzysową”, zawdzięcza Premier to, że jego
wypowiedź nie zrobiła równie wielkiej albo i większej kariery medialnej jak
sławne „Sorry” pani Bieńkowskiej. Choć zasłużyła po tysiąckroć. Trudno
zaprzeczyć, że reakcje spontaniczne, wywołane zaskoczeniem, bardzo wiele mówią
o człowieku. Więcej niż te wystudiowane, wyrachowane i przegadane ze specami od
wizerunku. Tak więc sądzę, że mimo postawienia na nogi tych, którzy na nogach
powinni być już od dawna, Donald Tusk ma po prostu w dupie jakieś tam
Lubelskie. I nie tylko Lubelskie.
„Manie
gdzieś” przez Tuska nie ogranicza się niestety do Lubelszczyzny. Jakoś
szczególnie mu ona nie podpadła. Po prostu jest na długiej liście Tuska. Na
liście, która zdaje się obejmować pełen zakres funkcjonowania państwa. W
dramatycznym „nie męczcie mnie” zawarł Donald Tusk dramatyczny komunikat o
stanie swej kontroli nad sprawami państwa. Choć formalnie jest ona jak
najbardziej w porządku, bo przecież zawsze może Tusk chwycić telefon i potraktować
jakąś tam Szołno-Koguc jak dostawcę pizzy, w rzeczywistości chyba już dawno
przerosła wyobraźnię Tuska.
Może
to śmieszne, ale odnoszę wrażenie, że polityk ów brał władzę przekonany, że
wszystko, co się z nią wiąże, musi rodzić się w jego gabinecie. I dramatem dla
niego jest, że czasem jest gołoledź, zdarza się grad czy tam orkan „Ksawery”,
że temperatura potrafi spaść poniżej zera. On tego przecież nie planował i nie
dawał na to zgody. Zapomniał albo nawet nie załapał, że dostał posadę szefa
egzekutywy średnio silnego państwa o gównianym położeniu geopolitycznym a nie
Pana Boga. Kiedy to sobie uświadomił, musiał przeżyć prawdziwy wstrząs. I chyba
jeszcze się z niego na tyle nie otrząsnął by pojąć, że jego obowiązki są
zdecydowanie bliższe obowiązkom ciecia z miotłą niż roli Demiurga, który może
wykreować wszystko.
Z
tym „mylnym błędem” i wynikającą z niego kaleką kreacją „tuskiej”
rzeczywistości wiąże się największy w moim przekonaniu problem Polski i Polaków.
Ja rozumiem, że się go zwykło nie zauważać a jeśli nawet, bagatelizuje się go,
bo w związku z nim nikt głodem nie przymiera a w rurach nie przestaje buzować
ciepła woda.
Ale
to jest jak z rakiem. Gdy się on trafia, przeważnie nie smarcze się uporczywie,
nie kaszle do bólu płuc, nie leży w gorączce. Często objawy są takie sobie a i
pojawiają się dość późno. A skutek jest, wiadomo jaki.
Tak
też jest z rakiem, który zżera nasze społeczeństwo. Zapuszczonym nam w ramach
„projektu”, realizowanego przez Tuska i jego ekipę. Wiem, że Donald Tusk ma „na
sumieniu” klasyczne wykształcenie historyczne. Naczytał się pewnie, tak jak i
ja oraz (prawie) każdy kto takim samym wykształceniem się legitymuje, o bardzo
skutecznej metodzie „divide et impera”.
Nie doczytał chyba jednak, że stosowano ją na społeczeństwach i elitach
mających lub mogących mieć jakieś antagonistyczne wobec Rzymu interesy. Nie
bywał nią objęty Senatus Populusque Romanum. W każdym razie po rozprawie z
Grakchami. Zatem trudno takie działania usprawiedliwiać.
Chyba, ze się od razu przyjmie, ze dla rządzących społeczeństwo jest bytem
antagonistycznym.
Nam
niestety „Populus Romanus”, za sprawą przeniesienia na nasz grunt rzymskich
konceptów, zaczął dzielić się na plemiona i barbaryzować. Ja wiem, że w zamyśle
Tuska i jego ekipy podział miał być czytelny. „My” to ci dobrzy, kulturalni a
barbarzyńscy to „oni”, czyli wszyscy, którzy nie spełniają zasadniczego
kryterium przynależności do „My”. A tym kryterium było opowiedzenie się po
stronie Tuska.
To
oczywiście nie wyszło a skutki tego „nie wyjścia”, jak mi się wydaje, odczuwać
będziemy jeszcze długo po tym, jak już nikt nie będzie w stanie przypomnieć
sobie kim był jakiś tam Tusk. Mam oczywiści nadzieję, że będziemy je odczuwać
tylko jako pewien wewnętrzny dyskomfort czy absmak. Nie tak, jak odczuł to Marek
Rosiak, Paweł Kowalski czy nawet ów spostponowany niedawno Leszek Miller. Ktoś
tu pewnie oburzy się takim zestawieniem. Jeśli tak, to go pooburzam jeszcze
bardziej dodając Wojewódzkiego i Miecugowa. Bo nie ma wytłumaczenia dla takiej
metody rozstrzygania o racjach. Jeśli ktoś znajdzie wytłumaczenie dla bicia
pana Kuby czy Grzegorza Miecugowa, niech nie śmie się nawet oburzać gdy ktoś
zacznie „rozumieć” Cybę. To jest patologia, zafundowana nam w pakiecie, w ramach
wspomnianego „projektu” Tuska.
Nie
wiem czy „rządzenie przez podział” jest nieskuteczne systemowo czy też w naszej
odsłonie posunęło się zbyt daleko. Niemniej jednak to państwo nie działa. Zachowując
sztafaż w postaci tabliczek na budynkach i zapełniających te budynki kadr,
przewraca się o byle zaspę. I to w miejscu, w którym przewracał się rok temu, i
rok wcześniej.
Próba
„przykrywania” tego dyscyplinowaniem wojewodów, nakazywaniem im objazdów przysiółków
to klasyczne „pudrowanie syfa”. Rodzące pewne skojarzenia.
W
jednym serialu, zahaczającym o czasy stalinizmu pojawił się dowcip-zagadka.
-
Na polach rośnie pszenica, żyto i jęczmień. Gdy nadchodzi gradobicie, co zbiera
się pierwsze?
-
Pierwszy zbiera się aktyw.
Dziś
można śmiało zaproponować coś na podobną modłę.
-
Kiedy w Polsce zdarza się jakaś katastrofa, jakie służby pierwsze wkraczają do
akcji?
-
Służby prasowe Premiera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz