środa, 30 czerwca 2010

Sztuka wyciągania wniosków (debata- rachuby i oceny)

Samej debaty a właściwie jej merytorycznej strony nie ocenię z powodu bardzo prostego. Przesiedziałem ją tak intensywnie pompując adrenalinę, że już po wszystkim jestem w stanie przypomnieć sobie tylko skrawki wypowiedzi. W związku z tym pozwolę sobie na ocenę ogólną i odnosząca się raczej do armii niż do ich wodzów.
Tradycja wstrząsów, które co jakiś czas urządzano Europie, ukuła ciekawe i chwalebne zdanie o bojowej naturze Brytyjczyków. Wedle niej nacja ta potrafi przegrać wszystkie bitwy z wyjątkiem tej, która jest najistotniejsza i decydująca.
Te radę wzięli sobie do serca sztabowcy Kaczyńskiego a najwidoczniej przeoczyła ekipa Komorowskiego. Przyznam, że wczorajsza słabość Komorowskiego naprawdę mnie zdumiała. Najbardziej w momentach, w których recytował niemal słowo w słowo frazy z debaty poprzedniej. Choćby to o klepaniu po plecach. Jakby nauczono go kwestii na pamięć. Zresztą może tak się po prostu robi… Wychodzi na to, że cała ekipa Marszałka po niedzieli uznała, że pracuje dla istnego geniusza, który już osiągnął doskonałość. Albo, że wystarczająco się natyrała przed niedzielą i że ordynarna wręcz w prostocie idea zwykłej powtórki „wygranej” wystarczy Trudno mi w taki sposób widzenia uwierzyć. Raczej wolę pozostać na stanowisku, że tego po prostu nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Tym bardziej, że, łamiąc konwencję niedzielnej debaty, świadomie włożyli kij w gniazdo os i po prostu nie mogli nie spodziewać się czy nie przewidywać, że będzie to musiało wywołać reakcję z drugiej strony.
Dla każdego, kto sam z siebie choćby próbuje wyobrazić sobie, na czym polega elementarz „kingmakera” powinno być oczywistym, że w takim układzie, jak ten ustalony w obecnej kampanii, pierwsza debata to tylko taka wprawka o której ten, kto poniósł porażkę z całą pewnością nie powinien zapominać a ten, kto czuje się zwycięzcą powinien zapomnieć jak najszybciej. O ile to pierwsze było widać dziś aż nadto nie tylko w samej debacie ale i w wypowiedzi Kaczyńskiego po niej o tyle druga strona, jakby nieświadoma wagi tego wydarzenia po prostu postanowiła odgrzać kotlet sprzed kilku dni.
Klęska tej koncepcji była widoczna w bezradności Marszałka, który zdawał się być zdumiony już choćby tym, że dziennikarze są w tej debacie inni i zadają inne pytania. Przygotowane przez niego „chwyty” były, proszę mi wybaczyć, na poziomie elekcji na szczeblu gminnym.
Sztab Kaczyńskiego drugą debatą pokazał kilka rzeczy. Po pierwsze to, że publiczne deklaracje sobie ale oderwany od rzeczywistości nie jest i niedzielną konfrontację wziął sobie do serca. Bardzo mocno. Po drugie pokazał kawał iście benedyktyńskiej roboty, której „wczorajsze kluski”, czyli taktyka konkurencji, nie były w stanie bo i nie miały prawa przebić ani nawet zrównoważyć. Pokazał wreszcie to, że wbrew niektórym głosom, chce wygrać te wybory i dąży do tego całym posiadanym potencjałem. I to też, że nie jest sztuką szybko biec na starcie albo tylko wtedy gdy akurat kamery patrzą bo wygrywa ten, kto jest pierwszy na mecie.
Wysiłek Kaczyńskiego i jego ekipy najlepiej skomentowało i podsumowało to, co stało się po debacie w studiu TVN24. Z premedytacją, zaraz po końcowym uścisku kandydatów, przełączyłem szybko na tę stację by móc pośmiać się z przewidywanego jako główny motyw prowadzonej tam na gorąco dyskusji „3:0 dla Komorowskiego” i to, co powiedział Misiewicz było dla mnie wstrząsem. „Gdyby wybory były jutro Kaczyński odrobił stratę do Komorowskiego”. Lepiej nie dało się ocenić tego, co miało miejsce wczorajszego wieczoru.
To była ta ostatnia bitwa. Ja zdaję sobie sprawę, że o dalszych losach wojny nie zadecydują sztaby ani kandydaci. Chyba że zdarzy się jeszcze coś, co choćby prorokowałem wczoraj rano w tekście. Wynik wojny ustalą niezawiśli sędziowie za pomocą kartek. Ale w tej „militarnej odsłonie” kampanii wyborczej ekipa Kaczyńskiego weszła dziś w buty Brytyjczyków i właśnie wygrała ostatnią bitwę. I to, póki co pozostaje to w pamięci tych, którzy mogli i chcieli na to patrzeć.
Przeciwnicy pokazali zaś, że nie odrobili wielu lekcji. Że patrząc na gafy Marszałka istotnie uwierzyli, że to nic takiego. Że wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi musieli przyjąć do wiadomości, że ich kandydat stanowi sam w sobie, bez PO i bez Tuska, jakąś polityczną wartość. Ja nawet to rozumiem. Bez takiego przekonania nie byliby chyba w stanie wykrzesać z siebie takiego wysiłku, jaki przecież w tak morderczo wyczerpujących przedsięwzięciach jest konieczny. Szkoda, że nie przejęli się dość powszechnymi szyderstwami z jego osobowości tak, jak ich przeciwnicy wzięli pod uwagę to, co o ich szefie tu i ówdzie wypisywano.
Wojna, piękne panie i szanowni panowie to sztuka unikania błędów i wyciągania z nich wniosków, gdy już się zdarzą. Trzeba było oszacować ryzyka i przyznać, choćby tylko przed samymi sobą, że w waszym przypadku największym ryzykiem jest kandydat. Oszczędzilibyście sobie tej dzisiejszej goryczy, której zamaskować wam się nie udało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz