poniedziałek, 23 czerwca 2014

Syf, murzyńskość i pola Athenry



Tym, co najbardziej uderza i chyba dołuje słuchaczy na drugim planie bezczelności, z jaką nasze „elity władzy i biznesu” załatwiają różne „dile” jest ich poczucie wyższości, połączone z pogardą dla tych, na których koszt zamawiają te „sześć wódeczek” i te policzki wołowe. W zasadzie ta pogarda sięga dalej niż tylko osobiście do poszczególnych obywateli. Obejmuje też właściwie wszystko to „skąd przychodzimy, kim jesteśmy, dokąd idziemy”.

Zawiera się ona zarówno w ekstra debilnie dziś „wyjaśnianej” przez pozbawionego już nawet nie honoru ale choćby szczątkowych jaj Sikorskiego „myrzyńskości” oraz, przede wszystkim, w skandalicznej wypowiedzi szefa „Orlenu” na temat europejskich perspektyw Tuska. „[…] odseparowujesz się od tego wszystkiego, od tego syfu, (...), jesteś dużym misiem, odseparowujesz się od tego folkloru, od tego syfu” rozmarza się facet, który z kasy spółki, której największym akcjonariuszem jest Skarb Państwa bierze pewnie tyle, ile biorą co miesiąc wszyscy razem mieszkańcy powiatowego miasteczka. Zapewne w duchu myśli, że tak naprawdę jest zapomnianym przez przypadek synem rodu Sachsen-Coburg-Gotha, stworzonym, by co rano kąpać się w kawiorze, w południe strzelać do rzutków a wieczorem na raucie przyjmować uszanowanie od równych sobie różnych Mountbattenów i takich tam. Tylko zły los rzucił go do tego syfu, między „murzynów”.

Być może jest coś w tym, żeśmy czymś Bogu, światu zawinili. I zostaliśmy za to ukarani. Nie, nie tym, że z nas „murzyni”. Tym, że nam za „elitę” robią tacy ewidentni debile.

W miniony czwartek wybrałem się na koncert. On znakomicie znajduje się w tej durnej perorze pana Krawca o „folklorze”. Przyjechali do Warszawy Dropkick Murphys. Przyjechali z Bostonu w Massachusetts. Tak przedstawił siebie i resztę kolegów Al Barr. I słychać było, że dla nich bycie Bostończykami z doków to raczej powód do dumy a nie wstydu.

A później przez prawie dwie godziny pokazywali, jak bardzo można być dumnym ze swych korzeni. Mnie szczególnie ujęło, kiedy Ken Casey zaśpiewał a raczej wykrzyczał  „Fields of Athenry”. Od jakiegoś czasu ta pieśń bardzo mocno się nam i nie tylko nam kojarzy z Irlandią. Bycie dumnym z tego, że się jest bostońskim robolem z irlandzkimi korzeniami? Żaden nasz „duży miś” tak by nie umiał. On w takiej sytuacji chyba by się zabił! Choć pochodzi Żyrardowa, Kielc, Siedlec, Piotrkowa. Które, co do jednego, przy dzisiejszym Athenry jawią się jak metropolie. Tyle, że nikt ich nie zna bo żaden miś nie zaśpiewa smętnie o polach pod Siedlcami, na których patrzył na ptaki i motyle. Bo może nie patrzył…

Nasze misie warunkowały nas we wstydzie bycia Polakiem. Tłumacząc, że „cała Europa to czy tamto”. „Wstyd przed Światem” to punkt pierwszy „instrukcji światłego obywatela”. Zanim taki coś zrobi, głęboko musi rozważyć czy nie uruchomi tego mechanizmu.

A niech się ten cały świat wali. W tym znaczeniu, którego się domyślacie. To ciągłe przywoływanie nas do porządku i warunkowanie wstydem sprawia, że my na frazę „Low lie the fields of Athenry, Where once we watched the small free birds fly” możemy odpowiedzieć kazikowo-kultowym „Czy byłeś kiedyś na dworcu w Kutnie w nocy. Jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy” albo konstatacją Kaczmarskiego „Nie będą nam ułani braćmi, my już nie dzieci Piłsudskiego”.

Możliwość zamknięcia się z tysiącem Irlandczyków, z których prawie wszyscy urodzili się między Bugiem a Odrą na dwie godziny przed tą naszą rzeczywistością, która z szybkością karabinu maszynowego wyrzygiwała i wyrzyguje kolejne „duże misie” o wyjątkowo wątpliwej kondycji, to było coś. Coś wielkiego.

Pierwszy raz byłem na takim koncercie, na którym tak głośno publiczność śpiewała piosenkę po piosence. I tak świetnie się bawiła. Jakby nagle naprawdę korzeniami zaczęła wrastać w tę prawdziwą „zieloną wyspę”.

Po powrocie do domu znalazłem w sieci zapis koncertu Dropkick Murphys z roku 2009 z Bostonu*. Od warszawskiego różni się w zasadzie tylko tym, że jest z 2009 i z Bostonu. Popatrzcie, posłuchajcie i wyobraźcie sobie. A właściwie próbujcie bo i tak nie dacie rady. Na filmie, po godzinie i pięciu minutach koncertu Ken Casey zaprasza na scenę dziewczyny. Kiedy na scenie warszawskiej „Stodoły” było ich ponad setka, nie wierzyłem, że da się jeszcze cokolwiek zagrać. Myliłem się.

Mógłby kto pomyśleć, że chciałbym być Irlandczykiem. Nie. Jestem Polakiem i jestem z tego dumny. Problem to mają raczej te „misie”, którym Polska śmierdzi.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz