poniedziałek, 24 lutego 2014

Glosa w sprawie dyplomacji czyli historia kołem…



Nie mam zamiaru mnożyć argumentów w dyskusji o tym, czy Sikorski wielkim dyplomatą albo nawet i mężem stanu jest. Mam swoje zdanie i go nie zmienię. Ot, po prostu pan Sikorski nie dał i nadal nie daje mi na to szansy.

Bardziej interesujące jest dla mnie stanowisko tych, którzy uparli się, by jednak wielkość Sikorskiego widzieć a nawet nie dopuszczać myśli, że ktoś może jej nie dostrzegać.

W dyskusjach stosują więc argument, że wątpliwości co do zasług naszego szefa dyplomacji to zwyczajna zawiść. Ci zaś, którzy są na tyle mali, by dać się tej zawiści ponieść to szmaciarze i durnie na dodatek, którzy za nic mają to, że czymś wspaniałym jest czy to móc powiedzieć czy też usłyszeć cośkolwiek chwalebnego o Polsce i jej przedstawicielach. I tym głupim szmaciarzom wciskają przed oczy jakiś tam Tageszeitung, co to się nad Sikorskim rozpływa.

W zasadzie zgodziłbym się z takim widzeniem sprawy. Zgodziłbym się z tym jeszcze pewnie w pierwszej połowie 2008 r. Duch 2008 jest zresztą bardzo żywy w dyskusjach o misji Sikorskiego do Kijowa. Kiedy pod jakimś tekstem ścierają się w dyskusji entuzjaści Sikorskiego z tymi, którzy jego wielkości nie dostrzegają, prędzej czy później Lech Kaczyński musi zostać przywołany. I nagle ci, którzy uczą nas patriotyzmu i tłumaczą jak to powinno się być dumnym z tego, że świat w ogóle dostrzega naszą rolę i działania, zaczepieni o Lecha Kaczyńskiego, z genialną wręcz lekkością i elastycznością, godną prawdziwego człowieka-gumy, potrafią przejść od dumy z Polski i patriotyzmu do dyskredytowania jego wizyty z wspomnianego 2008 r. w Tbilisi. Jakby to wcale nie Lech Kaczyński był Polakiem, którego zasługi powinniśmy podnosić i być z nich dumni, tylko niejaki Sarkozy.

Przypomina mi się wtedy dyskusja, która pojawiła się, na krótko, po wyborczym zwycięstwie Bronisława Komorowskiego. Wywołana wielkim zdumieniem jednych tym, że niektórzy z tych drugich nie czują, że o Prezydencie nie wypada, nie powinno się po prostu mówić źle.

Ci wspomniana wyżej „jedni”, nie przypadkiem niestety, w znacznej większości na ów szacunek wobec urzędu nawrócili się właśnie w chwili, gdy urząd ów zaczął sprawować ktoś, wobec kogo szacunek nie był już ponad ich siły. Wcześniej zaś czuli się jakby z tego zwolnieni.

Napisałem wtedy tekst, może za ostry, bo wywalał on reakcję nie piszącego już i nie komentującego ku memu wielkiemu żalowi kolegi bufona, w którym wprost stwierdziłem, że „tyle naszego szacunku” dla, jak go dziś niektórzy nazywają (ja tak wtedy tego nie sformułowałem) „bula”, ile „waszego” dla „kartofla”.

I to, jak widać, pozostaje aktualne. Nie oczekujcie więc od nas szanowni koledzy, potrafiący w jednym zdaniu kanonizować Sikorskiego za Kijów i postponować Kaczyńskiego za Gruzję, czegoś, na co sami nie tylko nie potraficie ale nie  próbujecie nawet się zdobyć.

Wtedy próbowano mnie brać pod włos, sugerując, że moglibyśmy (ja i reszta myślących jak ja) pokazać, że lepsi z nas chrześcijanie (sic!). No moglibyśmy. Ale widać nam się nie chce.

Nie pomaga nam zresztą i sam Sikorski, który dziś zarzuca krytykom, że łatwo jest im go oceniać „z kanapy”* a zapomina, że sam wtedy, w 2008 r., nim ostatecznie zdecydował się polecieć z Prezydentem (by, jak powiedział Tusk, być „jedną z gwarancji, że misja będzie przebiegała, bez żadnych politycznych niespodzianek”)**, nie ograniczał się niestety do „siedzenia na kanapie” lecz miał swój udział w utrudnianiu wyjazdu.***

Tak więc historia zatoczyła koło, zamieniając role aktorom. Być może rzeczywiście wszyscy oni tych ról nie unieśli. Ale to nie powód, by wypominać to tylko niektórym a darować to innym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz