Początkowo, tak jak większość
komentatorów wypowiadających się w tej sprawie, zamierzałem nie pozostawić
suchej nitki na organizatorach obchodów wyzwolenia niemieckiego obozu zagłady
KL Auschwitz a w szczególności na dyrektorze muzeum w dawnym „kacecie”, panu
Cywińskim. Oczywiście za sprokurowanie przy okazji obchodów afery
„Hoess-Pilecki”. Ale po namyśle doszedłem do wniosku, że w postępowaniu pana
Cywińskiego można doszukać się bez trudu logiki. No może bardziej w zamyśle niż
w postępowaniu.
Po prawdzie można się tych logik
doszukać znacznie więcej wskazując choćby, że zasługi dziadka pana Rainera
Hoessa w rozwoju KL Auschwitz były znacznie większe niż wkład rotmistrza Pileckiego.
Albo tę oczywistą prawdę, że to dzięki ludziom pokroju Rudolfa Hoessa ma pan
Cywiński posadę. To byłyby oczywiście złośliwości. Na jeszcze jedną pozwolę
sobie być może przy końcu tekstu a teraz przez chwil kilka chcę być poważny.
Logikę zaproszenia Hoessa na obchody i nie zaproszenia wnuczki
Pileckiego można by też wywieść z biblijnej przypowieści o synu marnotrawnym i
o pasterzu, który porzuca stado by szukać zagubionej owieczki. Słowem z nauki,
że więcej jest pożytku z jednego nawróconego niż z tysiąca wiernych. Czyli z
jednego Hoessa, który przejrzał na oczy niż z tysięcy Pileckich, którzy zawsze
wiedzieli w czym rzecz. Ale to nie tak.
W zaproszeniu Hoessa (a także Stevena
Spielberga choć to całkiem inna bajka) chodzi jednak o coś innego. O wstydliwe
przyznanie się do wielkiej winy i o sensowne czy też rozpaczliwe (to już
zostawiam oceniającym) próby ich naprawiania.
Od lat wiadomo, że prawdę o Auschwitz
(i Treblince i Sobiborze i Majdanku a nawet Stutthof – co udowodniła jedna
nasza urzędniczka usprawiedliwiając „polskie obozy zagłady” położeniem między
innymi tego obozu „geograficznie na ziemiach polskich”) ciągle przegrywamy.
Przez zaniechanie głownie i to jest ta nasza wielka wina. Jesteśmy w defensywie
głownie odpierając kolejne „pomyłki”
mediów w sprawie „polskich obozów”.
Oczywiście często by nie rzec nagminnie te pomyłki zdarzają się mediom
niemieckim.
To głownie, jak już powiedziałem, lata
zaniedbań wynikających z bagatelizowania problemu, z idiotycznie pojmowanej
dyplomacji aż wreszcie z siły przebicia głosu poszczególnych nacji. Wszyscy,
którzy mają czy też mieli wątpliwości co do znaczenia państwowej polityki
historycznej mogliby teraz przekonać się jak bardzo nie mieli racji. Niestety
nie przekonają się bo ich wcześniejsze opory wynikały z organicznej tępoty.
Faktem jednak jest, że na każda
niemiecką wrzutkę o „polskich obozach” musimy odpowiadać krzykiem z wielu
gardeł a i tak nie zawsze okazuje się to skuteczne.
Dlatego potrzebni są tacy ambasadorowie
jak Hoess czy Spielberg, który jednym filmem potrafi zdziałać więcej niż cała
nasza dyplomacja.
Swoją drogą aż trudno uwierzyć, że
nikt nie wpadł na to, by córkę Pileckiego nie tylko zaprosić na uroczystości
ale posadzić obok reżysera wyjaśniając mu obrazowo kogo ona reprezentuje. By
sobie nie myślał, że największym bohaterem wojny był niemiecki nazista
Stauffenberg.
Przypadek wnuka komendanta obozu w
Oświęcimiu jest szczególnie cenny. Nie tylko dlatego, że staje on po stronie
ofiar. Chyba nawet bardziej dlatego, że głośno mówi jak na to reaguje jego
rodzina. Ci te niemieckie „nasze matki i nasi ojcowie”. Mówiąc o tym, że za
stosunek do dziadka - zbrodniarza został przez rodzinę wyklęty, Hoess daje
znakomite świadectwo, że z niemieckiej duszy pierwiastek NSDAP nie wyparował i
że z Niemców żadne tam „pierwsze ofiary Hitlera” tylko ciągle w jakimś stopniu
jeszcze ten „ein volk” na który „ein Fuhrer” mógł w wielkim zakresie liczyć. W
końcu miliony Żydów, Polaków, Rosjan same się do lagrów nie woziły, Zyklon-B
sam się nie sypał, a goście ze srebrnymi runami na kołnierzykach mieli w
zdecydowanej większości niemieckie nazwiska.
Zatem Rainer Hoess manifestujący „Że
słi Ałszwic” to nie najgorszy pomysł.
Tyle tylko, a sądzę tak na podstawie
oburzającej reakcji pana Cywińskiego na pretensje w sprawie krewnych
Pileckiego, że o owo „Że słi…” właśnie musiało chłodzić. Wyłącznie o to. O
durny heppening wymyślony przez pana Cywińskiego, o którym Wikipedia pisze, że
„jest zaangażowany w dialog międzykulturowy”.*
I na tej podstawie domyślam się, że
ów „dialog międzykulturowy” w postaci Rainera Hoessa był w zamyśle pana
dyrektora Cywinskiego głównym powodem zaproszenia wnuka komendanta obozu. Nie
chodziło o to, by pokazać kto kim był w tedy w tej machinie tylko to, że
„wszyscy jesteśmy więźniami Auschwitz”. Żydzi, Polacy, Niemcy, Romowie, geje,
komuniści, księża… W kolejności do ustalenia przez każdego wedle upodobań. W
zasadzie ów „dobry Niemiec” co się nawrócił, lepszy przez to od potomków
więźniów, którym historia na takie „nawrócenie” szans nie dała, miast nam pomóc
(jak wcześniej napisałem) złamał nam tę najstraszniejszą opowieść. W której,
kto wie, nazwisko Hoess za jakiś czas będzie kojarzyć się głównie z niemieckim
„antyfaszystą”.
I tyle z heppeningu pana Cywińskiego.
A my dalej będziemy musieli wyzwalać Auschwitz z łap „waszych matek i waszych
ojców”. Mam nadzieję, że do skutku. Mimo wszystkich Cywińskich tego świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz