poniedziałek, 3 listopada 2014

Usta przedstawicieli czyli gabinety za żółtymi firankami



Funkcjonowanie obok siebie ogółu obywateli i bytu zwanego „władzą” jest dychotomią tyleż odwieczną co nieśmiertelną. Próba odesłania jej, jako wstydliwego i szkodliwego anachronizmu w niebyt zakończyła się groteskową wymianą klasy panującej z racji urodzenia na branych nie zawsze wiadomo skąd „przedstawicieli”, których „ustami” obywatel mógł demokratycznie pić szampana.

Po latach naprawiania „błędów i wypaczeń”, gdy mogłoby się zdawać, że mamy zdecydowanie za sobą jakąś tam, wykraczającą poza utylitarną czy funkcjonalną konieczność, alienację grupy, wykonującej obowiązki określane w skrócie jako sprawowanie władzy, okazuje się, że nie jest dobrze. I być może nigdy nie będzie. W każdym razie u nas.

Oczywiście ten niewątpliwy defekt demokracji, polegający na tym, że bycie władzą nie zawsze jest równoznaczne z byciem na służbie a raczej z byciem „na świeczniku”  trudno przypisywać akurat tylko obecnej władzy. Pamiętnym i dość jaskrawym (choć nie do końca trafnym) przykładem wspomnianego „picia ustami” było ujawnienie, że wnuczka czy też wnuczki betonowo-lewicowego premiera Millera uczęszczały do płatnej, prywatnej szkoły. I jakkolwiek, będąc uczciwym, trudno wyrzucać Millerowi to, że nie potrafił z latorośli zrobić porządnego i konsekwentnego bolszewika, nie da się ukryć, że sztandar lewicy, którego publiczna oświata zawsze miała być istotniejszą ozdobą, został w ten sposób nieco zbrukany.

Słuchając dziś w podróży służbowej audycji Jakuba Strzyczkowskiego w radiowej Trójce z niemałym zdumieniem usłyszałem o swoistym pilotażu przygotowywanego na przyszły rok „pakietu antykolejkowego” w naszej publicznej służbie zdrowia. Audycja koncentrowała się na poszukiwaniu odpowiedzi na dość trudne i zarazem fundamentalne z punktu widzenia przeciętnego (to bardzo istotne podkreślenie) obywatela pytanie; „Czy sytuacja pacjentów publicznej służby zdrowia ulegnie poprawie?”

W trakcie audycji głos zabierali specjaliści, przeciętni obywatele oraz tak zwany „czynnik rządowy” w osobie wiceministra w resorcie zdrowia. Ów „czynnik” powiedział rzecz kapitalną lecz jakoś nie pokusił się o konieczną refleksję. Powiedział, że za sytuację w służbie zdrowia odpowiadają pieniądze oraz (uwaga!) kwestie organizacyjne i to od nich zależy odpowiedź na tytułowe pytanie. Szkoda tylko, że nie był skłonny (a i nikt za bardzo go w tej sprawie nie naciskał) odnieść się do kwestii najistotniejszej. Tej mianowicie, że „organizacyjnie” w ostatnim roku drugiej kadencji obecnej władzy za służbę zdrowia odpowiadać będą ci sami ludzie, którzy odpowiadali za lata poprzednie. Zaś pieczę nad nimi trzyma osoba, która swego czasu miała „ustawy pełne szuflad” i nie wiedzieć czemu musieliśmy na ów mityczny „pakiet” tyle czekać.

Ale nie to było informacją najistotniejszą. W trakcie audycji dowiedziałem się, że aparat władzy w postaci ministerialnych urzędników nie czekał na ów „pakiet” bezczynnie i stara się skrócić kolejki do lekarza innymi sposobami. I oczywiście nie miałbym nic przeciwko bo sam też tak robię, gdyby nie pewna, wcale nie drobna różnica. Ja, by uniknąć kolejek, wyciągam portfel i płacę ze swoich, mając gdzieś fakt ściągnięcia  ze mnie przez „państwo” (czyli ów „aparat władzy”) haraczu w postaci „składki zdrowotnej”. Po prostu jak mnie boli to mi upór mięknie.

W ministerstwach poszli z pozoru ta sama drogą co ja. Różnica nastąpiła w momencie, gdy ja sięgałem po własny portfel. Tam sięgnięto do środków budżetowych. A więc w jakimś ułamku także i moich. Zapominając chyba albo doskonale pamiętając, że z racji równo płaconej składki jesteśmy a w każdym razie winniśmy być, ja i ci ministerialni urzędnicy, równi wobec prawa.

Jak można przeczytać w „Fakcie”, który zasłyszaną w „Trójce” informację uczynił dziś tematem numeru, ministerstwa mają swoje przychodnie, swojego dyżurnego lekarza albo wykupywane przez resorty „usługi medyczne” dla pracowników. Takie Ministerstwo Infrastruktury i Rozwoju zastrzegło w umowie, że „wykonawca zapewni dostęp do lekarza internisty i pediatry w czasie 24 godzin (...), zaś do lekarzy specjalistów w terminie do 7 dni kalendarzowych od momentu zgłoszenia potrzeby”*
Niejednemu pewnie czytając o tych rozwiązaniach przypomniało się stwierdzenie Urbana, że „rząd się sam wyżywi”. Jak widać także wyleczy.

Konieczność „żywienia się” czy też „leczenia się” władzy wynika raczej nie z faktu, że traktują się oni jako wartość w demokracji specjalna i przez to mająca prawo do specjalnego traktowania. Choć to pewnie też. Jest efektem konstatacji, że nie dało się wyżywić a dziś nie da się wyleczyć wszystkich na takich samych zasadach.

Rozwiązaniem jest więc zawieszenie znanych skądinąd „żółtych firanek”.
Trudno zaprzeczyć, że taki wstęp do  „naprawy sytuacji w służbie zdrowia” przez rząd pani doktor Ewy wygląda gorzej niż Miller z „czerwonego Żyrardowa”, prowadzący wnuczki do prywatnej szkoły.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz