U zarania rządów obecnej władzy,
kiedy dopiero kształtowały się zręby pierwszego rządu Tuska, pojawił się
kandydat na jednego z ministrów, o którym szybko lokalny dodatek „Wyborczej” z
miasta, z którego ten pochodził, napisał mniej więcej tak (cytuję za swoją
zawodną rzecz jasna pamięcią) „kiedy ludzie Platformy zorientowali się, z kim
mają do czynienia, złapali się za głowy”. Nie, nie był on żadnym tam byłym
sekretarzem choćby najniższego szczebla PZPR. Nie był też tajnym współpracownikiem
policji politycznej czasu PRL-u. Gdyby z tego powodu w Platformie łapali się za
głowę to do dziś łatwo byłoby poznać kto nosi w kieszeni stosowną legitymację.
Ów człowiek z tak szokującą
prominentów PO przeszłością był, niestety dla niego, wiceministrem w rządzie
Jana Olszewskiego.
Polityka kadrowa „schyłkowego”(mam
nadzieję) Tuska nie za bardzo chyba uległa zmianie. W ostatnim czasie można ją
obserwować na przykładzie dwóch dość znamiennych epizodów.
Pierwszy i znacznie ciekawszy to
odkrycie u boku jednego z najbardziej wpływowych ministrów (gdzieś nawet
namaszczonego na następcę Tuska) ukrytego na dość eksponowanym stanowisku dyrektora
gabinetu politycznego człowieka związanego niegdyś z PiS-em. „Pisiora” jak go
premierowi Tuskowi zareklamowali partyjni donosiciele podczas spotkania szefa z
lokalnym aktywem.
„- Pisior… Na mój nos on nie będzie
długo dyrektorem gabinetu.”* – poinformował uradowanych tym dolnośląskich donosicieli
Prezes Rady Ministrów.
W tej całej historii, mimo wszystko,
nie są najistotniejsze „fale”, na których tak zgodnie „nadają” ci, co przekazali
Tuskowi informacje i sam premier ani też to, że Tusk prezentuje się niczym
prymitywny partyjny zupak. Największą rewelacją jest to, że już w PO nie boją
się nawet nagrywać niegdysiejszego „boga wszechmogącego” a nagrania podsyłać
redakcjom. Znak czasu. Niewątpliwie schyłkowego.
Druga sprawa to dramat w rodzinie
Piechocińskich. Tata wicepremier, wzruszony łzami córki, której pismaki
wypomnieli, że dostała prace w agencji podległej ojcu, zagrzmiał „-Za łzy mojej córki niech was…”**
Przyznam, że od łez Piechocińszczanki
(tak to się chyba powinno pisać) bardziej wzruszają mnie łzy tych, co
pokończyli nie gorsze studia niż wicepremierówna a mogą liczyć co najwyżej na bezpłatne
staże w agencjach, także tych podległych Piechocińskiemu, i nikt z nimi nawet
nie zaczyna później rozmowy o (jak to ślicznie Piechoćiński nazwał) „zmianie
ich statusu”.
Swoją droga ciekawe czy działacze
PSL-u mają wszczepiane jakieś specjalne czipy, które wyłączają im instynkt
samozachowawczy. Kolejna taka sama historia, następująca wcale nie tak długo po
awanturze z synem Kalemby wskazuje, że wykorzenienie z tej partii „doktryny
Pawlaka” (tej o podążaniu dzieci śladami rodziców) jest chyba niemożliwe.
Co zaś się tyczy córki wicepremiera,
przekonany jestem, ze wcale nie musiała „podążać śladami” taty. Gdybym prowadził biznes i miał
kogoś zatrudnić a zgłosiłaby się do mnie córka wicepremiera, nie zastanawiałbym
się długo. No chyba, żeby już na pierwszy rzut oka byłoby widać, ze nic nie
umie i do niczego się nie nadaje. No ale tego chyba pan Piechociński nie
sugeruje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz