poniedziałek, 2 czerwca 2014

Pożytek z jednego grzesznika czyli promocja



Przyznam, sam zrazu byłem oburzony gorliwością, z jaką wzięli się hierarchowie za odprowadzanie.  Z tego oburzenia przychodzić mi do głowy zaczęły takie bardzo dziecinne pomysły na to, jak mam im za to zgorszenie mnie odpłacić. Czy ostentacyjnie nie pójść na niedzielną mszę, czy starczy, jak na tacę nie rzucę? Dziecinne to było nie tylko przez przyczynę, którą była złość, najgorszy doradca w sprawach wiary, coś bez wątpienia w rodzaju interkomu wprost z piekła, jak też przez rezultat. Skończyło się przecież, że stratni są moi „żołnierze świętego Michała”, nic a nic nie winni w tym gorszeniu mnie przy ołtarzu a biskupi Guzdek i Głódź ani nie odczuli braku tej mojej złotówki ostatniej niedzieli ani nawet nie wiedzą, że się boczyłem. W ogóle nie wiedzą o moim istnieniu. Inaczej niż o istnieniu „sługi bożego Wojciecha”.

I to właśnie jakoś skłoniło mnie do refleksji nad tą ich gorliwością i do zrozumienia ich motywów. Myślę, że są tacy kapłani, nie wiem czy jest ich wielu czy wręcz przeciwnie, którzy potrafiliby rzecz cała tak zorganizować, by wilk był syty, owca cała, Bogu świeczkę a diabłu ogarek. Potrafiliby „sługę bożego” odprowadzić tam, gdzie czeka już na niego boża sprawiedliwość nie robiąc z tej asysty szopki. Niestety wspomniani przeze mnie hierarchowie swe miejsce w hierarchii zawdzięczają chyba nie temu, że jacyś wyjątkowo świątobliwi mężowie. Myślę, że raczej temu, że obaj umieją dbać o interes Kościoła. I w tym właśnie rzecz.

Ktoś może się nawet oburzy, ale to, co widzieliśmy w miniony piątek, to była dość odważna próba połączenia religijnego obrządku i korporacyjnej imprezy promocyjnej. W której korporacja postarała się pokazać z jak najlepszej strony. Do konferansjerki, to znaczy rzec chciałem do celebry, zaproszono może nie Kevina Spacey czy Brada Pita ale też w końcu gwiazdy. I nie ma co się dziwić. Takie są reguły porządnej promocji.

Jak każdy chyba korporant w każdej korporacji, coraz bardzie znudzony rutyną codziennych spotkań z kooperantami, najczęściej jakimiś detalistami o nie zawsze doszlifowanych manierach marzy, że któregoś dnia stanie przed nim gość i powie „Jestem Steve Jobs, chcę z wami robić interesy”. I nosi w tym swoim wyimaginowanym plecaczku wyimaginowane pióro, którym podpisze kiedyś z prawdziwym Jobsem prawdziwy kontrakt stulecia. Tak to zadziałało i tutaj. Z Guzdkiem i z Głodziem. Kiedy „sługa boży” dał znać, że chce „się jednać”. Nie ważne, że interes wymagał będzie publicznego, nazwijmy to delikatnie, wywijania fujarką. Jobs jest Jobs.

Myślę, że w tym przypadku, o którym piszę, nie chodziło o jednego grzesznika, z którego pociecha jest większa niż z dziesięciu sprawiedliwych. Gdyby tylko o to chodziło biskupi  co dnia lataliby niczym koty z pęcherzem a księża Lemański z Bonieckim nabawiliby się od koncelebrowania albo żylaków albo odcisków albo jednego i drugiego łącznie. Wszak co dnia nie jeden grzesznik zatwardziały, jak to się mówi, w obliczu, gwałtownie mięknie i woli „zabezpieczyć sobie tyły.”

Chodziło o to, że to był TEN czy też TAKI grzesznik!  Na samą myśl niektórym w korporacji ciary musiały przejść i zaraz naszło ich na tę „promocyjną imprezę”. Bo od razu zaczęli liczyć pożytki. I nie mam na myśli wcale tego, że mogli tym tam z dołu zaśmiać się w odrażające gęby i po naigrawać się z nadaremnie poczynionych inwestycji w różne madejowe łoża i kotły ze skuteczniejszym termostatem. Z tymi tam na dole korporanci nie mają okazji gadać bo i nie oni od tego są. To znaczy pewnie niektórzy kiedyś pogadają ale chyba naigrawać za bardzo im się nie będzie wtedy chciało. Gdyż powodu nie będzie. Przekaz zaadresowano do bardziej lokalnego odbiorcy. Na TYM łez padole. I, nie ukrywajmy, do potencjalnego kolejnego klienta. „Macie oto dowód na istnienie!” No bo i rzeczywiście, jak może nie istnieć, skoro taki grzesznik, taki zbrodniarz, taki niedowiarek się korzy! „No i co wy na to?!”

Może się mylę, może krzywdzę biskupów wspomnianych i koncelebrantów znanych, ale wydaje mi się, że gdyby szło tylko o spokój duszy i o nawróconego grzesznika, akcenty położony gdzie indziej niż na mnożeniu fioletów w obiektywach kamer. Choćby na tym, by nawróceniu grzesznika towarzyszyło choćby symboliczne naprawienie przez niego krzywd. Na tyle, ile dałby radę i na tyle, ile by się dało. Bo w pokucie i o to chodzi.

Ale to tylko moje zdanie a ja może się nie znam, nie orientuję w meandrach, po których pochowane są Klucze Królestwa. Prosty chrześcijanin ze mnie. Taki bardziej jakby ludowy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz