Przyznam, sam zrazu byłem oburzony
gorliwością, z jaką wzięli się hierarchowie za odprowadzanie. Z tego oburzenia przychodzić mi do głowy zaczęły
takie bardzo dziecinne pomysły na to, jak mam im za to zgorszenie mnie
odpłacić. Czy ostentacyjnie nie pójść na niedzielną mszę, czy starczy, jak na
tacę nie rzucę? Dziecinne to było nie tylko przez przyczynę, którą była złość,
najgorszy doradca w sprawach wiary, coś bez wątpienia w rodzaju interkomu
wprost z piekła, jak też przez rezultat. Skończyło się przecież, że stratni są moi
„żołnierze świętego Michała”, nic a nic nie winni w tym gorszeniu mnie przy ołtarzu
a biskupi Guzdek i Głódź ani nie odczuli braku tej mojej złotówki ostatniej
niedzieli ani nawet nie wiedzą, że się boczyłem. W ogóle nie wiedzą o moim
istnieniu. Inaczej niż o istnieniu „sługi bożego Wojciecha”.
I to właśnie jakoś skłoniło mnie do
refleksji nad tą ich gorliwością i do zrozumienia ich motywów. Myślę, że są
tacy kapłani, nie wiem czy jest ich wielu czy wręcz przeciwnie, którzy
potrafiliby rzecz cała tak zorganizować, by wilk był syty, owca cała, Bogu świeczkę
a diabłu ogarek. Potrafiliby „sługę bożego” odprowadzić tam, gdzie czeka już na
niego boża sprawiedliwość nie robiąc z tej asysty szopki. Niestety wspomniani
przeze mnie hierarchowie swe miejsce w hierarchii zawdzięczają chyba nie temu,
że jacyś wyjątkowo świątobliwi mężowie. Myślę, że raczej temu, że obaj umieją
dbać o interes Kościoła. I w tym właśnie rzecz.
Ktoś może się nawet oburzy, ale to,
co widzieliśmy w miniony piątek, to była dość odważna próba połączenia religijnego
obrządku i korporacyjnej imprezy promocyjnej. W której korporacja postarała się
pokazać z jak najlepszej strony. Do konferansjerki, to znaczy rzec chciałem do
celebry, zaproszono może nie Kevina Spacey czy Brada Pita ale też w końcu
gwiazdy. I nie ma co się dziwić. Takie są reguły porządnej promocji.
Jak każdy chyba korporant w każdej
korporacji, coraz bardzie znudzony rutyną codziennych spotkań z kooperantami,
najczęściej jakimiś detalistami o nie zawsze doszlifowanych manierach marzy, że
któregoś dnia stanie przed nim gość i powie „Jestem Steve Jobs, chcę z wami
robić interesy”. I nosi w tym swoim wyimaginowanym plecaczku wyimaginowane
pióro, którym podpisze kiedyś z prawdziwym Jobsem prawdziwy kontrakt stulecia.
Tak to zadziałało i tutaj. Z Guzdkiem i z Głodziem. Kiedy „sługa boży” dał
znać, że chce „się jednać”. Nie ważne, że interes wymagał będzie publicznego,
nazwijmy to delikatnie, wywijania fujarką. Jobs jest Jobs.
Myślę, że w tym przypadku, o którym
piszę, nie chodziło o jednego grzesznika, z którego pociecha jest większa niż z
dziesięciu sprawiedliwych. Gdyby tylko o to chodziło biskupi co dnia lataliby niczym koty z pęcherzem a księża
Lemański z Bonieckim nabawiliby się od koncelebrowania albo żylaków albo
odcisków albo jednego i drugiego łącznie. Wszak co dnia nie jeden grzesznik
zatwardziały, jak to się mówi, w obliczu, gwałtownie mięknie i woli „zabezpieczyć
sobie tyły.”
Chodziło o to, że to był TEN czy też
TAKI grzesznik! Na samą myśl niektórym w
korporacji ciary musiały przejść i zaraz naszło ich na tę „promocyjną imprezę”.
Bo od razu zaczęli liczyć pożytki. I nie mam na myśli wcale tego, że mogli tym
tam z dołu zaśmiać się w odrażające gęby i po naigrawać się z nadaremnie
poczynionych inwestycji w różne madejowe łoża i kotły ze skuteczniejszym
termostatem. Z tymi tam na dole korporanci nie mają okazji gadać bo i nie oni
od tego są. To znaczy pewnie niektórzy kiedyś pogadają ale chyba naigrawać za
bardzo im się nie będzie wtedy chciało. Gdyż powodu nie będzie. Przekaz
zaadresowano do bardziej lokalnego odbiorcy. Na TYM łez padole. I, nie
ukrywajmy, do potencjalnego kolejnego klienta. „Macie oto dowód na istnienie!”
No bo i rzeczywiście, jak może nie istnieć, skoro taki grzesznik, taki
zbrodniarz, taki niedowiarek się korzy! „No i co wy na to?!”
Może się mylę, może krzywdzę biskupów
wspomnianych i koncelebrantów znanych, ale wydaje mi się, że gdyby szło tylko o
spokój duszy i o nawróconego grzesznika, akcenty położony gdzie indziej niż na
mnożeniu fioletów w obiektywach kamer. Choćby na tym, by nawróceniu grzesznika towarzyszyło
choćby symboliczne naprawienie przez niego krzywd. Na tyle, ile dałby radę i na
tyle, ile by się dało. Bo w pokucie i o to chodzi.
Ale to tylko moje zdanie a ja może
się nie znam, nie orientuję w meandrach, po których pochowane są Klucze
Królestwa. Prosty chrześcijanin ze mnie. Taki bardziej jakby ludowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz