Kiedy, mówiąc kolokwialnie, wyraźnie
zaczęło „żreć” Platformie, przekładając, powiedzmy, skuteczną politykę w sprawie
Ukrainy, pojawili się w Sejmie ci nieszczęśni rodzice ze swymi nieszczęsnymi
dziećmi i ze swymi postulatami. Wobec nich i ich problemów, przy całej swej
politycznej biegłości, większych szans ani Tusk ani jego partia nie mieli. Raz,
że ma Donald Tusk tę durna manierę „dobrego cara”, który objeżdża kraj w czasie
wyborczym i na wszelkie zgłaszane bolączki ma jedną odpowiedź „Nie ma sprawy.
Zajmę się tym.” Po drugie ma ministra Kosieniaka, który jak raz, przy pomocy
wypasionego i rozpasanego portalu „Emp@tia” i towarzyszących mu kosztów
dodatkowych wykluczył użycie w dyskusji argumentu, że państwo nie ma środków, że
nie stać go na spełnienie postulatów. Po trzecie z raportów NIK-u wylania się
ponoć (nie czytałem a tylko słyszałem) obraz gigantycznego, idącego w setki
milionów marnotrawstwa publicznych pieniędzy. Po czwarte nie potrafi Platforma
zapobiec zachowaniom czy wypowiedziom swoich posłów w tej sprawie, które,
mówiąc delikatnie, są głupie i wyglądają jak manifestacja pogardy elity dla
„motłochu”. Takie współczesne „to niech jedzą ciastka”.
W tym wszystkim oczywiście najgorzej
wygląda nagłośniona wczoraj sprawa zmarnowania przez resort Kosieniaka-Kamysza
prawie 50 milionów złotych na najbardziej groteskowy projekt, jakich rządzący
stworzyli w ciągu ostatniego 25-lecia istnienia III Rzeczypospolitej. W
mniejszym stopniu chodzi tu o skalę marnotrawstwa. Bardziej o to, że kiedy Tusk
spotkał się z rodzicami w sejmie i kiedy klarował, że nie ma na ich postulaty
pieniędzy, u jego boku siedział właśnie Kosieniak-Kamysz. I on przejął od szefa
pałeczkę w załatwianiu spraw i, o ile starczy mu odwagi, on będzie musiał pójść
do tych rodziców i klarować, że „państwo jest w trudnej sytuacji i na wiele
potrzebnych rzeczy nie ma pieniędzy”. Jeśli spróbuje tego, najdelikatniejszym,
co go spotka, będzie zabicie go śmiechem przez zebranych, którzy najpewniej
tajniki „Emp@tii” już poznali.
Zatem Tusk ma w zasadzie dwa wyjścia
z tej sytuacji. Oba dla niego równie złe. Może się zdenerwować i dowieść
rodzicom, że „Jak Tusk mówi, że nie da to nie da, a jak mówi, że da to mówi”.
Nie byłoby to jednak postępowanie najbardziej sprzyjające obecnej i kolejnym
kampaniom, które wszak Tusk z Platformą chcą wygrać.
Może też dać. Tyle ile chcą rodzice (co mało
prawdopodobne) albo mniej. Tyle ile już zapowiedział, że da. To rozwiązanie, niejako
przeczące twierdzeniom, że nie ma skąd wziąć (wiem, wiem, Tusk „przesuwa”),
jest jednak jeszcze bardziej niebezpieczne.
Jeśli tak postąpi, wtedy będzie miał,
bo, jak słyszałem, już się wybierają inni, pod Kancelarią, rosnące w tempie
przypominającym rozrost przedmieść Meksyku lub faveli w Rio, kolejne
„miasteczka” czujących się oszukanymi przez władze i Tuska osobiście. Wszak,
jak się domyślam, podobne obietnice „zajęcia się” usłyszało w czasie
peregrynacji „tuskobusu” po Polsce nie tylko rodzice niepełnosprawnych dzieci.
Może ruszyć roszczeniowa lawina.
Wówczas Premier i jego ekipa znajdzie
się w szalonym kłopocie. Poczynając choćby od kwestii samego spotkania z
protestującymi. Premier będzie miał do wyboru zaryzykować i znów na oczach
Polski usłyszeć kilka razy, że jest oszustem kłamcą albo uniknąć takiej
sytuacji i usłyszeć, że nie wszystkich traktuje poważnie i na dodatek jest tchórzem.
Przewalające się przez Warszawę kolejne manifestacje, z których każda w
zasadzie przyjedzie tylko po to, by głośno zamanifestować, że „Tusk to kłamca”
oraz, jeśli Premier nie znajdzie (co po ostatniej jego traumie jest prawie
pewnie) dla nich czasu, w dodatku jeszcze „tchórz”, to chyba ostatnie, co w
czasie wyborczym chciałby pokazać obywatelom w wyborczym okresie Premier.
Jak to się skończy? Nie wiem.
Możliwość „przesuwania” jest, jeśli brać poważnie to, co teraz Tusk mówi, mocno
ograniczona.
Gotowość stawienia czoła przez Tuska
adresatom składanych obietnic, czy też jej brak to, wbrew pozorom nie jest
tylko kwestia ewentualnych igrzysk dla zebranej przed telewizorami gawiedzi.
Odnoszę wrażenie, że zwolennicy obecnej władzy bardzo niechętnie przyjmują do
wiadomości, że za tym protestem (a być może i kolejnymi) stoi nie nagle
obudzona pazerność lecz niedotrzymana obietnica. Nie tylko pieniądze. Wśród
postulatów rodziców są też takie, które odnoszą się do zmiany procedur. Z tego,
co usłyszałem, zmiana ta odciążyłaby niewątpliwie urzędy i, przy okazji, pozwoliłaby
rodzicom przestać czuć się potencjalnymi oszustami. To tak w formie
uzupełnienia. Istotnego.
W ogóle istotne w dyskusji nad tą i
podobnymi sytuacjami odnoszenie się do wszystkich argumentów. Sam tego
doświadczyłem, gdy, odpierając argumenty mojej serdecznej przyjaciółki o
możliwościach finansowych państwa zwróciłem uwagę, że po tym, gdy Tusk nie
uznał tej sytuacji za istotną gdy wcześniej składał rodzicom obietnice więc nie
jest ona istotna i teraz. W odpowiedzi usłyszałem argument ad personam, który
mógł zakończyć naszą znajomość.
Dlatego podkreślam, że to, w jaki
sposób wcześniej czy Tusk czy jego podwładni (dotyczy to zresztą wszystkich
innych polityków, którzy będą sprawować władzę) rozmawiali z tymi, którzy teraz
zgłaszają roszczenia ma kolosalne znaczenie. Jeśli obiecywali tworzenie czy
rozwiązywanie czegoś „w kilka tygodni” czy „w kilka miesięcy” i tego nie
zrobili, są kłamcami i stan budżetu nie ma nic do rzeczy.
Nota bene tym bardziej nie ma nic do
rzeczy, że obietnice składane były, kiedy rządzący naszą sytuację opisywali
jako znacznie gorszą niż obecna.
I na koniec jeszcze jedna uwaga.
Wyprzedzająca możliwe argumenty. Nie ma co dyskutować o tych, co byli przed
Tuskiem. Ilu by nie mieli na sumieniu nie dotrzymanych obietnic, za to już
zapłacili. Przegraną wyborczą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz