Nie mam zamiaru mnożyć argumentów w
dyskusji o tym, czy Sikorski wielkim dyplomatą albo nawet i mężem stanu jest.
Mam swoje zdanie i go nie zmienię. Ot, po prostu pan Sikorski nie dał i nadal
nie daje mi na to szansy.
Bardziej interesujące jest dla mnie
stanowisko tych, którzy uparli się, by jednak wielkość Sikorskiego widzieć a
nawet nie dopuszczać myśli, że ktoś może jej nie dostrzegać.
W dyskusjach stosują więc argument,
że wątpliwości co do zasług naszego szefa dyplomacji to zwyczajna zawiść. Ci
zaś, którzy są na tyle mali, by dać się tej zawiści ponieść to szmaciarze i
durnie na dodatek, którzy za nic mają to, że czymś wspaniałym jest czy to móc
powiedzieć czy też usłyszeć cośkolwiek chwalebnego o Polsce i jej przedstawicielach.
I tym głupim szmaciarzom wciskają przed oczy jakiś tam Tageszeitung, co to się
nad Sikorskim rozpływa.
W zasadzie zgodziłbym się z takim
widzeniem sprawy. Zgodziłbym się z tym jeszcze pewnie w pierwszej połowie 2008
r. Duch 2008 jest zresztą bardzo żywy w dyskusjach o misji Sikorskiego do
Kijowa. Kiedy pod jakimś tekstem ścierają się w dyskusji entuzjaści Sikorskiego
z tymi, którzy jego wielkości nie dostrzegają, prędzej czy później Lech
Kaczyński musi zostać przywołany. I nagle ci, którzy uczą nas patriotyzmu i
tłumaczą jak to powinno się być dumnym z tego, że świat w ogóle dostrzega naszą
rolę i działania, zaczepieni o Lecha Kaczyńskiego, z genialną wręcz lekkością i
elastycznością, godną prawdziwego człowieka-gumy, potrafią przejść od dumy z
Polski i patriotyzmu do dyskredytowania jego wizyty z wspomnianego 2008 r. w
Tbilisi. Jakby to wcale nie Lech Kaczyński był Polakiem, którego zasługi
powinniśmy podnosić i być z nich dumni, tylko niejaki Sarkozy.
Przypomina mi się wtedy dyskusja, która
pojawiła się, na krótko, po wyborczym zwycięstwie Bronisława Komorowskiego.
Wywołana wielkim zdumieniem jednych tym, że niektórzy z tych drugich nie czują,
że o Prezydencie nie wypada, nie powinno się po prostu mówić źle.
Ci wspomniana wyżej „jedni”, nie
przypadkiem niestety, w znacznej większości na ów szacunek wobec urzędu nawrócili
się właśnie w chwili, gdy urząd ów zaczął sprawować ktoś, wobec kogo szacunek
nie był już ponad ich siły. Wcześniej zaś czuli się jakby z tego zwolnieni.
Napisałem wtedy tekst, może za ostry,
bo wywalał on reakcję nie piszącego już i nie komentującego ku memu wielkiemu
żalowi kolegi bufona, w którym wprost stwierdziłem, że „tyle naszego szacunku”
dla, jak go dziś niektórzy nazywają (ja tak wtedy tego nie sformułowałem)
„bula”, ile „waszego” dla „kartofla”.
I to, jak widać, pozostaje aktualne.
Nie oczekujcie więc od nas szanowni koledzy, potrafiący w jednym zdaniu
kanonizować Sikorskiego za Kijów i postponować Kaczyńskiego za Gruzję, czegoś,
na co sami nie tylko nie potraficie ale nie próbujecie nawet się zdobyć.
Wtedy próbowano mnie brać pod włos,
sugerując, że moglibyśmy (ja i reszta myślących jak ja) pokazać, że lepsi z nas
chrześcijanie (sic!). No moglibyśmy. Ale widać nam się nie chce.
Nie pomaga nam zresztą i sam
Sikorski, który dziś zarzuca krytykom, że łatwo jest im go oceniać „z kanapy”* a
zapomina, że sam wtedy, w 2008 r., nim ostatecznie zdecydował się polecieć z
Prezydentem (by, jak powiedział Tusk, być „jedną z gwarancji, że misja będzie
przebiegała, bez żadnych politycznych niespodzianek”)**, nie ograniczał się
niestety do „siedzenia na kanapie” lecz miał swój udział w utrudnianiu
wyjazdu.***
Tak więc historia zatoczyła koło,
zamieniając role aktorom. Być może rzeczywiście wszyscy oni tych ról nie
unieśli. Ale to nie powód, by wypominać to tylko niektórym a darować to innym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz