Obejrzałem
wczoraj sejmową debatę. Ściślej mówiąc tę jej część, w której na
zapytania poselskie odpowiadali panowie Ministrowie. Podziwiałem ich jak
jeden po drugim wchodzili na sejmowa mównice, silni, zwarci i gotowi, i
jak ze spokojem, nie stroniąc od drobnych złośliwości i dyskretnych
żartów, klarowali jak to było naprawdę. Z tym Amberem…
Naszły
mnie wówczas, gdy moje państwo, w osobach wspomnianych Ministrów,
zdawało egzamin na oczywiste sześć z plusem, dwie refleksje.
Pierwsza
nawiązywała do opisanej przez mnie wczoraj* teorii Gowina, wedle
którego cała sprawa Amber Gold była próbą obalenia Donalda Tuska i jego
rządu przez jakiś tam układ biznesowy. Pomyślałem oto, że skoro wszyscy
ci Ministrowie tyle zrobili w tej sprawie, że już samo objaśnienie
wszystkiego zajęło im tyle godzin, czemu ich szef, Donald Franciszek
Tusk o całej sprawie musiał dowiadywać się z gazet i będąc przez to
niezbyt zorientowanym tylko przestrzegł Józka Bąka miast go choćby i
podstępem w szafie zamknąć gdy tamten wybierał się na rozmowy z Plichtą.
Jedyna odpowiedź, jaka mi się zdaje sensowna, jest po prostu straszna.
Ci wszyscy ministrowie też byli w tej zmowie i ramie w ramie z
przywołanym przez Gowina „układem” chcieli nam obalić pana Tuska. Innej
możliwości nie ma.
Druga
refleksja jest taka nieco gombrowiczowska w swej istocie. Skoro było
tak bardzo w porządku jak to wczoraj wykazali panowie Ministrowie i
dosłownie nic nie zawiodło, to czemu jednak było nie w porządku? Bo
trudno zaprzeczyć, że ten Amber Gold jednak się zdarzył. Z tym wszystkim
o czym słyszeliśmy i czytaliśmy.
Jak to jest możliwe, że jakiś tam gówniarz z Trójmiasta, co na
jakimś życiowym zakręcie stał się Marcinem Plichtą, był prześwietlany
na wszystkie sposoby, co dnia kontrolowany, znosić musiał kolejne
sankcje i szykany odpowiedzialnych służb i komórek państwa i w tym
wszystkim w ogóle miał czas i energię by walnąć cała kupę ludzi na tyle
milionów, zakleić Polskę swymi reklamami i na dodatek dać jeszcze panu
Prezydentowi Adamowiczowi i paru równie ważnym pomorskim ViP-om z
Platformy Obywatelskiej pobawić się samolotem.**
Jeśli
zestawi się ten wczorajszy szereg wygadanych i pewnych siebie
przedstawicieli rządu, nie mających sobie nic do zarzucenia poza
nadmierną ojcowską miłością z całokształtem twórczości pana Plichty,
trudno nie odnieść wrażenia że ile by się nie starali i nie prężyli,
ktoś taki jak ów młodzian spokojnie może sonie nic z nich nie robić.
Traktując ich i ich kompetentne działania jak jakiś mało istotny
teatrzyk z pacynkami.
I
jest w tym coś bez wątpienia. Wczoraj, pod wpisem nocri wdałem się w
wymianę zdań z kolegą jóżefemmonetą, który (przyznaje, że w sumie
celnie) zestawił wizualną kompetencję Rostowskiego z kiepsko
prezentującymi się przedstawicielami opozycji***. Zwróciłem uwagę, że
kompetencja i świetne wrażenie może i cieszą ale przecież Amber Gold to
nie wymysł opozycji tylko coś, co się zdarzyło realnie. Odparł, że
„ciała dali” urzędnicy niższych szczebli. Nawet jeśli tak jest, to
trudno zaprzeczyć, że „dali ciała” masowo. Tak, jakby między nimi i ich
zwierzchnością była jakaś niemożliwa do przebycia bariera, przez którą
nie są w stanie przeniknąć najbardziej stanowcze polecenia i dyrektywy.
Albo
jakby wszyscy oni mieli głęboko w pupskach te dyrektywy i tych, którzy
je wysyłają. Traktując swoich szefów najwyższych tak, jak traktował ich
Plichta. Jak teatrzyk żwawo ruszających się ku uciesze gawiedzi pacynek
którymi nie warto się zbytnio przejmować.
Ten
wczorajszy sejmowy sznyt „na fachowca” przypomniał mi jeszcze inny
patent, który też w jakiś sposób wyjaśniałby fenomen tych ujawnionych
wczoraj zmasowanych działań państwa, które zakończyły się ostatecznie
efektowną anihilacją przejętej przez Plichtę kasy idącej w grubaśne
miliony. Chodzi mi o „cominutowca”, którego wymyślił i opisał
swego czasu Wańkowicz. „Cominitowiec” to szef idealny. W kontaktach ze
zwierzchnością cały czas stoi na baczność, nieustannie salutuje i
z częstotliwością minuty strzela obcasami. Od tego ostatniego pochodzi
rzecz jasna jego nazwa. Kiedy jednak kareta czy tam limuzyna z bardzo
zadowolonymi tą demonstracyjną uniżonością wyższymi szefami znika za
rogiem, on i otaczająca go rzeczywistość (w tym zadowoleni podwładni)
wraca do naturalnego stanu równowagi, w którym jakakolwiek aktywność
jest widziana niezbyt przychylnie jako oczywisty zamach na błogostan.
Być
może wczoraj właśnie mieliśmy do czynienia z popisem naszych
„cominutowców” którzy tak sprawnie strzelali obcasami przed swym
zgromadzonym przed telewizorami suwerenem, że po prostu serce rosło od
tego. Natomiast przedwczoraj, w dniach poprzedzających przedwczoraj a
zapewne dzisiaj oraz dniach, które po dzisiaj nastąpią trwał, trwa i
dalej będzie trwał ów błogostan, w którym tak akuratnie potrafił się
znaleźć pan Marcin Plichta ze swoją maszynką do robienia pieniędzy.