To
właściwie chyba tekst bardziej na dzień jutrzejszy ale wiadomo, jutro, chcąc
nie chcąc, żyć będziemy czym innym i nie ma co w ogóle próbować. A szkoda by
było, żeby hołd dla kogoś, komu ja i wy i tamta pani też wiele zawdzięczamy,
dał się wypchnąć codziennym kłótniom. Którym ani ja ani nikt inny nie
zawdzięczamy nic a nic.
O
Wacku Kuropatwie dawno temu już pisałem. Bo wart był każdego dobrego słowa
jakie przychodzi człowiekowi do głowy. Nie przypadkiem napisałem „był”. Choć
mieszkaliśmy w tym samym mieście a nawet i dzielnicy, niemal na sąsiednich
ulicach, o jego śmierci dowiedziałem się przypadkiem gdy na „W polityce”
napisano o bezczelnych SB-manach mających zamiar skarżyć Rzeczpospolitą o
niebotyczne odszkodowania za „krzywdy”, które im jakoby uczyniła. Tam pojawił
się i on robiąc niezamierzenie tło dla tych bezczelnych typów.
Dowiedziałem
się w ten właśnie sposób bo wcześniej o takich smutnych zdarzeniach
dowiadywałem się od Wacka. Pilnował by wszyscy miejscowi „kumbatanty” (jak
pisał) widzieli co dobrego i co złego działo się kolegom. Nie było nikogo, kto
godzien byłby wejść w jego buty i rozesłać ten jego nekrolog. Wiem, ze było w
gazetach i nawet w telewizji regionalnej ale nie czytam, nie oglądam. Od tego
właśnie był Wacek.
Kiedy
w końcu lat 80 poprzedniego stulecia poznałem Wacka, przez głowę mi nie przeszło
z postacią jakiego formatu mam do czynienia. Był tak skromnym człowiekiem, że
dla mnie był po prostu Wackiem, kuzynem pewnej dziewczyny, która mi się
podobała a z którą zetknąłem się gdy tacy jak ja dołączali do tych, dzięki
którym ówczesna proteza usilnie nazywana Polską mocno zaczęła się chwiać. Był
przy wszystkim co tam dłubaliśmy
dokumentując to coś dla nas tak ważnego a z perspektywy procesu dziejowego
tak nieistotnego swymi fotografiami.
Później
przyszła Polska prawdziwa. I Wacek, chcąc nie chcąc… jak sądzę raczej nie chcąc
bo był tego formatu, że nigdy się nie skarżył i o wszystkim mówił z uśmiechem,
stał się jej symbolem. W tym znaczeniu w jakim potrafi ona pokazywać swe
najbardziej beznadziejne, podłe oblicze.
Kiedy
spotykałem Wacka, jak podążał przez Miasteczko na swoim składaku, opowiadał
najpierw o swoich problemach z nową Polską. Jakoś tak nie było w niej dla niego
bezpiecznego miejsca. Choć robił co mógł. To on ze śmiechem mi opowiadał o „efektywnej”
działalności państwa w zakresie „aktywizacji zawodowej bezrobotnych” polegającej
na szkoleniu tysięcy chętnych w jednym i tym samym zawodzie (bo najłatwiej było
przeprowadzić ogólnopolski przetarg na realizację zadania) tak, że żaden prawie
nie był w stanie po czymś takim znaleźć pracy. Przeszedł kilka tur takiego
zmagania się ze znacjonalizowaną głupotą.
Ale
ten problem to było nic. Tu nowa Polska okazała się tylko nieudolna. Nie wiem w
którym roku zaczęła się kolejna epopeja Wacka. Sam był sobie winien w zasadzie
bo zamiast zapomnieć a może nawet i przejść na ty i wypić wódeczkę, zaczął przypominać
różnym SB-manom, ze jakich by nie pozakładali spółek, nie pokupowali aut i nie
założyli garniturów, zawsze będą tymi samymi SB-manami.
Za
SB-manów pozwano go przed sąd. Pozwali go ci, dla których nowa Polaka byłą
lepszą matką. Bo ponoć byli bardziej rzutcy. Ci, którzy spotkali ich jeszcze w
PRL-u pewnie chętnie potwierdzą tę „rzutkość”. Wacka ciągali przed sądy póki
instancji i możliwości procesowych starczyło. Bo się czuli obrażeni ci SB-maqni
że ich nazwał SB-manami. Po prawdzie łagodnie ich nazywał bo to były bydlaki i
bandziory. Wygrał bo miał w sobie siły i determinację, której zabrakło naszym
wielkim a pragmatycznym przywódcom. Tym, dla których za trudno było znaleźć
morderców z tamtych czasów choć przecież niejeden bez problemów i dziś ich
wskaże palcem.
Nie
wiem co Wacek sądził o tym, co dzieje się teraz. Nie pamiętam kiedy ostatni raz
spotkaliśmy się na ulicy. A kiedy się spotykaliśmy trudno było od Wacka
usłyszeć o kimkolwiek coś złego. Nawet tamte typy, z którymi musiał tańczyć przed
trybunałami karnymi i cywilnymi, śmieszyły go a nie złościły. Gdy ze szczegółami
opowiadał mi o przebiegu kolejnych spraw, które mogły się dla niego skończyć
naprawdę źle, robił to z rozbawianiem.
Nie
wiem z kim by dzisiaj szedł. Może i dobrze. Bo pewnie, bez względu na to, co
wcześniej sądziłem, przekonałby mnie. Bo spośród wszystkich znanych mi
bohaterów, którym zawdzięczam tę porcję wolności, która mi przypadła w udziale,
on jeden nigdy niczym mnie nie zawiódł.
Czemu
napisałem, że jest symbolem III RP w jej najgorszej formie i z jej najgorszą twarzą?
Przeczytajcie choćby w Encyklopedii Solidarności jego życiorys zwracając
szczególną uwagę na to, co działo się z nim po 1990. Najczęściej, kiedy się
spotykaliśmy był bezrobotny. Radził sobie i szukał ale nigdy pewnie nie miał
nawet drobnej części tego, co miały te typy skarżące się sądom najpierw na
niego a teraz na Polskę. Czasem myślę, że nie miał prawie nic. Poza tą swoją
pogodą ducha.
Ona,
nowa Polska, dała mu krzyż. Ten, który nosił a raczej woził z uśmiechem na tym
swoim rowerku i zaszczytny, kawalerski.
Ostatni
raz dostałem od niego pocztę (zawsze będę się szczycił tym, że mój adres miał
przypisany do grupy „Kumbatanty.solidarnosci@nzs-wip-kpn.pl „) 5 września tego roku.
18 września umarł Wacek Kuropatwa.
Kawaler Polonia Restituta, podziemny drukarz, współpracownik konspiracyjnych
wydawnictw, w wolnej Polsce nauczyciel, operator kamery, społecznik oraz najczęściej
bezrobotny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz