niedziela, 30 marca 2014

Wyborczy przekaz do elektoratu niewyrobionego



Nie chodzi oczywiście o mój przekaz. Ja elektoratowi niewyrobionemu nie mam nic do przekazania. Miałbym to i owo, gdyby nie ten brak wyrobienia, sprawdzający, że to, co powinno, nie dociera, zaś to, co nie powinno, i owszem.

Nie będzie też, choć tego się mogli spodziewać  niektórzy, sądzący, że elektorat niewyrobiony leży wyłącznie w obszarze zainteresowania tego ugrupowania, o przekazie PiS. PiS jak na razie, niestety czy na szczęście, nie sformułował niczego, co można by nazwać jakimś spójnym przekazem związanym z wyborami.

Będzie o przekazie partii rządzącej. Jest on zdumiewający jeśli chciałoby się brać poważnie wszelkie klasyfikacje, wedle których wyborcy tego ugrupowania to niemal bez wyjątku członkowie Mensy i absolwenci eMaITi.

Przekaz ów, zawarty w wystąpieniach szefa Platformy, sprowadza się do komunikatu „jak nas nie poprzecie, spotka was coś strasznego!”. Tych wykrzykników mogłoby być zdecydowanie więcej bo dla owego „coś” poprzeczka została już na starcie zawieszona wysoko. Było już o wojnie i biednej dziatwie, która 1 września nie zasiądzie w szkolnych ławach, teraz zaś jest o rozpadzie Unii Europejskiej. Nie wiem czy następna w kolejce będzie impotencja. Przy tym poziomie przekazu, spodziewam się, że kiedy Donald Tusk w swych przestrogach dobije do utraty przez elektorat klocków, jego ugrupowanie może posłużyć się przekazem podprogowym, w którym wykorzysta wizerunki przeciwników z dorysowanymi rogami i wąsikiem a’la Adolf.

Oczywiście kpię sobie ale to jedyna sensowna odpowiedź na „wyborcza koncepcję” Tuska. Ja oczywiście rozumiem, że odpowiada za nią po połowie widoczna od dość dawna kompletna zapaść kreatywności PO, i jej szefów jak też desperackie „chwytanie brzytwy”, podsuniętej nie tak dawno w postaci kryzysu ukraińskiego. Gdyby wtedy te nieszczęsne wyniki nie „drgnęły” może Platforma byłaby zmuszona potraktować swych wyborców poważnie. 

Oczywiście można polemizować, wskakując, że ma Tusk rację. Polemizować można tylko, że nie takimi argumentami. Jak zauważyło wielu komentatorów, PiS jeszcze nigdy nie był tak euroentuzjastyczny jak teraz. Skoro Unia podoba się mu bardziej niż przy poprzedniej elekcji, nie ma teraz najmniejszego niebezpieczeństwa a Tusk „ciągnie łacha” z głupków, którzy dają 

się na takie sztuczki nabrać. Gdyby było inaczej, i PiS faktycznie miał taką moc sprawczą, by odesłać Unię w niebyt, Unii już by nie było. Od kilku ładnych lat. I dziś pewnie by PiS żałował.

Ja nie wiem czy faktycznie obecna kampania PO do europarlamentu to „ręka” Miśka Kamińskiego. Jeśli tak, PO zrobiła kiepski interes.

środa, 26 marca 2014

Czy ruszy lawina? (Polska po „tuskobusie”)



Kiedy, mówiąc kolokwialnie, wyraźnie zaczęło „żreć” Platformie, przekładając, powiedzmy, skuteczną politykę w sprawie Ukrainy, pojawili się w Sejmie ci nieszczęśni rodzice ze swymi nieszczęsnymi dziećmi i ze swymi postulatami. Wobec nich i ich problemów, przy całej swej politycznej biegłości, większych szans ani Tusk ani jego partia nie mieli. Raz, że ma Donald Tusk tę durna manierę „dobrego cara”, który objeżdża kraj w czasie wyborczym i na wszelkie zgłaszane bolączki ma jedną odpowiedź „Nie ma sprawy. Zajmę się tym.” Po drugie ma ministra Kosieniaka, który jak raz, przy pomocy wypasionego i rozpasanego portalu „Emp@tia” i towarzyszących mu kosztów dodatkowych wykluczył użycie w dyskusji argumentu, że państwo nie ma środków, że nie stać go na spełnienie postulatów. Po trzecie z raportów NIK-u wylania się ponoć (nie czytałem a tylko słyszałem) obraz gigantycznego, idącego w setki milionów marnotrawstwa publicznych pieniędzy. Po czwarte nie potrafi Platforma zapobiec zachowaniom czy wypowiedziom swoich posłów w tej sprawie, które, mówiąc delikatnie, są głupie i wyglądają jak manifestacja pogardy elity dla „motłochu”. Takie współczesne „to niech jedzą ciastka”.

W tym wszystkim oczywiście najgorzej wygląda nagłośniona wczoraj sprawa zmarnowania przez resort Kosieniaka-Kamysza prawie 50 milionów złotych na najbardziej groteskowy projekt, jakich rządzący stworzyli w ciągu ostatniego 25-lecia istnienia III Rzeczypospolitej. W mniejszym stopniu chodzi tu o skalę marnotrawstwa. Bardziej o to, że kiedy Tusk spotkał się z rodzicami w sejmie i kiedy klarował, że nie ma na ich postulaty pieniędzy, u jego boku siedział właśnie Kosieniak-Kamysz. I on przejął od szefa pałeczkę w załatwianiu spraw i, o ile starczy mu odwagi, on będzie musiał pójść do tych rodziców i klarować, że „państwo jest w trudnej sytuacji i na wiele potrzebnych rzeczy nie ma pieniędzy”. Jeśli spróbuje tego, najdelikatniejszym, co go spotka, będzie zabicie go śmiechem przez zebranych, którzy najpewniej tajniki „Emp@tii” już poznali.

Zatem Tusk ma w zasadzie dwa wyjścia z tej sytuacji. Oba dla niego równie złe. Może się zdenerwować i dowieść rodzicom, że „Jak Tusk mówi, że nie da to nie da, a jak mówi, że da to mówi”. Nie byłoby to jednak postępowanie najbardziej sprzyjające obecnej i kolejnym kampaniom, które wszak Tusk z Platformą chcą wygrać.

 Może też dać. Tyle ile chcą rodzice (co mało prawdopodobne) albo mniej. Tyle ile już zapowiedział, że da. To rozwiązanie, niejako przeczące twierdzeniom, że nie ma skąd wziąć (wiem, wiem, Tusk „przesuwa”), jest jednak jeszcze bardziej niebezpieczne.

Jeśli tak postąpi, wtedy będzie miał, bo, jak słyszałem, już się wybierają inni, pod Kancelarią, rosnące w tempie przypominającym rozrost przedmieść Meksyku lub faveli w Rio, kolejne „miasteczka” czujących się oszukanymi przez władze i Tuska osobiście. Wszak, jak się domyślam, podobne obietnice „zajęcia się” usłyszało w czasie peregrynacji „tuskobusu” po Polsce nie tylko rodzice niepełnosprawnych dzieci. 

Może ruszyć roszczeniowa lawina. 

Wówczas Premier i jego ekipa znajdzie się w szalonym kłopocie. Poczynając choćby od kwestii samego spotkania z protestującymi. Premier będzie miał do wyboru zaryzykować i znów na oczach Polski usłyszeć kilka razy, że jest oszustem kłamcą albo uniknąć takiej sytuacji i usłyszeć, że nie wszystkich traktuje poważnie i na dodatek jest tchórzem. Przewalające się przez Warszawę kolejne manifestacje, z których każda w zasadzie przyjedzie tylko po to, by głośno zamanifestować, że „Tusk to kłamca” oraz, jeśli Premier nie znajdzie (co po ostatniej jego traumie jest prawie pewnie) dla nich czasu, w dodatku jeszcze „tchórz”, to chyba ostatnie, co w czasie wyborczym chciałby pokazać obywatelom w wyborczym okresie Premier.

Jak to się skończy? Nie wiem. Możliwość „przesuwania” jest, jeśli brać poważnie to, co teraz Tusk mówi, mocno ograniczona.

Gotowość stawienia czoła przez Tuska adresatom składanych obietnic, czy też jej brak to, wbrew pozorom nie jest tylko kwestia ewentualnych igrzysk dla zebranej przed telewizorami gawiedzi. Odnoszę wrażenie, że zwolennicy obecnej władzy bardzo niechętnie przyjmują do wiadomości, że za tym protestem (a być może i kolejnymi) stoi nie nagle obudzona pazerność lecz niedotrzymana obietnica. Nie tylko pieniądze. Wśród postulatów rodziców są też takie, które odnoszą się do zmiany procedur. Z tego, co usłyszałem, zmiana ta odciążyłaby niewątpliwie urzędy i, przy okazji, pozwoliłaby rodzicom przestać czuć się potencjalnymi oszustami. To tak w formie uzupełnienia. Istotnego.

W ogóle istotne w dyskusji nad tą i podobnymi sytuacjami odnoszenie się do wszystkich argumentów. Sam tego doświadczyłem, gdy, odpierając argumenty mojej serdecznej przyjaciółki o możliwościach finansowych państwa zwróciłem uwagę, że po tym, gdy Tusk nie uznał tej sytuacji za istotną gdy wcześniej składał rodzicom obietnice więc nie jest ona istotna i teraz. W odpowiedzi usłyszałem argument ad personam, który mógł zakończyć  naszą znajomość.

Dlatego podkreślam, że to, w jaki sposób wcześniej czy Tusk czy jego podwładni (dotyczy to zresztą wszystkich innych polityków, którzy będą sprawować władzę) rozmawiali z tymi, którzy teraz zgłaszają roszczenia ma kolosalne znaczenie. Jeśli obiecywali tworzenie czy rozwiązywanie czegoś „w kilka tygodni” czy „w kilka miesięcy” i tego nie zrobili, są kłamcami i stan budżetu nie ma nic do rzeczy.

Nota bene tym bardziej nie ma nic do rzeczy, że obietnice składane były, kiedy rządzący naszą sytuację opisywali jako znacznie gorszą niż obecna.

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Wyprzedzająca możliwe argumenty. Nie ma co dyskutować o tych, co byli przed Tuskiem. Ilu by nie mieli na sumieniu nie dotrzymanych obietnic, za to już zapłacili. Przegraną wyborczą.

wtorek, 25 marca 2014

Kosieniak, Kosieniak, Kosieniak, Kamysz!



Nie ma dobrego tygodnia minister pracy i polityki społecznej Władysław Kosieniak-Kamysz. Nie zdążył jeszcze wyjść na prostą (i szybką ścieżkę legislacyjną) w sprawie zasiłków opiekuńczych a na pierwsze strony gazet trafia z innego powodu. Takiego za 40 milionów.

Z Kosieniakiem-Kamyszem jest, nawiasem mówiąc, tak, że gdyby nie miał na imię Władysław, nikt pewnie by nie uwierzył, że jest on z PSL-u. Teraz tylko tam znaleźć można Władysławów. Gdzie indziej są Donaldowie, Vincentowie, Róże Thund und coś tam, Richardowie albo Radkowie. Tak więc jest ten Władysław z PSL-u, ale wierzyć się w to nie chce. I nie chodzi tylko o to, że wygląda nie tylko jakby nie był z PSL-u. On całym sobą sprawia wrażenie, jakby był z jakiejś SPD, amerykańskiej Partii Demokratycznej albo wręcz z Szwedzkiej Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej. Chodzi o rozmach działania i szaloną momentami wizję, która ten rozmach zapładnia. O coś, co można by nazwać aura, którą rozsiewa ten (oczywiście jak na warunki naszej polityki) efeb o wzroku boskiego ulubieńca. Bo nie jest przecież tak, że przychodzi Kamysz rano do roboty, szwenda się po korytarzu ministerstwa z głową pełna pomysłów po czym wpada do informatyków i „sprzedaje” im pomysł takiego fajnego portalu, przez który państwo będzie bliżej bezdomnego a tamten znowuż będzie bliżej państwa. W tym sensie, że nie będzie musiał zbyt mocno wyciągać ręki bo państwo będzie tuż tuż. Z całym zapleczem technologicznym. 

„No i niech będzie łatwo w to wejść z laptopa” podrzuca, a jego „technicy-magicy (IT Crowd)  klepią zapamiętale w klawiatury, przenosząc koncept szefa w układ binarny. „Albo lepiej z tableta” podpowiada Kamysz. Technicy są prawie tak szybcy jak jego myśl. Kosieniak milknie, drapie się w głowę. „A jak się ktoś podszyje?”- pyta sam siebie. Technicy też drapią się w głowę, no bo fakt, ktoś się może podszyć pod takiego bezdomnego. „Może podpis elektroniczny?” pyta Kamysz a chłopakom gęby się rozszerzają w uśmiechach. „Albo zaufany profil” dodaje szef. Wychodzi żegnany brawami.

Myślę, ze to rodzi się bez jego obecności, ale dzięki duchowi, który przyszedł do ministerstwa wraz z tym chłopakiem o wyglądzie maturzysty i geniuszu Szeldona Kupera.

Ta moja wizja to żart taki. Miałem ochotę napisać, że mniej soczysty niż ten, który za 40 milionów zrobił nam pan Minister wraz z resortem. Ale „soczystość” to niezbyt adekwatny termin. 

O skali tego żartu niech świadczy reakcja mojej statecznej i dobrze ułożonej koleżanki. Przeczytałem jej szczegóły założeń „dziecka” pana Ministra, dodałem informację o logistycznym wsparciu kierownictwa ministerstwa z samym Kamyszem na czele w postaci najnowszych „ajpadów”, które zapewne pozwolą im przebić się przez natłok maili, „tłitów” i, jak sądzę, „laków” wysyłanych ze wszystkich zakątków Rzeczypospolitej. Dołożyłem jeszcze 40 milionów na poród tej „latorośli” Kamysza i jeszcze 2 miliony na roczne utrzymanie.

- Nie pier**I! – zareagowała gwałtownie niedowierzając i zarumieniła się ze wstydu.

Nie da się ukryć, że się Kamysz marnuje na ministerialnym stołku ze swym talentem performerskim, z wizjami godnymi Jana Klaty (sałaty- tak stało na jednym z mirów miasta stołecznego).

Ten żart z bezdomnych to nie pierwsze performance, z którego zasłynęło ministerstwo pod rządami Kamysza. Wielu jeszcze pamięta filuterne Magdę i Asię, które swój dyżur na Tłitterze, poświęcony podniesieniu wieku emerytalnemu zakończyły żarcikiem polegającym na zademonstrowaniu, jak będą wyglądać na emeryturze.* Po czymś takim to tylko, że niewielu Polaków uznało za celowe „tłitowanie” z Ministerstwem Pracy, sprawiło, że się nam masowo obywatele nie zaczęli zabijać, uświadomieni przez kreatywna Asię i pomysłową Magdę, czym będzie emerytura.
Można się śmiać z „Emp@tii”, można chichotać z pomysłu pan urzędniczek. Tyle, że to nie jest śmieszne.

Myślę, że ten tablet dla ministra, kupiony za 40 milionów złotych, powinien być ostatnią rzeczą, jaka zafundowała mu Rzeczpospolita.


niedziela, 23 marca 2014

Jak nam laicyzacja państwa bokiem wyjść może



Temat, przez chwilę zdawało się że już przebrzmiały, zasugerowała mi władza ustami samego Donalda Tuska, który na potrzeby coraz bardziej możliwego zwycięstwa wyborczego swej partii mówi już nie Lechem Kaczyńskim ale wręcz Władysławem Broniewskim. Mówi  coraz płomienniej a efekt wychodzi taki nieco śmieszno-straszny. Jak choćby wtedy, gdy nałoży się tego Tuska – Wernyhorę, przestrzegającego, że jak Polacy nie wybiorą Platformy to pierwszego września dzieci mogą nie pójść do szkoły, na te wezwania, które rezerwiści ponoć w sporej liczbie ostatnio dostali. Trudno się dziwić przerażeniu tych,  których dzwonek do drzwi oderwał od kontemplowania Tuska straszącego z ekranu nowym pierwszym września a za drzwiami znaleźli listonosza z wezwaniem „do woja”. Sam bym się mocno przestraszył w takim momencie. Może nie tak jak niektórzy, ale bym się przestraszył. I proszę nie sądzić iż tu sugeruję, że większy ze mnie bohater czy tam mniejszy tchórz od tych niektórych. Chodzi o coś innego. Coś, co z zasady sprawia, że boję się mniej. Za chwilę wrócimy do tego.

Kiedyś napisałem tekst o systemie państwowej edukacji, w którym wyjaśniłem, że w interesie państwa tak naprawdę jest uczyć dzieci ojczystego języka, podstaw matematyki, historii, wychowania fizycznego i religii. Reszta zaś to już sprawa rodziców a w miarę dorastania też samych uczniów. Choć tekst nie jest już chyba do znalezienia w sieci, nie będę go streszczał bo nie jest to akurat teraz potrzebne. Odniosę się tylko do tego ostatniego przedmiotu, którego nauczanie uzasadniałem koniecznością wpajania obywatelom systemu wartości, który dobrze wpływa na relacje między ludźmi. 

Zdaję sobie sprawę, że do przeciwników religii oraz symbiozy państwa i Kościoła ten argument nijak nie trafi. Bardzo skutecznie będą w stanie dowodzić, że choć nie wierzą, do kościoła nie chodzą, dzieci na religię nie posyłają to przecież  nie zabijają, nie kradną, cudzołożą nie częściej niż wierzący, matkę czczą a bliźniego kochają. Nie mam zamiaru tego negować. Może tak być, że faktycznie czczą, kochają, nie kradną.

Nie zmienia to mojej opinii, że w interesie państwa jest uczyć w szkołach religii i wpajać a jak uznają ci, o których było wyżej, indoktrynować przekonaniem, że Bóg jest, i jest sprawiedliwy. Do bólu sprawiedliwy.

I tu wracam do tego, czemu bałbym się mniej niż niektórzy z powołanych do wojska na ćwiczenia w chwili, gdy Premier nie wyklucza kolejnej wielkiej wojny. 

Nie chodzi o to, że ja po prostu lepiej wiem, że Tusk jedzie po bandzie i gdyby nie zauważył, że mu się opłaca straszyć w celach wyborczych obywateli wojną, mógłby próbować z bitwą pod Grunwaldem, kanibalizmem, pedofilami albo i z Godżillą, gdyby ktoś mu zasugerował, że to może zdziałać. Tak ma i już. To ten format człowieka.

Chodzi o coś zupełnie innego. Wrócę znów do komentowanych niedawno, także i przeze mnie, wyników badań, pokazujących coraz mniejszą skłonność Polaków by umierać za ojczyznę.

Ktoś zapyta cóż te badania i to co wcześniej napisałem ma wspólnego z religią, postulatami rozdziału tego co cesarskie od tego co boskie i postępująca laicyzacją. Otóż ma, rzekłbym, wszystko. Z tej właśnie laicyzacji wynika to ochładzanie się ułańskiej fantazji i spadek liczby ewentualnych „kamieni na szańcu”.

Rzecz sprowadza się do tego, że jak już ktoś da się przekonać, że nie ma Boga i, co wówczas zrozumiałe, nie ma też Nieba i Piekła, musi przyjąć do wiadomości, że mu się perspektywa kończy wraz z końcem jego ziemskiej drogi. A zatem owa droga staje się nie pewnym etapem a wartością samą w sobie. Wartością o bardzo wysokim, jeśli nie najwyższym miejscu w hierarchii. Trudno dziwić się, że w takiej sytuacji znacznie trudniej przygotować się na rozstanie z ziemskim padołem.
Tak więc, konkludując, o ile Polak wierzący czy tam, jak chcą niektórzy, zindoktrynowany religią, powie sobie „Patrz Kościuszko na nas z nieba” po czym zależeć mu będzie, by ów Kościuszko miał na co patrzeć i nie musiał się wstydzić, niezindoktrynowany będzie kombinował czy uciekać, schować się czy poddać jeśli też weźmie pod uwagę swoje wartości i zechce być im wierny.

Co ciekawe ci, którzy z perspektywy swego racjonalnego światopoglądu wyśmiewają postawy hurrapatriotyczne, nie wykluczające ofiary największej, sami, gdy dochodzi do pytania o ich gotowość, w większości deklarują, że owszem, stanęliby w obronie najbliższych, szafując dla nich życiem. To przecież jest, stosując się do ich logiki, równie irracjonalne jak umieranie za ojczyznę. A może i bardziej. Jest bowiem skutkiem miłości, która często o ile nie zawsze jest na bakier z rozumem. Porzucając emocje i uczucia, trudno za sensowną i logiczną uznać gotowość umierania mężczyzny w kwiecie sił witalnych za starych rodziców czy dzieci, z których nie wiadomo kto wyrośnie.

Tak więc, z punku widzenia państwa, obywatel, naprawdę wierzący że w razie śmierci za ojczyznę pójdzie do nieba jest bardziej przydatny niż ten, który „wie”, że pójdzie co najwyżej do piachu. Bo o ile pójście do nieba jest całkiem znośną, przyjemną perspektywą, to drugie już nie. 

Z uwagi na to, że rolą państwa jest wystawić armię, która będzie gotowa bić się i, co często nieuniknione, umierać, powinno ono zdawać sobie z tego, co napisałem, sprawę. 

Z uwagi na to, że, ustami Donalda Tuska, umieranie gwałtownie nam się przybliżyło, zapowiedziane wręcz zaraz na termin powakacyjny, moje uwagi są jakby bardziej na czasie. Zatem ci, którzy w skrzynkach znaleźli „bilety” a nie są przesadnie wierzący, lepiej niech uwierzą głębiej. Będzie im lżej jeśli tego pierwszego września dzieciom faktycznie zostaną przedłużone wakacje.