Półtora
dnia nie byłem na bieżąco z naszą polityczną rzeczywistością i starczyło bym się
omal nie obudził już w innej Polsce. Polsce bez Tuska, bez Rostowskiego, bez
Arłukowicza, bez, jak sądzę, Ewy Kopacz.
Oczywiście
żartuję. Nie bardzo wierzę, że Palikot gdzieś tam za kulisami jest prawie, prawie
dogadany z jakimś tam choćby i drugim (wiadomo, pierwszy jest tylko jeden)
szeregiem PiS-u. Ale nie w tym rzecz. Potrafię wyobrazić sobie okoliczności, w których
faktycznie Palikot z Millerem i nawet z Kaczyńskim siedliby do stołu by
kombinować jak wykopać Tuska.
Zupełnie
jednak nie wierzę, że potrafiliby się dogadać. Nawet gdyby faktycznie wpadli na
pomysł z Kleiberem. A w zasadzie przede wszystkim wtedy, gdyby na taki pomysł
wpadli.
Rzecz
w tym bowiem, że hipotetyczny czy też może raczej mityczny „rząd Kleibera”
miałby sens gdyby był pomyślany jako rząd pozapartyjny. Gdyby miał być
kompromisem partii z bezpartyjnym szefem, nie wyszedłby poza fazę „pomyślany”.
Zatem
rząd pozapartyjnych fachowców…
Oczywiście
to mrzonka. Taki rząd w kraju, w którym polityka partiami stoi, leży, trzęsie się
i przewraca to coś absolutnie poza wyobraźnią. Ściślej mówiąc wyobrazić to się
da i tylko tyle.
Szczególnie
zaś w takiej sytuacji, jaka mamy obecnie. Czyli nieomal równowagi sił które
chciałyby obalać lub podtrzymywać obecny rząd . Nieomal boi czym niby jest te
siedem głosów.
A
jest. Na tyle, że nawet gdyby ów Kleiber został premierem, następnego dnia mógłby
przestać być premierem. Scenariusz zakłada bowiem obecność takiego bytu
politycznego, który przypominałby sławetną „wędrującą nerkę”. „Wędrująca”
przewaga parlamentarna.
Obecnie
rozważanie takiego scenariusza byłoby oczywista głupotą. Właśnie przez brak jakiejkolwiek
gwarancji, że powołany byt przetrwa choćby tydzień. On nie przetrwa ale skutki
jego upadku mogą dość trwale wpłynąć na naszą sytuację polityczną.
Gdyby
udało się faktycznie jakimś cudem podziękować Tuskowi i powołać Kleibera a on
upadłby po krótkim czasie to… To na długo najpewniej powróciłby Tusk. I nikt
kolejny raz w podobna awanturę by się nie wdał.
A
skoro już wiemy, że to szansa palcem na wodzie pisana, jej autorzy też muszą to
zagrożenie dostrzegać. Zatem gdyby doszło do negocjowania takiego rządu nie
wierzę, że negocjatorzy nie daliby się porwać pokusie „skorzystania z szansy” i
jakiegoś „osadzenia się” trwalej w tych zakamarkach państwowych struktur, które
oferują najsmaczniejsze konfitury i w największych ilościach.
Wbrew
pozorom taki aspekt „przejmowania władzy” byłby lepiszczem, które mogłoby
solidniej poparcie dla Kleibera utrwalić. Tym bardziej, że byłby to skok nagły
i ryzykowny. Który mógłby się długo nie powtórzyć.
Tyle,
że potrafię sobie wyobrazić, jak na taką możliwość zareagowałby Kleiber i każdy
inny, któremu „bycie Kleiberem” by zaproponowano. Odesłałby oferentów do
wszystkich diabłów i tyle. Pan Donald mógłby spać spokojnie. Tak, jak zaśnie
dziś i jeszcze przez wiele kolejnych wieczorów i nocy. Jeśli straci władze, to
za sprawą większości parlamentarnej. W której po prostu nie będzie PO.
Odkładamy
więc na bok kolejną inicjatywę pana z Biłgoraju doskonale wiedząc, że tonący
brzytwy się chwyta. Przyjdzie pora, to i Kleiber może być premierem. Jednak nie
w taki sposób, nie teraz i nie w takim układzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz