Właściwie dobrze
się stało, że premiera filmu Pasikowskiego o Kuklińskim zbiegła się w czasie z
rachitycznymi wprawdzie ale jednak próbami celebrowania naszego „powszechnego
zwycięstwa” przy okrągłym stole. Dobrze się stało, bo przy okazji dyskusji, nie
o okrągłym stole, bo tam, jak już napisałem „wygrali wszyscy”, co zaświadczył zresztą
pan Dudek diagnozujący paranoję u tych, co inaczej rzecz widzą, lecz o
Kuklińskim, unaoczniła się uniwersalna prawda, że większość gier, to gry o
sumie zerowej. W zasadzie chyba tylko Milo Minderbinder potrafił stworzyć
interes, w którym udział w zyskach mieli wszyscy, bez względu na to czy
pochodziły one z egipskiej bawełny w czekoladzie czy też ze sprzedanego Niemcom
nalotu na własną bazę. Przy okrągłym stole, niestety, nie powstał równie
sprawny syndykat. Oczywiście nie jest tak, że do końca się nie udał. Ilość i
różnorodność twarzy, które zaświadczają o zyskowności tego interesu nie tylko
może przekonywać ale nawet zaimponować. Jednak nie w ilości problem lecz w
strukturze.
I tu znów wracam
do dyskusji o Kuklińskim. Będącej również, i tu od razu zaznaczę iż niestety,
dyskusją o uczciwości, zasadach i charakterze. W tej dyskusji najlepiej widać
było jak kształtuje się struktura udziały w zyskach naszego syndykatu im. Milo
Minderbindera, zwanego III Rzeczpospolitą. Ten żenujący spektakl, w którym
recenzentami byli głownie dowodzący ostentacyjnie, że „czekistą się nie bywa
tylko jest do końca” agenci, którzy zawsze byli „po właściwej stronie”,
boleśnie wymusił na mnie jedno pytanie. Kiedy najpierw, przy okazji „sprawy
WSI” ewidentny idiota Makowski, wsadzony przez media w buty „superagenta”, opowiadał
na wizji jak to już, już miał zabić Bin Ladena i miał na to (!) „pozwolenie
góry” i kiedy kolejny idiota Dukaczewski donosił tak, że jeśli na Łubiance
jeszcze nie wiedzieli czy też nie domyślali się to się właśnie dowiedzieli, że
synowie Kuklińskiego jednak pewnie żyją, ja nie zastanawiałem się czy przy
okrągłym stole ktoś przegrał. Zastanawiałem się jak ci, co przegrali, mogli
przegrać, mając przeciwko sobie takie właśnie „służby” i na dokładkę jeszcze
reprezentujących je speców od przyjmowania obcej waluty w opakowaniach
zastępczych.
Gdybym miał
obstawiać co było największą siłą tych, którzy zdawali się mieć jakby mniej
argumentów w tamtej „ruletce” z 1989 nie szukałbym jej wcale w resortach
siłowych. Gdyby w nich była wtedy jeszcze jakaś siła, mogąca odwrócić koleje
losu upadającej właśnie PRL, zostałaby bez wątpienia użyta. Taki był nie tylko
autorament ale wręcz genotyp ludzi, którzy mieli te resorty w garści. Że byli
to zwykli bandyci, a raczej bandyci niezwykli wręcz, najlepiej pokazuje
operacja „maskowania” zbrodni na Przemyku. Co im szkodziło więc, poza brakiem
możliwości technicznych i taktycznych, sprawić, by się cała opozycja „przewróciła
na mydle” a następnie padła ofiarą „zbrodniarzy z pogotowia”?
Zatem co było
największym atutem tych pozbawionych już wtedy siły i reszty argumentów, których
za ten pełen kantów stół zaciągnięto? Myślę, że była nią wiedza tajemna. I nie
chodzi mi wcale o tę wiedzę, która dotyczyła brzydkich postępków niektórych
gości. Gdyby to o nią chodziło, nie byłoby dziś IPN-u. I to nie dlatego, że by
go nie stworzono. Nie byłoby IPN-u bo nie byłoby zasobów, którymi mógłby
zawiadywać. Wszystkie zachowałyby się jedynie na jakichś tam „kartach pamięci”
w prywatnych komputerach a pewnie i smartfonach oraz tabletach co
istotniejszych „czekistów” i ich oficjalnych „reprezentantów handlowych”. Wtedy
miałaby ona, ta wiedza, rzeczywistą wartość.
Chodzi mi o dużo
prostszą i znacznie istotniejsza wiedzę tajemną, którą wspomniani
„przedstawiciele handlowi” opchnęli niektórym z drugiej strony podczas tego
wiekopomnego celebrowania mebla. Prawda ta sprowadzała się do bardzo prostej
konstatacji, że DLA WSZYSTKICH NIE STARCZY. Nie starczy władzy, pieniędzy,
miłości obywateli i czego tam jeszcze, co w PRL-u było raczej niedostępne a w
„nowej” Polsce mogło się pojawić. I odgrywać decydujące role.
Oni, ci
„czekiści” i ci ich pomagierzy doskonale wiedzieli jaka musi być ta „nowa”
Polska zanim jeszcze za klecenie jej zabrali się ich antagoniści. Wiedzieli to oczywiście
znacznie lepiej niż ci klecący. Skąd wiedzieli? Bo to przecież oni jeździli po
świecie w ramach „central handlu zagranicznego” czy tam za sprawą dobrotliwego
pana Fulbrighta. Nie ci nieszczęśni idealiści w porozciąganych swetrach. Mieli
więc możliwość dokładnego obejrzenia „modelu docelowego” z wszystkimi jego
punktami wrażliwymi. Nie jeździli tam przecież szlajać się po jakichś Folies
Bergere czy innych wyzwalających jeszcze większe napięcie w dole brzucha
miejscach. Choć to też, bo i to mogło się przecież przydać.
Zatem trafny
dobór dysponentów tej wiedzy z drugiej strony i odpowiednie zreferowanie im
problemu jest clou tamtego układu. Myślę, że gdyby zechcieć sprawdzić dziś jak
wśród uczestników tamtej rozgrywki rozkładają się zmienne lokujące ich w strukturze materialnej
czy też opisujące ich partycypację w zachodzących przemianach i porównać je z
tymi samymi danymi w odniesieniu do całego społeczeństwa, wszędzie tam, gdzie
obiektywnie być jest lepiej albo nawet najlepiej, stanowiliby oni widoczną
nadreprezentację. I to jest ten kant- ojciec wszystkich kantów, który
ukształtował wszystko, co zdarzyło się po 1989 r. Im po prostu zaoferowano mapę
z drogą do składu konfitur. Nie mam wątpliwości, że drugi, jakby dokładniejszy
egzemplarz tej mapy ci z drugiej strony mebla zostawili sobie. Niemniej właśnie
wtedy powstała aktualna „struktura własnościowa”. Symbolem jej erygowania niech
będzie, bo chyba wtedy właśnie przestało mi nagle grać w duszy na przemian „Mazurkiem Dąbrowskiego” i
„Pierwszą brygadą”, pamiętna reklama książki Bujaka, połączona z
gloryfikowaniem rozpracowujących go „fachowców” ze służb.
Ktoś może
zauważyć, że tam, przy tym stole byli po prostu ci najlepsi z najlepszych.
Guzik prawda. Gdyby byli oni tacy „najlepsi”, nie byłoby żadnych „przemian” bo wszyscy
byliby albo w KC albo w Komisji Krajowej. Zależy który z tych bytów byłby
bardziej perspektywiczny.
Efektem tego, co
wyżej zasugerowałem, było to, że w roli odźwiernych „nowej Polski”,
odpowiedzialnych za reglamentację ról czy nawet stanowisk w rodzącej się
rzeczywistości wystąpili ci, którzy w tym samym czasie gasili światło w PRL-u.
I jak byśmy próbowali się z tym nie zgadzać, stajemy się bezradni właśnie w
takich sytuacjach jak ta, w której moralności i zasad uczą nas byli pracownicy raczej
prowincjonalnej ekspozytury KGB czy tam GRU, o wartości demokracji poucza nas
Kazimierz Kik, za jej ikonę robi modelowy wytwór niegdysiejszych „czerwonych
młodzieżówek” Kwaśniewski a już największym autorytetem jest były szef zarządu
politycznego najbardziej ruskiej z polskich formacji siłowych czasów „czerwonej
Polski” Bauman. Czasem tylko, by nie przeginać, do panteonu dopuści się
jakiegoś tam nieszkodliwego z wielu względów Bartoszewskiego.
Taka struktura
sprawia, że czymś naturalnym jest, że w Warszawie muszą stać ci „czterej
śpiący”. W końcu to jakby pomnik „ojców założycieli”.
Na koniec
odniosę się jeszcze do symbolicznej dla mnie rozmowy o wartości przemian, jaką
odbyli w gościnnym TVN-ie panowie dramaturg Demirski i aktor Żebrowski.
Demirskiego nie słuchałem bo mam alergię na porozsiadanych w klubokawiarniach z
przerwami na wizyty w telewizjach przeróżnych lewaków, którzy naprawdę, jak najszczerzej
uważają się za klasę najbardziej uciskaną. Natomiast Żebrowski, mający na
starcie handicap w postaci niestrawnego przeciwnika, zirytował mnie do bólu
trzewi. Posłużył się on bowiem prymitywnym wręcz argumentem, że to, co się
stało w 1989 było super, bo jemu dziś jest dobrze. Bo ma gdzieś tam w górach
kupiony za własne, zarobione pieniądze spłachetek, a tam kury, krowy a nawet
owce.
I do tego
sprowadza się ta cala okrągła dyskusja o „okrągłym stole”. Do stwierdzenia, że
niektórym jest dobrze a kiedyś wszyscy mieli syf. I że tak ma być bo takie są
odwieczne prawa natury. Wnikanie zaś w to ilu z tych, co mają dobrze, ma dobrze
bo, jak Żebrowski, tyrała na to ciężko a ilu ma, bo z dnia na dzień, co mnie do
dziś zdumiewa, z pucybutów stali się milionerami, właścicielami różnych
gdańskich banków, jest jakby nie na miejscu. Świadczy tylko o frustracji i
zazdrości. No pewnie, że zazdroszczę wiedzy jak to się robi, że w miejscu,
zmieniającym się w ekonomiczną „dziurę w ziemi” można nagle, i mogą to dokładnie
ci sami ludzie, którzy jakoś nie mogą równolegle zatrzymać tego zapadania się,
tworzyć prywatne fortuny. Dziś wiem oczywiście, że z jakichś tam przyczyn jest
to nieodzowny element powstawanie większości „dziur w ziemi”.
Ja wiem, w
każdym razie tak słyszałem gdyż dotąd nie miałem okazji ani przyjemności, że
ponoć pierwszy milion trzeba ukraść. Być może pierwsza po latach niewoli Polska,
by w ogóle zaistnieć, też musiała być ordynarnie zaje***a? Jeśli tak, to
przepraszam za ten cały tekst.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz