poniedziałek, 30 czerwca 2014

„Golgota Picnic” pod kancelarią III Rzeczy*



Na poły żartem pozwolę sobie zwrócić uwagę, że gdyby podczas realizowanych w partnerstwie publiczno-prywatnym (rozmowy były prywatne a żarcie opłacane publicznie) pogawędek taki Sikorski czy Sienkiewicz zechciał, dla żartu czy tam w ramach krzewienia „wartości demokratycznych” i „nowej, świeckiej tradycji”, dokonać tak dziś modnego „czytania” choćby fragmentu „Golgota Picnic”, być może żylibyśmy teraz w zupełnie innej rzeczywistości politycznej.

Trudno zaprzeczyć, że to, czego nie był w stanie spowodować oczywisty gwałt, dokonany przez „elitę władzy” na cielesności Narodu, poprzez wielokrotne przyznanie się do okradania i prób okradania go (poprzez przejęcie części zysków NBP na potrzeby kampanii PO, poprzez finansowanie „pod stołem” tego i owego, wreszcie przez drobne wydatki na wyszynk), spowodowała próba gwałtu przez „elity kulturalne” na duchowości Narodu.

Gdyby ci wszyscy, którzy zebrali się przeciw bluźniercom, zebrali się też przeciw złodziejom, nie byłoby tak „przepięknie” jak jest. Myślę, że w ogóle by pięknie nie było. Oczywiście z punktu widzenia złodziei.

Sytuacja, którą wywołała planowana w programie festiwalu „Malta” premiera spektaklu „Golgota Picnic” da się obserwować i oceniać na różne sposoby. Trudno zaprzeczyć, że skala oporu przeciw temu zdarzeniu jest zdumiewająca. Szczególnie gdyby zechciało się ją zestawić z kompletną niemal obojętnością wobec tego, co obywatelom wyczynia władza. To zestawienie reakcji jest bardzo istotne, bo zaprzeczające twierdzeniom, że Polakom zupełnie nie chce się dźwigać z kanapy, cokolwiek by im robiono. I to jest w sumie bardzo dobry sygnał.

Inna sprawa, że gdyby i w tym przypadku nie chciało się Polakom kiwnąć choćby i małym paluszkiem, mało kto by tu u nas wiedział, że jest jakiś Rodrigo Garcia i że właśnie wystawia jakąś straszną sztukę. I tłumy pozerów nie ruszyłyby tłumnie bronić wolności słowa, które to słowo jest pozbawionym sensu bełkotem (czytałem misie, gdyby wam przyszło rzucić, że krytykuję coś, czego nie znam). Ale ruszyli tłumnie. Co ma też swoją dobrą stronę, bo co niektórzy z nich w obronie „słowa” wystąpili publicznie, przekonując „inteligentnie” o „głębokim, humanistycznym przesłaniu” sztuki, gdyż scena zasypana jest bułkami od hamburgerów w proteście przeciwko konsumpcjonizmowi. Jest to faktycznie głębokie i odkrywcze. Na co panu Gracii  do tych bułek Golgota i Chrystus, nikt nie wyjaśnił choćby o włos bardziej sensownie niż poseł Godson swoje wcielenie się w Jezusa podczas podnoszenia w sejmie ręki.

Tym, którzy oburzają się na formę protestu warto zwrócić uwagę, że on taki właśnie miał być. Hałaśliwy i kłopotliwy. Nie chodziło o to, by wdawać się w jakąś dyskusję. Z „artystami” i otaczającą ich zgrają niedopieszczonych intelektualnie i przekonanych, że przez mityczne „uczestnictwo” stają się częścią Bóg wie czego ciołków nie ma co dyskutować bo to, poza kilkoma cwaniakami z tajemnymi kluczykami do półki z konfiturą,  w większości zwykle debile, którym dałoby się bez kłopotu i wysiłku wcisnąć „misterium” z patyka kitując, że osobiście wystrugała go Papusza. Chodziło o to, by nie dopuścić bluźnierstwa. 

Swoją drogą pan Gracia powinien być z tych protestów nie tylko zadowolony ale wręcz dumny. I nie idzie mi o merkantylny aspekt tumultu, który swą grafomanią wywołał. Nie wątpię, że z Polski wyjechał jako artysta jeszcze bardziej głośny niż był nim, kiedy do nas przyjeżdżał.  Dumny a nawet wzruszony powinien być dlatego, że przyjechał chłostać na naszych oczach nasz konsumpcjonizm a okazało się, jak wielu w Polsce jest takich, dla których znacznie ważniejsze jest „być” niż „mieć”.
Szkoda tylko, że się nam pan Gracia wpakował ze swym „głębokim humanizmem” w tak obiecującym, by rzec wręcz smakowitym politycznie momencie. Gdyby nie protesty i masowe „czytania” jego wypłodu, pismaki musieliby, chcą a raczej bardzo nie chcąc, dalej wałkować sprawę taśm. Natura nie znosi próżni więc „prawem mamy Madzi” nie mieliby innego wyjścia. A z tego wałkowania korzyść  by była niewątpliwa w postaci mocno warunkowanego Polakom skojarzenia „władza PO=przewały, biznesy, qrwy łamane przez cehauje, żarcie na krzywy ryj i tysięczne rachunki z „funduszy reprezentacyjnych”.

* I na koniec jeszcze wyjaśnienie tytułowej „III Rzeczy”. To taki, niewątpliwie artystyczny (co sprawę oczywiście definitywnie załatwia) koncept Hiu Granta, urodzony gdzieś w okolicy 2011 roku, gdy nagle elicie ówczesnej i, niestety, obecnej władzy, wszystko zaczęło się kojarzyć a to z parteitagami, a to z dorobkiem Alberta Speera.  Od tamtego czasu wykorzystywane było żartobliwie. Ale kiedy Premier wszedł na trybunę tłumacząc, że się Naród, wobec ataku nieokreślonych jak dotąd sił, powinien cały skupiać się wokół führer… wokół władzy  jednoczyć, kiedy zaapelował o to Stefaniuk a Godsonowi nawet się Jezus w tej sprawie objawił, pomyślałem, że chyba coś jest na rzeszy. Znaczy na rzeczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz