Funkcjonowanie obok siebie ogółu
obywateli i bytu zwanego „władzą” jest dychotomią tyleż odwieczną co
nieśmiertelną. Próba odesłania jej, jako wstydliwego i szkodliwego anachronizmu
w niebyt zakończyła się groteskową wymianą klasy panującej z racji urodzenia na
branych nie zawsze wiadomo skąd „przedstawicieli”, których „ustami” obywatel
mógł demokratycznie pić szampana.
Po latach naprawiania „błędów i
wypaczeń”, gdy mogłoby się zdawać, że mamy zdecydowanie za sobą jakąś tam,
wykraczającą poza utylitarną czy funkcjonalną konieczność, alienację grupy,
wykonującej obowiązki określane w skrócie jako sprawowanie władzy, okazuje się,
że nie jest dobrze. I być może nigdy nie będzie. W każdym razie u nas.
Oczywiście ten niewątpliwy defekt
demokracji, polegający na tym, że bycie władzą nie zawsze jest równoznaczne z
byciem na służbie a raczej z byciem „na świeczniku” trudno przypisywać akurat tylko obecnej
władzy. Pamiętnym i dość jaskrawym (choć nie do końca trafnym) przykładem
wspomnianego „picia ustami” było ujawnienie, że wnuczka czy też wnuczki
betonowo-lewicowego premiera Millera uczęszczały do płatnej, prywatnej szkoły.
I jakkolwiek, będąc uczciwym, trudno wyrzucać Millerowi to, że nie potrafił z
latorośli zrobić porządnego i konsekwentnego bolszewika, nie da się ukryć, że
sztandar lewicy, którego publiczna oświata zawsze miała być istotniejszą
ozdobą, został w ten sposób nieco zbrukany.
Słuchając dziś w podróży służbowej
audycji Jakuba Strzyczkowskiego w radiowej Trójce z niemałym zdumieniem
usłyszałem o swoistym pilotażu przygotowywanego na przyszły rok „pakietu
antykolejkowego” w naszej publicznej służbie zdrowia. Audycja koncentrowała się
na poszukiwaniu odpowiedzi na dość trudne i zarazem fundamentalne z punktu
widzenia przeciętnego (to bardzo istotne podkreślenie) obywatela pytanie; „Czy sytuacja
pacjentów publicznej służby zdrowia ulegnie poprawie?”
W trakcie audycji głos zabierali
specjaliści, przeciętni obywatele oraz tak zwany „czynnik rządowy” w osobie
wiceministra w resorcie zdrowia. Ów „czynnik” powiedział rzecz kapitalną lecz
jakoś nie pokusił się o konieczną refleksję. Powiedział, że za sytuację w
służbie zdrowia odpowiadają pieniądze oraz (uwaga!) kwestie organizacyjne i to
od nich zależy odpowiedź na tytułowe pytanie. Szkoda tylko, że nie był skłonny
(a i nikt za bardzo go w tej sprawie nie naciskał) odnieść się do kwestii
najistotniejszej. Tej mianowicie, że „organizacyjnie” w ostatnim roku drugiej
kadencji obecnej władzy za służbę zdrowia odpowiadać będą ci sami ludzie,
którzy odpowiadali za lata poprzednie. Zaś pieczę nad nimi trzyma osoba, która
swego czasu miała „ustawy pełne szuflad” i nie wiedzieć czemu musieliśmy na ów
mityczny „pakiet” tyle czekać.
Ale nie to było informacją najistotniejszą.
W trakcie audycji dowiedziałem się, że aparat władzy w postaci ministerialnych
urzędników nie czekał na ów „pakiet” bezczynnie i stara się skrócić kolejki do
lekarza innymi sposobami. I oczywiście nie miałbym nic przeciwko bo sam też tak
robię, gdyby nie pewna, wcale nie drobna różnica. Ja, by uniknąć kolejek, wyciągam
portfel i płacę ze swoich, mając gdzieś fakt ściągnięcia ze mnie przez „państwo” (czyli ów „aparat
władzy”) haraczu w postaci „składki zdrowotnej”. Po prostu jak mnie boli to mi
upór mięknie.
W ministerstwach poszli z pozoru ta
sama drogą co ja. Różnica nastąpiła w momencie, gdy ja sięgałem po własny
portfel. Tam sięgnięto do środków budżetowych. A więc w jakimś ułamku także i
moich. Zapominając chyba albo doskonale pamiętając, że z racji równo płaconej składki
jesteśmy a w każdym razie winniśmy być, ja i ci ministerialni urzędnicy, równi
wobec prawa.
Jak można przeczytać w „Fakcie”,
który zasłyszaną w „Trójce” informację uczynił dziś tematem numeru,
ministerstwa mają swoje przychodnie, swojego dyżurnego lekarza albo wykupywane
przez resorty „usługi medyczne” dla pracowników. Takie Ministerstwo
Infrastruktury i Rozwoju zastrzegło w umowie, że „wykonawca zapewni dostęp do
lekarza internisty i pediatry w czasie 24 godzin (...), zaś do lekarzy
specjalistów w terminie do 7 dni kalendarzowych od momentu zgłoszenia potrzeby”*
Niejednemu pewnie czytając o tych rozwiązaniach przypomniało się
stwierdzenie Urbana, że „rząd się sam wyżywi”. Jak widać także wyleczy.
Konieczność „żywienia się” czy też „leczenia
się” władzy wynika raczej nie z faktu, że traktują się oni jako wartość w
demokracji specjalna i przez to mająca prawo do specjalnego traktowania. Choć
to pewnie też. Jest efektem konstatacji, że nie dało się wyżywić a dziś nie da się
wyleczyć wszystkich na takich samych zasadach.
Rozwiązaniem jest więc zawieszenie
znanych skądinąd „żółtych firanek”.
Trudno zaprzeczyć, że taki wstęp do „naprawy sytuacji w służbie zdrowia” przez
rząd pani doktor Ewy wygląda gorzej niż Miller z „czerwonego Żyrardowa”, prowadzący
wnuczki do prywatnej szkoły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz