Tym, co najbardziej uderza i chyba dołuje słuchaczy na
drugim planie bezczelności, z jaką nasze „elity władzy i biznesu” załatwiają
różne „dile” jest ich poczucie wyższości, połączone z pogardą dla tych, na
których koszt zamawiają te „sześć wódeczek” i te policzki wołowe. W zasadzie ta
pogarda sięga dalej niż tylko osobiście do poszczególnych obywateli. Obejmuje
też właściwie wszystko to „skąd przychodzimy, kim jesteśmy, dokąd idziemy”.
Zawiera się ona zarówno w ekstra debilnie dziś
„wyjaśnianej” przez pozbawionego już nawet nie honoru ale choćby szczątkowych
jaj Sikorskiego „myrzyńskości” oraz, przede wszystkim, w skandalicznej
wypowiedzi szefa „Orlenu” na temat europejskich perspektyw Tuska. „[…]
odseparowujesz się od tego wszystkiego, od tego syfu, (...), jesteś dużym
misiem, odseparowujesz się od tego folkloru, od tego syfu” rozmarza się facet,
który z kasy spółki, której największym akcjonariuszem jest Skarb Państwa
bierze pewnie tyle, ile biorą co miesiąc wszyscy razem mieszkańcy powiatowego
miasteczka. Zapewne w duchu myśli, że tak naprawdę jest zapomnianym przez
przypadek synem rodu Sachsen-Coburg-Gotha, stworzonym, by co rano kąpać się w
kawiorze, w południe strzelać do rzutków a wieczorem na raucie przyjmować
uszanowanie od równych sobie różnych Mountbattenów i takich tam. Tylko zły los
rzucił go do tego syfu, między „murzynów”.
Być może jest coś w tym, żeśmy czymś Bogu, światu
zawinili. I zostaliśmy za to ukarani. Nie, nie tym, że z nas „murzyni”. Tym, że
nam za „elitę” robią tacy ewidentni debile.
W miniony czwartek wybrałem się na koncert. On
znakomicie znajduje się w tej durnej perorze pana Krawca o „folklorze”.
Przyjechali do Warszawy Dropkick Murphys. Przyjechali z Bostonu w Massachusetts.
Tak przedstawił siebie i resztę kolegów Al Barr. I słychać było, że dla nich
bycie Bostończykami z doków to raczej powód do dumy a nie wstydu.
A później przez prawie dwie godziny pokazywali, jak
bardzo można być dumnym ze swych korzeni. Mnie szczególnie ujęło, kiedy Ken
Casey zaśpiewał a raczej wykrzyczał
„Fields of Athenry”. Od jakiegoś czasu ta pieśń bardzo mocno się nam i
nie tylko nam kojarzy z Irlandią. Bycie dumnym z tego, że się jest bostońskim
robolem z irlandzkimi korzeniami? Żaden nasz „duży miś” tak by nie umiał. On w
takiej sytuacji chyba by się zabił! Choć pochodzi Żyrardowa, Kielc, Siedlec,
Piotrkowa. Które, co do jednego, przy dzisiejszym Athenry jawią się jak
metropolie. Tyle, że nikt ich nie zna bo żaden miś nie zaśpiewa smętnie o polach
pod Siedlcami, na których patrzył na ptaki i motyle. Bo może nie patrzył…
Nasze misie warunkowały nas we wstydzie bycia
Polakiem. Tłumacząc, że „cała Europa to czy tamto”. „Wstyd przed Światem” to
punkt pierwszy „instrukcji światłego obywatela”. Zanim taki coś zrobi, głęboko
musi rozważyć czy nie uruchomi tego mechanizmu.
A niech się ten cały świat wali. W tym znaczeniu,
którego się domyślacie. To ciągłe przywoływanie nas do porządku i warunkowanie
wstydem sprawia, że my na frazę „Low lie the fields of Athenry, Where once we
watched the small free birds fly” możemy odpowiedzieć kazikowo-kultowym „Czy
byłeś kiedyś na dworcu w Kutnie w nocy. Jest tak brudno i brzydko, że pękają
oczy” albo konstatacją Kaczmarskiego „Nie będą nam ułani braćmi, my już nie dzieci
Piłsudskiego”.
Możliwość zamknięcia się z tysiącem Irlandczyków, z
których prawie wszyscy urodzili się między Bugiem a Odrą na dwie godziny przed
tą naszą rzeczywistością, która z szybkością karabinu maszynowego wyrzygiwała i
wyrzyguje kolejne „duże misie” o wyjątkowo wątpliwej kondycji, to było coś. Coś
wielkiego.
Pierwszy raz byłem na takim koncercie, na którym tak
głośno publiczność śpiewała piosenkę po piosence. I tak świetnie się bawiła.
Jakby nagle naprawdę korzeniami zaczęła wrastać w tę prawdziwą „zieloną wyspę”.
Po powrocie do domu znalazłem w sieci zapis koncertu
Dropkick Murphys z roku 2009 z Bostonu*. Od warszawskiego różni się w zasadzie
tylko tym, że jest z 2009 i z Bostonu. Popatrzcie, posłuchajcie i wyobraźcie
sobie. A właściwie próbujcie bo i tak nie dacie rady. Na filmie, po godzinie i
pięciu minutach koncertu Ken Casey zaprasza na scenę dziewczyny. Kiedy na
scenie warszawskiej „Stodoły” było ich ponad setka, nie wierzyłem, że da się
jeszcze cokolwiek zagrać. Myliłem się.
Mógłby kto pomyśleć, że chciałbym być Irlandczykiem.
Nie. Jestem Polakiem i jestem z tego dumny. Problem to mają raczej te „misie”,
którym Polska śmierdzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz