Jakiś czas temu, na ładnych parę dni przed ogłoszeniem przez
Przemysława Wiplera decyzji o odejściu z PiS a następnie manifestu powołującego
nową inicjatywę „dla 20, 20 i 40 latków” rozmawiałem z moja serdeczną
przyjaciółką. Znamy się kawał czasu i niewiele nas różni poza sympatiami
politycznymi. Unikamy więc takich tematów ale właśnie na politykę nam wtedy
zeszło. I o dziwo, przy wszystkich różnicach dotycząca diagnoz i rokowań,
szybko zgodziliśmy się co do recepty mającej wyrwać Polskę i Polaków z obecnego
stanu zimnej wojny domowej. Zasugerowała
ona śmiałe rozwiązanie ustrojowe, pozbawiające biernego prawa wyborczego
wszystkich, którzy urodzili się przed rokiem 1980. Coś, jak mojżeszowe
wyprowadzenie Narodu na pustynię by wymarli wszyscy, którzy urodzili się w
niewoli.
Oczywiście jest to tylko bardzo obrazowa ilustracja pewnego
poglądu, odnoszącego się do naszej sceny politycznej i jej absolutnej
niezdolności do wyjścia z obecnego, ale i z każdego potencjalnego klinczu, w
jakim się znajduje lub znajdzie przy ciągle niezmiennym układzie sił.
Istotą tego stanu jest budowanie wspomnianego układu na symbolach
czy też autorytetach (często zasługujących na pisanie w wielkim cudzysłowie) mających
od ponad 20 lat te same dwa źródła. Tytułowe styropian i beton. Zróżnicowane
dziś mocno środowiska dawnej opozycji antykomunistycznej i wbrew pozorom ciągle
trzymający się razem byli pezetpeerowcy.
Wspomniane źródła, kiedyś i dla jednych i drugich stanowiące
poważny kapitał, dziś bez wątpienia stanowią coraz oczywistsze brzemię. Dla
nich samych ale w jeszcze większym stopniu dla Polaków, którzy, chcąc nie chcąc
dają się wciągać w podziały odwołujące się często do czasów i spraw sprzed ich
urodzenia.
Oczywiście można sadzić, że
rozwiązaniem jest spokojne oczekiwanie na to aż ten podział zatrze
ostatecznie biologia. Tyle, że jest to iluzja. U boku ciągle jeszcze aktywnych
liderów, wywodzących się z obu wspomnianych „pni” rosną kolejne pokolenia
„komuchów” i „solidaruchów”, które mają już w sobie chyba gen „historycznego
podziału” na tyle dominujący, że pewnie mogliby godzinami opowiadać jak to
niegdyś bywało w Komitecie Centralnym lub choć wojewódzkim albo też na strajku
albo na barykadzie. Mimo, że mają dziś dwadzieścia kilka, trzydzieści lat i w
życiu nie byli ani w komitecie ani na barykadzie.
Oczywiście nie mam nic przeciwko historii i przywiązaniu do niej.
Nie mam nic przeciwko temu by polityka okazywała szacunek historii. Wręcz
przeciwnie. Jednakże czynienie aż w takim stopniu z polityki zakładniczki
przeszłości ma tę wadę, że nie najlepiej rokuje na dziś i na przyszłość. I nie
jest to zarzut stawiany nikomu tylko stwierdzenie faktu.
Czynienie z przeszłości, tej dalszej czy bliższej głównego
czynnika politycznej identyfikacji jest powodem pewnej, często powracającej w
politycznych dyskusjach i kłótniach patologii. Tej, która ujawnia się gdy
staramy się identyfikować poszczególne siły polityczne wedle uniwersalnych
kryteriów. W efekcie mamy ciągły kłopot z określeniem kto jest kim i gdzie
stoi. Mamy więc obecnie dwie prawice przeżywające mniejsze lub większe wewnętrzne
problemy przez swe „wyraźne skręty w lewo” i lewice z milionerami w jaguarach i
z kawiorem w pyskach na czele. To zaś, co powinno wyróżniać, schodzi na drugi,
trzeci czy nawet dalszy plan. Dlatego właśnie możliwe jest, że prominentny
polityk nie potrafi rozpoznać podstawowych haseł własnego programu. Śmiejemy
się z tego choć to i naturalne w takim układzie i chyba dość powszechne. Bo
programy są im po tak zwane „nico”.
Tkwienie przez społeczeństwo w tym schemacie wynika z klasycznego
„braku laku”. Ale potrzeba wyrwania się z tego jest równie spora co
niedoceniana. Sukces Palikota w ostatnich wyborach, pomijając to, czemu i komu
miał tak naprawdę służyć i skupiając się na dokonanej dość skutecznie ucieczce
z opisywanej przeze mnie „dwubiegunowej matni” jest tego najlepszym dowodem.
Trudno przecież widzieć w tym osiągnięciu skutki odkrywczego programu bo on nie
tylko nie był odkrywczy ale w zasadzie nawet nie istniał. Był przecież
pożyczonym albo ukradziony wraz z
kolekcją osobliwości, to jest osobistości z lewego skrzydła SLD zbiorem
wiecowych hasełek. A jednak starczył na trochę. To zaś, co się teraz z tą
inicjatywą wyprawia, pokazuje natomiast dobitnie jak marnym czy wręcz
beznadziejnym politykiem jest jej szef, który spieprzył coś, co zdawało się niemożliwe
do spieprzenia. W czasach gdy takie postulaty przyciągają mało wyrobionych acz
licznych 9poziom wyrobienia jest chyba odwrotnie proporcjonalny do liczebności)
niczym g*** muchy
Wracając do Wiplera i jego manifestu nie wiem, czego można się po
nim tak naprawdę spodziewać. Przyznam, że ta zapowiadana „rewolucja 20, 30 i 40
– latków” omal mnie nie porwała. Tyle, że później pojawił się w tle Korwin i
stało się oczywiste, że „nihil novi sub sole”. Nawet i z Wiplerem.
Trudno powiedzieć czy już się urodził ten, kto odmieni w końcu
oblicze naszej sceny politycznej. To mało prawdopodobne bo i sam chyba nie do
końca tego oczekuję. Wiem, że nie jest i nie będzie dobrze ale gdybym miał
teraz zaprezentować „zmianę marzeń”, której chciałbym doczekać i móc ją oglądać
bez zastanowienia powiem, że byłaby to twarz Donalda Tuska zwolnionego ze
stanowiska przez Jarosława Kaczyńskiego.
Wiem, że to głupie marzenie ale myślę, że nie jestem odosobniony. I nie
myślę tylko o tej stronie, po której ja stoję. Z drugiej myślą dokładnie tak
samo.
Choć tekst powstał za sprawą wspomnianej rozmowy z przyjaciółką i
tej jakże szybkiej odpowiedzi Wiplera na głowny postulat, nie mogło być
lepszego momentu jego publikacji jak kolejna rocznica zabetonowania i
zaizolowania naszej sceny politycznej, które ku naszej powszechnej dość radości
nastąpiło lat temu przeszło dwadzieścia.
Parafrazując słowa kabotyna Franza Maurera z „Psów” Pasikowskiego
można stwierdzić, że lata lecą seriami a te panie i ci panowie ciągle w
koalicji albo w opozycji. I jak na razie nic nie wskazuje by miało się to
zmienić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz