niedziela, 23 marca 2014

Jak nam laicyzacja państwa bokiem wyjść może



Temat, przez chwilę zdawało się że już przebrzmiały, zasugerowała mi władza ustami samego Donalda Tuska, który na potrzeby coraz bardziej możliwego zwycięstwa wyborczego swej partii mówi już nie Lechem Kaczyńskim ale wręcz Władysławem Broniewskim. Mówi  coraz płomienniej a efekt wychodzi taki nieco śmieszno-straszny. Jak choćby wtedy, gdy nałoży się tego Tuska – Wernyhorę, przestrzegającego, że jak Polacy nie wybiorą Platformy to pierwszego września dzieci mogą nie pójść do szkoły, na te wezwania, które rezerwiści ponoć w sporej liczbie ostatnio dostali. Trudno się dziwić przerażeniu tych,  których dzwonek do drzwi oderwał od kontemplowania Tuska straszącego z ekranu nowym pierwszym września a za drzwiami znaleźli listonosza z wezwaniem „do woja”. Sam bym się mocno przestraszył w takim momencie. Może nie tak jak niektórzy, ale bym się przestraszył. I proszę nie sądzić iż tu sugeruję, że większy ze mnie bohater czy tam mniejszy tchórz od tych niektórych. Chodzi o coś innego. Coś, co z zasady sprawia, że boję się mniej. Za chwilę wrócimy do tego.

Kiedyś napisałem tekst o systemie państwowej edukacji, w którym wyjaśniłem, że w interesie państwa tak naprawdę jest uczyć dzieci ojczystego języka, podstaw matematyki, historii, wychowania fizycznego i religii. Reszta zaś to już sprawa rodziców a w miarę dorastania też samych uczniów. Choć tekst nie jest już chyba do znalezienia w sieci, nie będę go streszczał bo nie jest to akurat teraz potrzebne. Odniosę się tylko do tego ostatniego przedmiotu, którego nauczanie uzasadniałem koniecznością wpajania obywatelom systemu wartości, który dobrze wpływa na relacje między ludźmi. 

Zdaję sobie sprawę, że do przeciwników religii oraz symbiozy państwa i Kościoła ten argument nijak nie trafi. Bardzo skutecznie będą w stanie dowodzić, że choć nie wierzą, do kościoła nie chodzą, dzieci na religię nie posyłają to przecież  nie zabijają, nie kradną, cudzołożą nie częściej niż wierzący, matkę czczą a bliźniego kochają. Nie mam zamiaru tego negować. Może tak być, że faktycznie czczą, kochają, nie kradną.

Nie zmienia to mojej opinii, że w interesie państwa jest uczyć w szkołach religii i wpajać a jak uznają ci, o których było wyżej, indoktrynować przekonaniem, że Bóg jest, i jest sprawiedliwy. Do bólu sprawiedliwy.

I tu wracam do tego, czemu bałbym się mniej niż niektórzy z powołanych do wojska na ćwiczenia w chwili, gdy Premier nie wyklucza kolejnej wielkiej wojny. 

Nie chodzi o to, że ja po prostu lepiej wiem, że Tusk jedzie po bandzie i gdyby nie zauważył, że mu się opłaca straszyć w celach wyborczych obywateli wojną, mógłby próbować z bitwą pod Grunwaldem, kanibalizmem, pedofilami albo i z Godżillą, gdyby ktoś mu zasugerował, że to może zdziałać. Tak ma i już. To ten format człowieka.

Chodzi o coś zupełnie innego. Wrócę znów do komentowanych niedawno, także i przeze mnie, wyników badań, pokazujących coraz mniejszą skłonność Polaków by umierać za ojczyznę.

Ktoś zapyta cóż te badania i to co wcześniej napisałem ma wspólnego z religią, postulatami rozdziału tego co cesarskie od tego co boskie i postępująca laicyzacją. Otóż ma, rzekłbym, wszystko. Z tej właśnie laicyzacji wynika to ochładzanie się ułańskiej fantazji i spadek liczby ewentualnych „kamieni na szańcu”.

Rzecz sprowadza się do tego, że jak już ktoś da się przekonać, że nie ma Boga i, co wówczas zrozumiałe, nie ma też Nieba i Piekła, musi przyjąć do wiadomości, że mu się perspektywa kończy wraz z końcem jego ziemskiej drogi. A zatem owa droga staje się nie pewnym etapem a wartością samą w sobie. Wartością o bardzo wysokim, jeśli nie najwyższym miejscu w hierarchii. Trudno dziwić się, że w takiej sytuacji znacznie trudniej przygotować się na rozstanie z ziemskim padołem.
Tak więc, konkludując, o ile Polak wierzący czy tam, jak chcą niektórzy, zindoktrynowany religią, powie sobie „Patrz Kościuszko na nas z nieba” po czym zależeć mu będzie, by ów Kościuszko miał na co patrzeć i nie musiał się wstydzić, niezindoktrynowany będzie kombinował czy uciekać, schować się czy poddać jeśli też weźmie pod uwagę swoje wartości i zechce być im wierny.

Co ciekawe ci, którzy z perspektywy swego racjonalnego światopoglądu wyśmiewają postawy hurrapatriotyczne, nie wykluczające ofiary największej, sami, gdy dochodzi do pytania o ich gotowość, w większości deklarują, że owszem, stanęliby w obronie najbliższych, szafując dla nich życiem. To przecież jest, stosując się do ich logiki, równie irracjonalne jak umieranie za ojczyznę. A może i bardziej. Jest bowiem skutkiem miłości, która często o ile nie zawsze jest na bakier z rozumem. Porzucając emocje i uczucia, trudno za sensowną i logiczną uznać gotowość umierania mężczyzny w kwiecie sił witalnych za starych rodziców czy dzieci, z których nie wiadomo kto wyrośnie.

Tak więc, z punku widzenia państwa, obywatel, naprawdę wierzący że w razie śmierci za ojczyznę pójdzie do nieba jest bardziej przydatny niż ten, który „wie”, że pójdzie co najwyżej do piachu. Bo o ile pójście do nieba jest całkiem znośną, przyjemną perspektywą, to drugie już nie. 

Z uwagi na to, że rolą państwa jest wystawić armię, która będzie gotowa bić się i, co często nieuniknione, umierać, powinno ono zdawać sobie z tego, co napisałem, sprawę. 

Z uwagi na to, że, ustami Donalda Tuska, umieranie gwałtownie nam się przybliżyło, zapowiedziane wręcz zaraz na termin powakacyjny, moje uwagi są jakby bardziej na czasie. Zatem ci, którzy w skrzynkach znaleźli „bilety” a nie są przesadnie wierzący, lepiej niech uwierzą głębiej. Będzie im lżej jeśli tego pierwszego września dzieciom faktycznie zostaną przedłużone wakacje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz