Trudno o bardziej symboliczną kumulację niż ta, która łączy w czasie
informację o niezdolności Wojciecha Jaruzelskiego do uczestniczenia w
postępowaniu sądowym oraz pogłoskę o planowanym umorzeniu prokuratorskiego
postępowania w sprawie tragedii smoleńskiej. Dwie sprawy, odległe od siebie o
cztery dziesięciolecia zostały połączone przede wszystkim zaakceptowaniem
bezkarności tych, których dotyczyły przez organy sprawiedliwości III
Rzeczpospolitej. Ja dostrzegam jeszcze jedną analogię między nimi. To oczywisty
stan chorobowy, który leży u podstaw tej bezkarności. W przypadku Jaruzelskiego
jest to rzeczywista, poważna dolegliwość stanowiąca najpewniej źródło cierpień
dotkniętego nią starca ale symbolicznie również wybawienie wobec groźby oficjalnego
i urzędowego postawienia pod znakiem zapytania jego honoru, sprezentowanego mu
jakiś czas temu przez Michnika i zaakceptowanego przez znaczną część salonu.
W przypadku współczesnego wymiaru sprawiedliwości mamy do czynienia z
oczywistym paraliżem, stanem porażenia wykluczającym choćby najmniejszy ruch.
Stwierdzenie niemożności postawienia zarzutów w sprawie, w której mamy do
czynienia z dziesiątkami procedur i, jak mi się wydaje, z setkami osób w nie zaangażowanych,
świadczy chyba tylko o tym, że ktoś naprawdę mocno stara się nie móc. Dziś na
temat kulis Smoleńska wiadomo zdecydowanie za mało. Ale wiadomo tyle, że próba
wciskania wersji o „braku znamion” oraz braku odpowiedzialnych za te „znamiona”
musi budzić sprzeciw. Albo przekonanie, że i w przypadku wspomnianego śledztwa „inni
szatani byli tam czynni”. Trudno pogodzić się, że za te wszystkie budzące zdumienie
przypadki niedbalstwa albo złej woli odpowiada wraz z jednym jedynym „gorylem” Bielawnym
jakiś nieokreślony ale cholernie operatywny „Pan Nikt”.
To przekonanie zresztą nie rodziło się wtedy, gdy umierała nadzieja na
rzeczywiste, uczciwe rozliczenie tych, których zabawy polityką przyczyniły się
w znacznym stopniu do tego rezultatu, który zobaczyliśmy 10 kwietnia 2010 roku.
Kto interesował się sprawą afery hazardowej i spraw, które ona wysączkowała
mógł się czegoś takiego spodziewać. Jeśli słyszało się tamte „czarne skrzynki”,
których żadne instytuty nie musiały oczyszczać z szumów, pozostaje pytać co
jeszcze może być niejasne. I z jakiego powodu. Kto widział Sekułę gadającego z
krzesłami bez konsekwencji w postaci natychmiastowego zasznurowania w kaftan,
musiał dojść do przekonania, że naszą sprawiedliwość można przestać traktować
poważnie.
Sprawiedliwość przechodząca do porządku nad fałszywymi zeznaniami gości w
rodzaju Kornatowskiego czy Kaczmarka budzi podejrzenie we wszystkim co robi
albo czego nie robi. Kiedy robi, zastanawiasz się komu robi dobrze. Gdy nie
robi, wiesz, ze komuś na tym musiało zależeć.
W efekcie nawet gdy jakiś wałek kończy się potępieniem i skazaniem,
pozostaje przekonanie, że nie sprawiedliwość maczała w tym palce. Sądzę więc,
ze gdyby taka Sawicka była o dwa szczeble wyżej w hierarchii i gdyby cztery
razy rzadziej mówiła qrwa gdy ją nagrywano, wywinęłaby się. Tak to widzę.
Kiedy więc ktokolwiek sugeruje, że się jeszcze przyjdzie czas na rozliczenie
i osądzenie tych, co nie zostawili w sprawie Smoleńska stosownych „znamion”
albo zdążyli je pozacierać, ja mam oczywiście wątpliwość. Pojawia mi się znów
ta analogia wskazana na wstępie. Myślę sobie, ze kiedy będzie to wreszcie
możliwy by wziąć się za tyłki tych „nieznanych sprawców” od Smoleńska, jakaś
grupa ekspertów medycznych uzna, iż ich stan jest tak poważny, że nie można ich
będzie oddać w ręce wymiaru sprawiedliwości. I będzie to poniekąd racja. Ich
stan już teraz jest poważny. Bardzo poważny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz