Przekonany o tym, że nosi w sobie słoniątko,
które wkrótce urodzi miał być ponoć świetny pruski wódz Gebhard Leberecht von
Blücher. Ale nie o żaden rodzaj obłędu ani tez żaden rodzaj geniuszu
wodzowskiego chodzi w tytule. Chodzi o długotrwałość ciąży u słonic, trwającej
prawie dwa lata. Choć skojarzenie odnosi się tylko do rozwlekłości, ciąża, po
której minister Arłukowicz rodzi dziś reformę służby zdrowia trwała mniej
więcej tyle samo.
Można oczywiście rzecz widzieć i tak,
że w sumie szybko udało się wdrożyć potrzebne ale trudne rozwiązania. Wszak
ochrona zdrowia nie jest, nie była i nigdy nie będzie łatwą materią. Tyle, że
jak na razie o żadnym „wdrożyć” nie ma co mówić.
Nie ma też mowy o żadnym „w sumie
szybko”. Nie jest przecież tak, że nagle, dwa lata temu jakiś genialny medyk
odkrył, że za niektóre niewyjaśnione zgony odpowiada coś, co nawał nowotworem a
dziś bach, mamy „program zwalczania”. Arłukowicza na świeci a nawet w planach
jeszcze nie było a już od dawna znano grozę raka. Jeszcze lepiej znano ją gdy Bartosz
został straża… lekarzem. Nie mówiąc o momencie w którym Bartosz został straż…
ministrem.
Mogę się oczywiście mylić ale cała
dzisiejsza impreza z rakiem w tle wygląda mi na element programu wyborczego. Może
jeszcze nie Arłukowicza ale Platformy bez wątpienia. Takie rozbrojenie miny by
mieć co powiedzieć jakby ktoś tam podczas jakiegoś wiecu wyskoczył ze służbą
zdrowia i kolejkami. Zatka mu się gębę „programem” i tyle.
Gdyby to na poważnie było troską i pomysłem
Arłukowicza na bycie ministrem zdrowia i systemowe leczenie Polski i Polaków, zacząłbym
się bać. Bałbym się, że z psyche ministra jest faktycznie tak, jak z psyche
Bluchera.
Ogłaszanie zniesienia limitów w
leczeniu nowotworów byłoby faktycznie wielkim sukcesem tylko wtedy, gdyby świat
został stworzony przez Boga od razu z tymi limitami. I po tysiącleciach
zjawiłby się dzielny Bartek z płomieniem w oczach i z przekonaniem, że tak być
nie powinno, że te limity to oczywisty błąd. I z miejsca zabrałby się do jego
naprawiania.
Otóż niestety, tak dla Arłukowicza
jak też, zdecydowanie bardziej, dla tych, którzy przez te limity musieli czekać
często bezowocnie, nie było tak. Jak właśnie słucham, owo „bardzo szybko” to
czas , który minął od momentu, gdy lekarza Arlukowicza lekarze- onkolodzy
uświadomili jakie są skutki tych limitów w terapii nowotworowej. Wcześniej było
ładne kilka lat, w których limity były. I było PO oraz, od pewnego momentu był też
pan Arukowicz. To już siedem tych lat. Nie chce pisać co oznacza siedem lat w
tym kontekście.
Ucieszyłbym się nawet z tego wszystkiego,
co właśnie oglądam i czego słucham, gdyby poczekali panowie Tusk i Arłukowicz
do czasu po wyborach. Mogli, bo jak się okazuje, „szybkie” zmiany wejdą od
stycznia 2015 r. Do tego czasu będzie jak jest. Mimo, że od tego jak jest,
jakaś część chorych po prostu umrze. Musi tak być bo, jak wyjaśnił Arłukowicz,
NFZ popodpisywał już ze szpitalami kontrakty i nie można robić rewolucji.
I właśnie dlatego dzisiejsza szopka
jest dla mnie oczywistą jazdą Platformy, Tuska i Arłukowicza rakiem okrakiem do
Brukseli. Nie powiem ostrzej bo mi się już nawet o nich gadać nie chce.
Jakby co czy tam kto, od razu wyjaśnię,
że nie jestem jakoś szczególnie osobiście zainteresowany limitami czy ich
brakiem. Jak byłem, to sobie kupiłem życie. Nie to, że było mnie akurat stać. Nie
było. Po prostu chciałem żyć.
A przy okazji kupiłem sobie prawo by
recenzować palantów, którzy po latach ministrowania od kolegów lekarzy
dowiadują się że na raka umiera się także w kolejkach do lekarza i zaczynają a
w każdym razie ogłaszają w telewizorze „rewolucje”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz