poniedziałek, 10 lutego 2014

Okrągły stół pełen kantów



Właściwie dobrze się stało, że premiera filmu Pasikowskiego o Kuklińskim zbiegła się w czasie z rachitycznymi wprawdzie ale jednak próbami celebrowania naszego „powszechnego zwycięstwa” przy okrągłym stole. Dobrze się stało, bo przy okazji dyskusji, nie o okrągłym stole, bo tam, jak już napisałem „wygrali wszyscy”, co zaświadczył zresztą pan Dudek diagnozujący paranoję u tych, co inaczej rzecz widzą, lecz o Kuklińskim, unaoczniła się uniwersalna prawda, że większość gier, to gry o sumie zerowej. W zasadzie chyba tylko Milo Minderbinder potrafił stworzyć interes, w którym udział w zyskach mieli wszyscy, bez względu na to czy pochodziły one z egipskiej bawełny w czekoladzie czy też ze sprzedanego Niemcom nalotu na własną bazę. Przy okrągłym stole, niestety, nie powstał równie sprawny syndykat. Oczywiście nie jest tak, że do końca się nie udał. Ilość i różnorodność twarzy, które zaświadczają o zyskowności tego interesu nie tylko może przekonywać ale nawet zaimponować. Jednak nie w ilości problem lecz w strukturze.

I tu znów wracam do dyskusji o Kuklińskim. Będącej również, i tu od razu zaznaczę iż niestety, dyskusją o uczciwości, zasadach i charakterze. W tej dyskusji najlepiej widać było jak kształtuje się struktura udziały w zyskach naszego syndykatu im. Milo Minderbindera, zwanego III Rzeczpospolitą. Ten żenujący spektakl, w którym recenzentami byli głownie dowodzący ostentacyjnie, że „czekistą się nie bywa tylko jest do końca” agenci, którzy zawsze byli „po właściwej stronie”, boleśnie wymusił na mnie jedno pytanie. Kiedy najpierw, przy okazji „sprawy WSI” ewidentny idiota Makowski, wsadzony przez media w buty „superagenta”, opowiadał na wizji jak to już, już miał zabić Bin Ladena i miał na to (!) „pozwolenie góry” i kiedy kolejny idiota Dukaczewski donosił tak, że jeśli na Łubiance jeszcze nie wiedzieli czy też nie domyślali się to się właśnie dowiedzieli, że synowie Kuklińskiego jednak pewnie żyją, ja nie zastanawiałem się czy przy okrągłym stole ktoś przegrał. Zastanawiałem się jak ci, co przegrali, mogli przegrać, mając przeciwko sobie takie właśnie „służby” i na dokładkę jeszcze reprezentujących je speców od przyjmowania obcej waluty w opakowaniach zastępczych.

Gdybym miał obstawiać co było największą siłą tych, którzy zdawali się mieć jakby mniej argumentów w tamtej „ruletce” z 1989 nie szukałbym jej wcale w resortach siłowych. Gdyby w nich była wtedy jeszcze jakaś siła, mogąca odwrócić koleje losu upadającej właśnie PRL, zostałaby bez wątpienia użyta. Taki był nie tylko autorament ale wręcz genotyp ludzi, którzy mieli te resorty w garści. Że byli to zwykli bandyci, a raczej bandyci niezwykli wręcz, najlepiej pokazuje operacja „maskowania” zbrodni na Przemyku. Co im szkodziło więc, poza brakiem możliwości technicznych i taktycznych, sprawić, by się cała opozycja „przewróciła na mydle” a następnie padła ofiarą „zbrodniarzy z pogotowia”?

Zatem co było największym atutem tych pozbawionych już wtedy siły i reszty argumentów, których za ten pełen kantów stół zaciągnięto? Myślę, że była nią wiedza tajemna. I nie chodzi mi wcale o tę wiedzę, która dotyczyła brzydkich postępków niektórych gości. Gdyby to o nią chodziło, nie byłoby dziś IPN-u. I to nie dlatego, że by go nie stworzono. Nie byłoby IPN-u bo nie byłoby zasobów, którymi mógłby zawiadywać. Wszystkie zachowałyby się jedynie na jakichś tam „kartach pamięci” w prywatnych komputerach a pewnie i smartfonach oraz tabletach co istotniejszych „czekistów” i ich oficjalnych „reprezentantów handlowych”. Wtedy miałaby ona, ta wiedza, rzeczywistą wartość.

Chodzi mi o dużo prostszą i znacznie istotniejsza wiedzę tajemną, którą wspomniani „przedstawiciele handlowi” opchnęli niektórym z drugiej strony podczas tego wiekopomnego celebrowania mebla. Prawda ta sprowadzała się do bardzo prostej konstatacji, że DLA WSZYSTKICH NIE STARCZY. Nie starczy władzy, pieniędzy, miłości obywateli i czego tam jeszcze, co w PRL-u było raczej niedostępne a w „nowej” Polsce mogło się pojawić. I odgrywać decydujące role.

Oni, ci „czekiści” i ci ich pomagierzy doskonale wiedzieli jaka musi być ta „nowa” Polska zanim jeszcze za klecenie jej zabrali się ich antagoniści. Wiedzieli to oczywiście znacznie lepiej niż ci klecący. Skąd wiedzieli? Bo to przecież oni jeździli po świecie w ramach „central handlu zagranicznego” czy tam za sprawą dobrotliwego pana Fulbrighta. Nie ci nieszczęśni idealiści w porozciąganych swetrach. Mieli więc możliwość dokładnego obejrzenia „modelu docelowego” z wszystkimi jego punktami wrażliwymi. Nie jeździli tam przecież szlajać się po jakichś Folies Bergere czy innych wyzwalających jeszcze większe napięcie w dole brzucha miejscach. Choć to też, bo i to mogło się przecież przydać.

Zatem trafny dobór dysponentów tej wiedzy z drugiej strony i odpowiednie zreferowanie im problemu jest clou tamtego układu. Myślę, że gdyby zechcieć sprawdzić dziś jak wśród uczestników tamtej rozgrywki rozkładają się  zmienne lokujące ich w strukturze materialnej czy też opisujące ich partycypację w zachodzących przemianach i porównać je z tymi samymi danymi w odniesieniu do całego społeczeństwa, wszędzie tam, gdzie obiektywnie być jest lepiej albo nawet najlepiej, stanowiliby oni widoczną nadreprezentację. I to jest ten kant- ojciec wszystkich kantów, który ukształtował wszystko, co zdarzyło się po 1989 r. Im po prostu zaoferowano mapę z drogą do składu konfitur. Nie mam wątpliwości, że drugi, jakby dokładniejszy egzemplarz tej mapy ci z drugiej strony mebla zostawili sobie. Niemniej właśnie wtedy powstała aktualna „struktura własnościowa”. Symbolem jej erygowania niech będzie, bo chyba wtedy właśnie przestało mi nagle grać w  duszy na przemian „Mazurkiem Dąbrowskiego” i „Pierwszą brygadą”, pamiętna reklama książki Bujaka, połączona z gloryfikowaniem rozpracowujących go „fachowców” ze służb.

Ktoś może zauważyć, że tam, przy tym stole byli po prostu ci najlepsi z najlepszych. Guzik prawda. Gdyby byli oni tacy „najlepsi”,  nie byłoby żadnych „przemian” bo wszyscy byliby albo w KC albo w Komisji Krajowej. Zależy który z tych bytów byłby bardziej perspektywiczny. 

Efektem tego, co wyżej zasugerowałem, było to, że w roli odźwiernych „nowej Polski”, odpowiedzialnych za reglamentację ról czy nawet stanowisk w rodzącej się rzeczywistości wystąpili ci, którzy w tym samym czasie gasili światło w PRL-u. I jak byśmy próbowali się z tym nie zgadzać, stajemy się bezradni właśnie w takich sytuacjach jak ta, w której moralności i zasad uczą nas byli pracownicy raczej prowincjonalnej ekspozytury KGB czy tam GRU, o wartości demokracji poucza nas Kazimierz Kik, za jej ikonę robi modelowy wytwór niegdysiejszych „czerwonych młodzieżówek” Kwaśniewski a już największym autorytetem jest były szef zarządu politycznego najbardziej ruskiej z polskich formacji siłowych czasów „czerwonej Polski” Bauman. Czasem tylko, by nie przeginać, do panteonu dopuści się jakiegoś tam nieszkodliwego z wielu względów Bartoszewskiego.

Taka struktura sprawia, że czymś naturalnym jest, że w Warszawie muszą stać ci „czterej śpiący”. W końcu to jakby pomnik „ojców założycieli”.
Na koniec odniosę się jeszcze do symbolicznej dla mnie rozmowy o wartości przemian, jaką odbyli w gościnnym TVN-ie panowie dramaturg Demirski i aktor Żebrowski. Demirskiego nie słuchałem bo mam alergię na porozsiadanych w klubokawiarniach z przerwami na wizyty w telewizjach przeróżnych lewaków, którzy naprawdę, jak najszczerzej uważają się za klasę najbardziej uciskaną. Natomiast Żebrowski, mający na starcie handicap w postaci niestrawnego przeciwnika, zirytował mnie do bólu trzewi. Posłużył się on bowiem prymitywnym wręcz argumentem, że to, co się stało w 1989 było super, bo jemu dziś jest dobrze. Bo ma gdzieś tam w górach kupiony za własne, zarobione pieniądze spłachetek, a tam kury, krowy a nawet owce. 

I do tego sprowadza się ta cala okrągła dyskusja o „okrągłym stole”. Do stwierdzenia, że niektórym jest dobrze a kiedyś wszyscy mieli syf. I że tak ma być bo takie są odwieczne prawa natury. Wnikanie zaś w to ilu z tych, co mają dobrze, ma dobrze bo, jak Żebrowski, tyrała na to ciężko a ilu ma, bo z dnia na dzień, co mnie do dziś zdumiewa, z pucybutów stali się milionerami, właścicielami różnych gdańskich banków, jest jakby nie na miejscu. Świadczy tylko o frustracji i zazdrości. No pewnie, że zazdroszczę wiedzy jak to się robi, że w miejscu, zmieniającym się w ekonomiczną „dziurę w ziemi” można nagle, i mogą to dokładnie ci sami ludzie, którzy jakoś nie mogą równolegle zatrzymać tego zapadania się, tworzyć prywatne fortuny. Dziś wiem oczywiście, że z jakichś tam przyczyn jest to nieodzowny element powstawanie większości „dziur w ziemi”.

Ja wiem, w każdym razie tak słyszałem gdyż dotąd nie miałem okazji ani przyjemności, że ponoć pierwszy milion trzeba ukraść. Być może pierwsza po latach niewoli Polska, by w ogóle zaistnieć, też musiała być ordynarnie zaje***a? Jeśli tak, to przepraszam za ten cały tekst.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz