Pamiętam
z dzieciństwa pana, który od czasu do czasu zajeżdżał do mojej wsi, leżącej na
przedpolu Festung Breslau… Ktoś mi tu powie, że to żart zbyt gruby i pomyli się
bardzo. Bo ten Breslau- twierdza objawił mi się w dzieciństwie z nagła, gdy we
wsi pojawiała się ekipa meliorantów, którzy popsuli nasze ukochane stawy
położone pośrodku udrażniając nurt rowów i zabierając przy okazji nasze zimowe
ślizgawki. Jednak sprawili nam krótka frajdę wydobywając z mułem rynsztunek,
którym można by uzbroić pewnie z pułk Volkssturmu. Jakiś czas, póki nam rodzice
nie wyperswadowali biegania w zardzewiałych ciężkich hełmach na głowach,
byliśmy chyba najlepiej uzbrojoną bandą dzieciaków na północ od zwrotnika Raka.
Ale ja nie o tym.
Otóż
od czasu do czasu do wsi przyjeżdżał taki pan syrenką czy tam trabantem. W
każdym razie taką dymiącą pykawką z dwusuwem. Oczywiście nie po to przyjeżdżał
by dymić i pykać. To nie byłaby żadna atrakcja. Atrakcją to było jak przyjeżdżały
ople i mercedesy z przedstawicielami dawnej rasy panów by fotografować swoje
niegdysiejsze włości skąd ich wypędzono niczym pierwszych ludzi z raju. Atrakcyjność
wspomnianego pana polegała na tym, że pojawiał się we wsi ku radości dziatwy i
(choć pewnie rzadko), ku utrapieniu dorosłych. Był bowiem przedsiębiorcą
zaginionej profesji zwanym lodziarzem. Młodszym wyjaśnię, że nie chodzi o żadne
z tych skojarzeń, które mogą im przychodzić do głowy. Po prostu był taka
archaiczną wersją koktajlbaru o odwróconej filozofii działania czyli nie czekającym
aż klient się pojawi tylko samemu szukającym klienta.
Kiedy
wjeżdżał do wsi, rzadko kiedy umykał uwadze zainteresowanych ale nie przeszkadzało
mu to po przybyciu do jej centrum ogłaszać się dość nachalnie klaksonem swej
pykawki. W tym momencie ze wszystkich kierunków, tych głównych i tych
pośrednich, pędzili do niego starsi i młodsi by kupić smakujące budyniem, żółte
i okrągłe lody Bambino, z czasem zastąpione mlecznymi lub czekoladowymi kostkami
Domino.
Kto
nie miał akurat pieniędzy, radził sobie inaczej. Ów domokrążca czy tam
komiwojażer branży cukierniczej przyjmował chętnie także i jajka. Co było
właśnie powodem utrapienia dorosłych bo opętana słodkim amokiem dziatwa w
zdobywaniu takich właśnie środków płatniczych była bardzo pomysłowa i chyba
niewielką przesadą byłoby powiedzieć, że wyciskała nieomal tę mamonę drobiowi z
kuprów.
Tak,
był pan lodziarz najpierwszą atrakcją spośród wszystkich, którym zdarzało się
od czasu zbłądzić na te moje przedpola Wrocławia. Nie mogę się oprzeć by dodać,
ze zaraz za nim był pan szmaciarz, który przyjeżdżał platformą zaprzęgniętą w
konie i za surowce wtórne sprzedawał dorosłym emaliowane garnki a dzieciakom
czerwone lizaki na patyku w kształcie wiewiórek lub kogutków.
Na
wstępie zapomniałem napisać że będzie to tekst polityczny. I nie dziwię się
jeśli ktoś dotrze tu, przeczytawszy wstęp i zapyta się w duchu cóż do cholery
może być politycznego w tym gościu jeżdżącym po prowincji z atrakcyjnym towarem.
Skojarzenia, moi drodzy.
Kiedy
czytam, że teraz znów rusza w podróż po Polsce nasz najsławniejszy domokrążca
by tu i owdzie zajechać z worami wypchanymi dobrem wszelakim.
Tylko
czekać jak w kolejnych wioskach i przysiółkach rozlegnie się klakson i zabrzmi
nieśmiertelne „Looody!” albo „Szmaaaa kupuję szmaaaaa…”
Oczywiście
nie będzie pykawki ani tych koni z głowami spuszczonymi nisko z wysiłku. To w końcu
już inna epoka. Ale kto wie czy radość nie będzie taka sama. No i, co by nie
mówić, lody tez pewnie będą.
Niezłe skojarzenie :-)
OdpowiedzUsuńJa miałem inne wspomnienia...do nas na Grzegórzki
(dzielnica Krakowa)przychodził "garnek".Straszny
był! Wszystkie dzieciaki jak usłyszały:garnek idzie,to w nogi do domu.Drutował gliniane garnki
i nitował żelazne,żeliwne.
GARNKI DRUTUJE,GARNKI NITUJE!!Straszy był :-)
Drugi był tez straszny,miał na ramieniu cały zestaw do ostrzenia,noże,nozyczki,nawet brzytwy i scyzoryki.
OSTRZE NOŻE I WIDELCE!NOZYCZKI I BRZYTWY!!OSTRZENIE!
No ustawiał machinę,deptał nogą takie coś,kamienie sie kręciły,iskry leciały...śliczności :-)
Jakies grosze kosztowało naostrzenie scyzoryka,ale potem włoski na ręce golil :-)
Tylko jeden majster był łysy,a drugi siwy...rudego nie było :-))
Grzegrzółki to moja ulubiona (z nazwy bo z natury nie znam) dzielnica Krakowa. Zaraz za nimi jest Kurwanów (to nie mój oczywiscie patent)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie