niedziela, 13 października 2013

Nie ma się z czego cieszyć…



Nie mieszkam w Warszawie więc nie powinno mnie to ziać ani grzębić, jak sobie Warszawiacy ze swą władzą poczynają. Zatem nie o tym będę pisał, lecz o tym, co mnie w tej sprawie powinno obchodzić i co będzie dotyczyć.
Jak każda porażka, także i ta (nie przesądzając jeszcze na czym miałaby polegać) będzie sierotą. Ojców bez wątpienia natomiast bez trudu znajdą poszczególne sukcesy, których w tym  nieudanym całokształcie można się już teraz doszukać.
Dla jednych będzie to te „zaledwie” 27,1 %, dla drugich na przykład te nieomal 100 % na tak spośród tych 27,1%.
Przed kilkoma chwilami wysłuchałem rozmowy fachowców. Szczególnie ciekawy był głos Czapińskiego, który przekonywał, ze „nie ma sensu pokazywanie PO kolejnych „żółtych kartek” bo przecież tyle już ich dostała.
Jeśli w tym kierunku pójdzie analiza wydarzeń stołecznych w wykonaniu ukaranej wieloma żółtymi kartkami (reguły przy drugiej oznaczają chyba kartkę czerwoną) Platformy, to dla niej ta lekcja pozostanie nieodrobiona. Łatwo wszak zachłysnąć się radością gdy tak niewiele brakowało.
Najważniejsza zaś informacja, nad którą powinni się pochylić analitycy tej partii, to skala sprzeciwu i jego miejsce.
Dla głównego adwersarza ewentualne niepowodzenie powinno być zaś ostatnim sygnałem, tym razem już nie do lekceważenia. Jakiś czas temu, przy okazji „walki o Podkarpacie” zostałem pouczony, że źle widzę jednego z polityków tej partii bo on odpowiada za kolejne zwycięstwa. I te ostatnie zwycięstwa i ta ostatnia kampania, pomijając suche rezultaty wyrażone liczbami czy procentami to działania, po których pozostał spory niesmak. I „taśmy Wilka” i „sprawa Ziobry” i wreszcie nieszczęsne przywołanie symboliki, która niektórym mocno nie przypadła do gustu w takim kontekście powinny zrodzić pytanie czy faktycznie najistotniejsza jest „bitność”. Mam nadzieję, że na to pytanie wreszcie padnie odpowiedź wiążąca.
Dla kogoś, kto patrzył na to z boku, mogąc sobie pozwolić na pozostanie w domu bez poczucia, że oddaje walkowerem swoje prerogatywy suwerena, to była cenna lekcja poglądowa. Lecząca ze złudzenia, że w I połowie XXI wieku w środku tej najbardziej cywilizowanej części świata bać się o kondycję demokracji nie ma co. Może za krótko żyłem w PRL-u bo mam wrażenie, że prawdziwą lekcję dialektyki dostałem nie od tamtych ukąszonych przez Hegla tylko teraz, gdy słuchałem kiedy to demokracja jest dobra a kiedy wręcz przeciwnie.
I tak naprawdę te kilka miesięcy podchodów wokół warszawskiego ratusza za stracone nie uznam tylko z tego powodu. Po prostu zdecydowanie lepiej wiadomo czego się po kim można spodziewać.
Inna sprawa czy jeszcze to komuś będzie przeszkadzać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz