środa, 28 stycznia 2015

Wyzwalanie KL Auschwitz trwa (Że słi Ałszwic)



Początkowo, tak jak większość komentatorów wypowiadających się w tej sprawie, zamierzałem nie pozostawić suchej nitki na organizatorach obchodów wyzwolenia niemieckiego obozu zagłady KL Auschwitz a w szczególności na dyrektorze muzeum w dawnym „kacecie”, panu Cywińskim. Oczywiście za sprokurowanie przy okazji obchodów afery „Hoess-Pilecki”. Ale po namyśle doszedłem do wniosku, że w postępowaniu pana Cywińskiego można doszukać się bez trudu logiki. No może bardziej w zamyśle niż w postępowaniu.

Po prawdzie można się tych logik doszukać znacznie więcej wskazując choćby, że zasługi dziadka pana Rainera Hoessa w rozwoju KL Auschwitz były znacznie większe niż wkład rotmistrza Pileckiego. Albo tę oczywistą prawdę, że to dzięki ludziom pokroju Rudolfa Hoessa ma pan Cywiński posadę. To byłyby oczywiście złośliwości. Na jeszcze jedną pozwolę sobie być może przy końcu tekstu a teraz przez chwil kilka chcę być poważny.

Logikę zaproszenia Hoessa  na obchody i nie zaproszenia wnuczki Pileckiego można by też wywieść z biblijnej przypowieści o synu marnotrawnym i o pasterzu, który porzuca stado by szukać zagubionej owieczki. Słowem z nauki, że więcej jest pożytku z jednego nawróconego niż z tysiąca wiernych. Czyli z jednego Hoessa, który przejrzał na oczy niż z tysięcy Pileckich, którzy zawsze wiedzieli w czym rzecz. Ale to nie tak.

W zaproszeniu Hoessa (a także Stevena Spielberga choć to całkiem inna bajka) chodzi jednak o coś innego. O wstydliwe przyznanie się do wielkiej winy i o sensowne czy też rozpaczliwe (to już zostawiam oceniającym) próby ich naprawiania.

Od lat wiadomo, że prawdę o Auschwitz (i Treblince i Sobiborze i Majdanku a nawet Stutthof – co udowodniła jedna nasza urzędniczka usprawiedliwiając „polskie obozy zagłady” położeniem między innymi tego obozu „geograficznie na ziemiach polskich”) ciągle przegrywamy. Przez zaniechanie głownie i to jest ta nasza wielka wina. Jesteśmy w defensywie głownie odpierając kolejne „pomyłki”  mediów w sprawie „polskich obozów”.  Oczywiście często by nie rzec nagminnie te pomyłki zdarzają się mediom niemieckim.
To głownie, jak już powiedziałem, lata zaniedbań wynikających z bagatelizowania problemu, z idiotycznie pojmowanej dyplomacji aż wreszcie z siły przebicia głosu poszczególnych nacji. Wszyscy, którzy mają czy też mieli wątpliwości co do znaczenia państwowej polityki historycznej mogliby teraz przekonać się jak bardzo nie mieli racji. Niestety nie przekonają się bo ich wcześniejsze opory wynikały z organicznej tępoty.

Faktem jednak jest, że na każda niemiecką wrzutkę o „polskich obozach” musimy odpowiadać krzykiem z wielu gardeł a i tak nie zawsze okazuje się to skuteczne. 

Dlatego potrzebni są tacy ambasadorowie jak Hoess czy Spielberg, który jednym filmem potrafi zdziałać więcej niż cała nasza dyplomacja. 

Swoją drogą aż trudno uwierzyć, że nikt nie wpadł na to, by córkę Pileckiego nie tylko zaprosić na uroczystości ale posadzić obok reżysera wyjaśniając mu obrazowo kogo ona reprezentuje. By sobie nie myślał, że największym bohaterem wojny był niemiecki nazista Stauffenberg. 

Przypadek wnuka komendanta obozu w Oświęcimiu jest szczególnie cenny. Nie tylko dlatego, że staje on po stronie ofiar. Chyba nawet bardziej dlatego, że głośno mówi jak na to reaguje jego rodzina. Ci te niemieckie „nasze matki i nasi ojcowie”. Mówiąc o tym, że za stosunek do dziadka - zbrodniarza został przez rodzinę wyklęty, Hoess daje znakomite świadectwo, że z niemieckiej duszy pierwiastek NSDAP nie wyparował i że z Niemców żadne tam „pierwsze ofiary Hitlera” tylko ciągle w jakimś stopniu jeszcze ten „ein volk” na który „ein Fuhrer” mógł w wielkim zakresie liczyć. W końcu miliony Żydów, Polaków, Rosjan same się do lagrów nie woziły, Zyklon-B sam się nie sypał, a goście ze srebrnymi runami na kołnierzykach mieli w zdecydowanej większości niemieckie nazwiska.

Zatem Rainer Hoess manifestujący „Że słi Ałszwic” to nie najgorszy pomysł.

Tyle tylko, a sądzę tak na podstawie oburzającej reakcji pana Cywińskiego na pretensje w sprawie krewnych Pileckiego, że o owo „Że słi…” właśnie musiało chłodzić. Wyłącznie o to. O durny heppening wymyślony przez pana Cywińskiego, o którym Wikipedia pisze, że „jest zaangażowany w dialog międzykulturowy”.*

I na tej podstawie domyślam się, że ów „dialog międzykulturowy” w postaci Rainera Hoessa był w zamyśle pana dyrektora Cywinskiego głównym powodem zaproszenia wnuka komendanta obozu. Nie chodziło o to, by pokazać kto kim był w tedy w tej machinie tylko to, że „wszyscy jesteśmy więźniami Auschwitz”. Żydzi, Polacy, Niemcy, Romowie, geje, komuniści, księża… W kolejności do ustalenia przez każdego wedle upodobań. W zasadzie ów „dobry Niemiec” co się nawrócił, lepszy przez to od potomków więźniów, którym historia na takie „nawrócenie” szans nie dała, miast nam pomóc (jak wcześniej napisałem) złamał nam tę najstraszniejszą opowieść. W której, kto wie, nazwisko Hoess za jakiś czas będzie kojarzyć się głównie z niemieckim „antyfaszystą”.

I tyle z heppeningu pana Cywińskiego. A my dalej będziemy musieli wyzwalać Auschwitz z łap „waszych matek i waszych ojców”. Mam nadzieję, że do skutku. Mimo wszystkich Cywińskich tego świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz